Dr Stanisław Adamczyk: Państwa narodowe i gospodarki wojenne są skuteczne w czasie różnych kryzysów:
Click to rate this post!
[Total: 8 Average: 1.6]
Facebook
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Więcej
The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.
Gospodarki wojenne działają według zasad mechanicyzmu, zaś gospodarki rynkowe – organicyzmu. Ludzie, którzy siedzą w ekonomii i ekologii (biologii, epidemiologii) matematycznej zauważają, że mechanizmy rynkowe i darwinowskie są opisywane zbliżonymi równaniami. Wolny rynek jest jak niesterowana ekologia w warunkach leśnych, socjalizm jest jajk ogrodnictwo/sadownictwo. Myślenie rynkowe, to myślenie w kategoriach ekonomii, zaś myślenie socjalistyczne przypomina myślenie księgowego.
Myk w tym, że niemiecki Kriegssozialismus pozwolił cesarstwu w I Wojnie Światowej utrzymać się i walczyć, podczas gdy rynkowa gospodarka Rosji carskiej pozwoiły jej na upadek.
Dodatkowy myk, że gospodarka faszysty Perona (zarówno w czasach dyktatury jak i demokracji) przynosiły Argentynie dodatnie wskaźniki gospodarcze, to zderegulowana gospodarka i „uwolniona” przez juntę argentyńską we współpracy ekipę „Chicago Boys” przynosiła długoletnie dwucyfrowe spadki gospodarcze…
Nic nie jest czarno-białe. A fanatyczni wolnorynkowcy niczym się nie różnią od fanatycznych komunistów z wizją „Gospodarki centralnie sterowanej co wszystko załatwi i zracjonalizuje lepiej”
To ja proponuję książkę „Stalin i bomba” Davida Hollowaya. Są to dzieje sowieckiego programu jądrowego, gdzie totalitarne państwo, pomimo swoich defektów, było w stanie zaangażować ogromne środki w program budowy bomby atomowej. Dogonienie Amerykanów zajęło 4 lata. Jeśli chodzi o kolejny krok – budowę bomby termojądrowej – dystans ten zmniejszył się do 1,5 roku. Można? Można.
Gospodarki typu planowego/socjalistycznego mają jednak jeden mankament – bardzo dużą wagę przywiązują do fundamentów egzystencji biologicznej, a zaniedbują wyższe potrzeby. Tu kłania się piramida Maslowa. Przypomina to trochę podejście wojskowych, którzy patrzą w pierwszej kolejności, czy rekrut ma odpowiedni stosunek masy ciała do wzrostu i mierzą suwmiarką grubość tkanki tłuszczowej na brzuchu. Jak nie, to mu damy odpowiednią dietę, aby mieścił się tam w którymś centylu. I ludzie na to idą. Nawet mój dziadek twierdził, że w socjalizmie było fajne to, że niewielkim kosztem zapewniany był dach nad głową i podstawowe, skromniutkie żarcie. Dziadek był minimalistą i w twierdził, że mu te bajery, czy komputery są do niczego nie potrzebne, że to „zbytki cywilizacji”. Można i tak. Zdobycie radzieckiego zegarka na rękę wcale nie było takie proste, ale jak się już go miało, to radość była niewspółmierna. Obecnie ludzie tego nie doceniają.
Kapitalistyczne podejście do kwestii Maslowa też ma swoje wady… np. to co widzę w reklamach nastawia mnie niechętnie do tzw. branży kreatywnej z kolei to się wyprawia na platformach blogowych, mam na myśli plagę przeklejek artykułów z źródeł prasowo-portalowych, a nawet wprost z PAPu, skłania mnie do poparcia dla ACTA 2
W kwestii Argentyny i peronizmu, to proponuję poszukać przyczyn, dla których tak się stało. Nie znam historii Argentyny, ale na mój nos, w tego typu okolicznościach często bywa tak, że gospodarka przez długie lata jest inkubowana, czyli dostosowuje się do sztucznie stworzonych i nakazami wymuszanych warunków. Kiedy już dojdzie do zetknięcia z brutalną, empiryczną rzeczywistością, bez osłon i ulg, to okazuje się, że przedsiębiorstwa są nieprzystosowane i następuje krach. Liberałowie często mówią, że to nie kryzys, tylko rezultat. Sytuacja podobna do tej, kiedy wychowuje się dzieci pod kloszem. Później trafiają na rynek pracy i okazuje się, że brakuje im pewnych umiejętności, są nieodporni na stres i kończą u psychoterapeuty. Podobnie, jakby ktoś w Norwegii wpadł na pomysł, żeby uprawiać sad pomarańczowy. Może byłoby to możliwe, ale za to drogie, gdyż wymagałoby potężnej szklarni. Przyszliby Chicago Boys i pobili szklarnię. Wolność dla pomarańczy! W kolejnym sezonie okazałoby się, że drzewa przestałyby owocować a część z nich obumarłaby. Na to Chicago Boys – trzeba było pomyśleć o jabłoniach a pomarańcze zostawić Włochom i Hiszpanom.
„Wolny rynek jest jak niesterowana ekologia w warunkach leśnych, socjalizm jest jajk ogrodnictwo/sadownictwo.” W idealnych warunkach państwo suwerenne powinno być nie jak ogrodnik, a jak leśnik. Pilnować by jakieś chwasty czy inne sarny się za bardzo nie rozprzestrzeniły, niwelować wpływ gatunków inwazyjnych itp.
Pytanie tylko, czy te gatunki inwazyjne nie plenią się właśnie dlatego, że człowiek niejako przyłożył do tego rękę? Czy barszcz Sosnowskiego pojawił się dlatego, że przywiał go wiatr, czy może to ludzie go rozprzestrzenili tworząc problem? A sarny być może namnożyły się, bo zamiast żerować na leśnych łąkach weszły w pola uprawne, gdzie jest nadmiar pokarmu? Pozostaje też kwestia tego, jak natura przez setki milionów lat samoregulowała się a procesy oddolnej i spontanicznej samoorganizacji dawały jakoś radę? Proszę zobaczyć, że podobną kwestią jest opozycja „niewidzalnej ręki doboru naturalnego” i eugeniki. Czy naukowcy w laboratoriach i hodowcy rozmaitych ras psów są w stanie zrobić to lepiej niż przyroda w lesie na wilkach? A może „pycha rozumu” prowadzi do tego, że powstają gatunki psów agresywne i głupie, albo ładnie wyglądające i chorowite? Dużo zależy od tego, w jakim stopniu opanowaliśmy tajniki sterowania genami, procesami leśnej regulacji, czy zarządzania gospodarką w skali makro. Niektórzy twierdzą, że człowiek ze swoim ograniczonym umysłem, nawet wyposażony w superkomputery, i tak nie jest w stanie ogarnąć złożoności tego typu procesów, w wyniku czego zawsze musi stosować jakieś uproszczone modele, które – być może – abstrahują od jakiś istotnych, aczkolwiek nieuświadomionych jeszcze czynników. Ja znam te uwagi „austriaków”, że w gospodarce planowej nie jest możliwa racjonalna kalkulacja kosztów, bo nie ma swobodnej gry podaży i popytu, w związku z czym nie wykształca się cena rynkowa, będąca parametrem opisującym stan równowagi podaży i popytu. Jednak SOCJALDEMOKRACI (nie SOCJALIŚCI) sobie z tym jakoś radzą. Zamiast modelu gospodarki planowej, gdzie ceny są ustalane odgórnie, proponują model gospodarki rynkowej – regulowanej, gdzie regulacje prawne są niejako wyceniane przez rynek i wpływają na ostateczną cenę produktu – zwiększając ją, lub zmniejszając w stosunku do innych produktów, które są obłożone nieco inną stawką podatku. Gra podaży i popytu jest tu zachowana, aczkolwiek owe regulacje są traktowane jako obiektywny czynnik – na równi z problemami transportu towarów, pogodą, ukształtowaniem terenu, nasłonecznieniem, itp. W tego typu podejściu widzę jednak inny problem, na który kiedyś zwrócił uwagę prof. Robert Gwiazdowski. Polega on na tym, że stosując niewspółmierne/nieproporcjonalne regulacje do różnych aspektów życia, można na tyle zaburzyć względną kalkulację ekonomiczną, że np. latanie Concordem stanie się bardziej opłacalne niż ogórkowatym Boeingiem 747 a transport kolejowy okaże się „tańszy” od samochodowego, bo kolej będzie dotowana przez państwo, otrzyma prąd po preferencyjnych cenach a z kolei ropa i benzyna będą obłożone horrendalnymi podatkami. Tego typu podejście może uniemożliwić obiektywne stwierdzenie, co jest postępem a co nie. Postęp jest bowiem wtedy, gdy możliwości ludzkie rosną szybciej niż potrzeby. I tak w wyniku zastosowania różnych rozwiązań prawnych może okazać się, że w Szwajcarii transport kolejowy jest tańszy od samochodowego, zaś w Polsce – na odwrót.
„Pozostaje też kwestia tego, jak „natura przez setki milionów lat samoregulowała się a procesy oddolnej i spontanicznej samoorganizacji dawały jakoś radę? ” Proszę zauważyć, że od jakiś ~10000 lat gatunek bezwłosych małp całkowicie zdominował ekosystem Ziemi z wyjątkiem może miejsc gdzie klimat jest dlań zbyt ekstremalny. I zmienia go w stopniu w jakim nic z królestwo zwierząt nie było w stanie. No i oczywiście można powiedzieć, że te 10000 lat to nic w skali historii planety, że ekosystem sam się samoreguluję narzucając bezwłosych małpom tzw. choroby cywilizacyjne, czy tam szykując im jakiegoś wirusa ale z punktu widzenia megafauny plejstoceńskiej czy ptaków moa mechanizm ten zadziałał za wolno. Tak jak w republikach bananowych samoregulacja rynku zadziałała zbyt wolno i cały region był zdominowany ekonomicznie i politycznie przez producentów bananów. Zgodzę się że człowiek nie jest w stanie ogarnąć w pełni głębię procesów gospodarczych na poziomie wyższym niż niewielka komuna dlatego każdy socjalizm na poziomie państwowym wcześniej czy póżniej musi popaść w śmieszność. Wolność gospodarcza jest w swej naturze dobra ale jak słusznie zauważył Chesteron zbyt dużo kapitalizmu to zbyt mało kapitalistów. Do tego dochodzą kwestie które obiektywnie wpływają na dobrobyt i bezpieczeństwo narodu czyli dostęp do energii i żywności w przypadku wojny lub upadku handlu międzynarodowego jaki współcześnie doświadczamy. Oczywiście „trzecia droga” też może popaść w śmieszność czego przykładem są zachodnie socjaldemokrację. Moim zdaniem warunkiem by w śmieszność nie popaść jest wyhodować sobie elity państwowe rekrutujące się w sposób niedemokratyczny.
(…)Tak jak w republikach bananowych samoregulacja rynku zadziałała zbyt wolno i cały region był zdominowany ekonomicznie i politycznie przez producentów bananów.(…)
W tamtych stronach rządzą kartele… z San Escobar z Medelin. Pytanie dlaczego zostawiam jako zadanie domowe.
(…)Tak jak w republikach bananowych samoregulacja rynku zadziałała zbyt wolno i cały region był zdominowany ekonomicznie i politycznie przez producentów bananów.(…)
W tamtych stronach rządzą kartele… z San Escobar z Medelin na czele. Pytanie dlaczego zostawiam jako zadanie domowe.
Między Bogiem a prawdą, to na rządy żołdactwa trzeba uważać, żeby nie przenieść stylu zarządzania wojskiem do gospodarki. Zwłaszcza do współczesnej gospodarki, gdzie ponad 70% zatrudnienia ma miejce w 'misiach’, a sama gospodarka jest postindustrialna, czy jak kto woli – usługowa. Większość argumentów i tak została tu poruszona. Samo rozumowanie wojskowych jest na ogół mało wyrafinowane i przypomina proste myślenie przydziałami, typowe dla księgowego z Excelem. Matematyka na poziomie podstawówki, a nie studiów ekonomicznych. Najbardziej rażącym przykładem takiego podejścia jest rozpowszechniony jeszcze wśród starszego pokolenia pogląd, że cena towaru to koszta produkcji + godziwa robocizna. Jest to zupełnie coś innego niż charakterystyczny dla gospodarki rynkowej pogląd, że cena powstaje w wyniku licytowania się strony podażowej ze strona popytową, zaś ewentualna robocizna, to różnica pomiędzy ceną konsensusową a kosztami produkcji. Typowe dla wojaków jest też myślenie charakterystyczne dla XIX-wiecznych gospodarek industrialnych, które okreśkam mianem siłownictwa. Faworyzuje ono przede wszystkim przemysł ciężki, dymiące fabryki, potężne linie produkcyjne, czyli sektor molochów. Jakże charakterystyczne dla ruskich socjalistów starej daty, których myślenie o gospodarce przesiąknięte jest militaryzmem. Zbizantynizowana cywilizacja turańska. Redukowanie całej złożoności życia ludzkiego do najniższych potrzeb fizjologicznych. Ot, zjeść sobie grochówkę, bigosik, beknąć, piardnąć i wywietrzyć onuce. I ten wszechobecny merkantylizm. Poza tym, dostrzeganie w długich łańcuchach produkcyjno-transportowo-usługowych jedynie jednego 'oczka’ do przodu, zamiast całego łańcucha ze wszelkimi ogniwami pośredników. Efekt? Masła i chleba w sklepach zabraknie, ale co z tego, skoro będą czołgi i armaty.
Szkoda że takiego zdania nie podziela np. partia i rząd w Chińskiej Republice Ludowej, bo bez ich przemysłu ciężkiego, dymiących fabryk i potężnych linii produkcyjnych nie byłoby komu produkować komputerów, w tym tego, z którego napisał autor tego komentarza…
W Chinach są te fabryki, bo Chiny weszły w fazę industrialną – z gospodarki agrarnej. Ogólnie ewolucja systemów ekonomicznych wygląda mniej więcej tak: zbieractwo i łowiectwo > gospodarka rolnicza > gospodarka industrialna > gospodarka postindustrialna (usługowa). USA są w innym punkcie niż Chiny, dlatego przemysł przenosi się z USA do ChRL, natomiast rolnictwo staje się coraz mniej opłacalne w Chinach a coraz bardziej w takim Bangladeszu, czy krajach Afryki. Swoją drogą – wejście w fazę postindustrualną stanowiło nie lada problem dla marksistów, bo ich teorie były głęboko osadzone w kontekście gospodarki industrialnej i zakładały, że będzie dominował głównie proletariat fabryczny. Mowy nie było freelancerach, butikach, fryzjerach, kosmetyczkach, czy biurowych. Małe i średnie przedsiębiorstwa dają w Polsce ponad 70% miejsc pracy a nie komunistyczne molochy – na wzór PRL, Prus Bismarcka, czy Anglii z okresu rewolucji przemysłowej.
I dlatego w przypadku odcięcia od przemysłu chińskiego, cały świat „postindustrialny” wraca do epoki zbieractwa i koczownictwa. Produkcja jest podstawą gospodarki, nawet jeśli fabryki znajdują się w Chinach Ludowych. Dlatego Chiny Ludowe się rozwijają, a w Polsce spekulanci, urzędasy i korpodarmozjady żyją sobie z ciężkiej pracy pracowników śmiesznych minifirm usługowych, które w przypadku byle kryzysu zostają bez jakichkolwiek środków, bo z racji wielkości nie mają jak nagromadzić kapitału. Do tego dochodzą jeszcze sfrustrowani korwiniści na garnuszku rodziców, którym komunistyczne molochy przemysłowe z Chin dały komputery i telefony, aby mogli sobie wypisywać głupoty w internecie
Panie Asperger,
te przejścia od wspólnot zbieracko-łowieckich, poprzez erę rolniczą, industrialną, aż do kapitałowo-usługowej, to też trzeba dobrze rozumieć. Leśników trochę mamy, a w sezonie letnio-jesiennym można spotkać grzybiarki i jagodzianki. Tak sobie ludzie dorabiają a łowiectwo to często też hobby. Fakt, że dziczyzna jest zdrowsza niż świnie faszerowane antybiotykami i sterydami. W państwach zachodnich, szczególnie w Anglii, która jako pierwsza weszła w erę industrialną, wyraźnie widać, że udział ludności pracującej w rolnictwie, to mniej niż 5%. Kiedyś byli to prawie wszyscy. Boom na pracę w kopalniach i fabrykach też się skończył, i zatrudnionych jest tam pewnie coś ok. 25%. Reszta to tacy właśnie mieszczanie, handlarze, sklepikarze, pracownicy banków i usługówka. Proszę jednak pamiętać, że postępujący spadek zatrudnienia w danych sektorach nie powoduje bynajmniej, że maleją ich moce produkcyjne. Owszem, one mogą redukować zatrudnienie, ale spowodowane jest to coraz większą łatwością automatyzacji całych linii produkcyjnych. Ten przemysł to nadal potęga, tylko proletariuszy jest procentowo niewielu. W rolnictwie – podobnie. Jeden farmer z traktorem, czy kombajnem znaczy więcej niż setka chłopów z sierpami. Ludność wypchnięta z rolnictwa i przemysłu trafia do sektora usługowego, gdzie zajmuje się czynnościami, które jeszcze naszym dziadkom się nie śniły. To, czy są one niezbędne do życia, to kwestia dyskusyjna. Niektórzy twierdzą, że człowiek ma nieograniczone potrzeby, więc nawet jeśli sztuczna inteligencja przejmie rolnictwo i przemysł, to ludzie znajdą sobie jakieś inne zajęcia, za które będą trzepać kasę. Co do nieograniczonych potrzeb ludzkich, to jestem sceptyczny, ale faktycznie – są one duże. Można powiedzieć, że to nie potrzeby, tylko fanaberie – nie będę się z tym sprzeczał. Występuje coś takiego, jak biegunka konsumpcyjna. Proszę jednak zwrócić uwagę, że sam fakt procentowego zmniejszenia zatrudnienia w przemyśle i rolnictwie, nie oznacza, że maleje ich ranga a nawet procent wytwarzanego PKB. To są nadal potężne fundamenty gospodarki, bez których zawaliłaby się. Innym czynnikiem, który się na to wszystko nakłada jest globalizacja. Może okazać się, że po otwarciu granic, zautomatyzowana gospodarka amerykańska przeniesie się do Chin, czy Indii, gdzie nastąpi z kolei zastąpienie sporej części maszyn przez tanią siłę roboczą ludzkich rąk, bo w tych regionach jest takie zacofanie i niskie koszta pracy, że taniej będzie zapędzić tych ludzi do roboty niż automatyzować produkcję. Jest to oczywiście rozwiązanie obniżające koszta produkcji i pozwalające na jeszcze większe obniżenie cen towarów na rynku USA, ale niosące ze sobą ryzyko ucieczki przemysłu i patentów do Chin. Jeśli na świecie panuje pokój, to wszystko OK. Gorzej, jeśli dojdzie do tarć Waszyngton-Pekin i okaże się, że Amerykanie zostali z gołą d**ą.
„Może okazać się, że po otwarciu granic, zautomatyzowana gospodarka amerykańska przeniesie się do Chin, czy Indii, gdzie nastąpi z kolei zastąpienie sporej części maszyn przez tanią siłę roboczą ludzkich rąk, bo w tych regionach jest takie zacofanie i niskie koszta pracy, że taniej będzie zapędzić tych ludzi do roboty niż automatyzować produkcję”
1. Po co gospodarka amerykańska miałaby się przenosić do Chin lub Indii jeśli już zostałaby zautomatyzowana? To nonsens, to byłoby oddawanie technologii obcym państwom za darmo i jednocześnie trzeba byłoby się z tymi państwami dzielić owocami pracy przedsiębiorstw poprzez płacenie podatków w tamtych państwach i/lub poprzez dzielenie się kapitałem (w postaci np. akcji danych firm) z tamtejszymi państwami. Kompletnie nieopłacalne.
2. No chyba że szanownemu Ziukowi chodziło o to, że Amerykanom bardziej opłacałoby się przenieść produkcję do biedniejszych krajów żeby zaoszczędzić na podatkach, płacach i inwestycjach, czyli żeby zamiast unowocześniać produkcję przez automatyzację pracę wykonywałyby masy taniej siły roboczej. Ale to też byłby nonsens, bo automatyzacja daje możliwość zwiększenia mocy produkcyjnych zakładom przemysłowym. Poza tym nawet gdyby amerykańskie firmy wyzyskiwały pracowników z Chin i Indii to dawałyby Chińczykom i Hindusom pracę, więc stymulowałyby rozwój gospodarczy państw rywalizujących z USA o wpływy. Chyba lepiej dla Amerykanów byłoby jeśli to gospodarka i rynek wewnętrzny USA rozwijałyby się, a państwa rywalizujące z nimi (np. ChRL) miałyby problemy gospodarcze wywołane m. in. bezrobociem i brakiem inwestycji w tych państwach? Państwa zachodnie pozwalały swoim firmom przenosić produkcję do Chin i ogółem biedniejszych krajów azjatyckich w czasie, kiedy nikt nie myślał o planowaniu oparcia gospodarki o zaawansowaną automatyzację i związaną z tym masową redukcję miejsc pracy. Poza tym państwa zachodnie, w tym USA myślały wtedy jeszcze w kategoriach jak to dowalić Ruskim – w chwili rozpadu ZSRR dalej błędnie widzieli w Rosji rywala w czasie, gdy ta była pogrążona w totalnym kryzysie, więc chcieli zrobić im azjatycką konkurencję. Nie pomyśleli, że Chiny mogą im wyrosnąć na państwo zmierzające w stronę stania się supermocarstwem konkurującym z Zachodem. Co było błędem Ameryki i Europy, bo teraz Chiny zepchną ich z piedestału (o ile już tego nie zrobiły), a Rosja i tak odbudowała się i stała się dodatkowym konkurentem w światowej geopolityce. Gdyby nie popełniono tego błędu to Chiny nigdy nie stałyby się tak potężne, jak teraz są, obecnie byłyby pewnie o połowę słabsze, a Rosję być może można byłoby włączyć w skład geopolitycznej przestrzeni europejsko-amerykańskiej, jako jej równorzędna i integralna część.
(…)To nonsens, to byłoby oddawanie technologii obcym państwom za darmo i jednocześnie trzeba byłoby się z tymi państwami dzielić owocami pracy przedsiębiorstw poprzez płacenie podatków w tamtych państwach i/lub poprzez dzielenie się kapitałem (w postaci np. akcji danych firm) z tamtejszymi państwami. Kompletnie nieopłacalne.(…)
W kwestii podatków jest taki wyścig do dna, że nawet raje nie nadążają.
Nie za bardzo rozumiem sensu zdania, które napisałeś.
Kiedy jakiś koncern zaczyna rozważać budowę fabryki rusza licytacja, który rząd da większą bonifikatę czy ulgę.
Aha, czyli nie można zastosować takiej taktyki, że najpierw wprowadzamy leseferyzm, a potem stopniowo zaciskamy pętlę i stawiamy jasne warunki – albo zwiększenie podatków, albo dawanie udziałów w zakładach? Przecież tak właśnie robili Chińczycy – proponowanie niskich kosztów, ale wymagano udziału Chińczyków w przedsięwzięciach i naciskano na transfery technologii.
Racja, ale między Chinami a Polską jest kilka różnic. Chiny w 1979 mimo wszystko były mocarstwem z bronią jądrową i potężną armią. W dodatku posiadały liczbę ludności pewnie ze 35 razy większą niż PRL. To drugie powodowało, że rynek chiński był potencjalnie atrakcyjny dla zachodnich kapitalistów, bo z jednej strony masowo dostarczał taniego proletariatu, zaś z drugiej – składał się z masy konsumentów, co prawda na początku ubogich, ale jednak konsumentów. Pierwsza uwaga o mocarstwowości dawała państwu chińskiemu silną pozycję negocjacyjną w starciu z zachodnimi kapitalistami. Z jednej strony kapitaliści ostrzyli sobie pazury widząc żyłę złota, z drugiej strony – musieli liczyć się z warunkami stawianymi przez potężne państwo Chińskie. Władze ChRL też nie były głupie i licytowały wysoko – wiedzieli, na ile mogą sobie pozwolić, żeby nie przegiąć pały i nie spłoszyć kapitalistów. W efekcie dobijali targu na tej zasadzie, że obie strony były zadowolone. Co prawda Naomi Klein w latach ’90 i na początku 2000 pisała o biednych, chińskich proletariuszach wyzyskiwanych przez zachodnie korporacje i o tym, że biedni stają się jeszcze biedniejsi a bogaci coraz bogatsi. Jednak za tym wszystkim stała pewna przebiegłość włodarzy ChRL, którzy zdawali sobie sprawę z tego, że nadejdzie ten moment, gdy położą łapę na patentach. Czy byłoby to możliwe w Polsce? Chyba nie, bo mamy za małą liczbę mieszkańców, nie jesteśmy aż tak atrakcyjni jako proletariusze i rynek zbytu. Co więcej – nie jesteśmy i nie byliśmy mocarstwem, które mogłoby prężyć muskuły i stawiać warunki. Problemem były też podziały i frakcyjność wewnątrz partii, co wystawiało na ciężką próbę jedność państwa.
Wszystkie azjatyckie tygrysy stosowały protekcjonizm i w mniejszym lub większym stopniu podobny do chińskiego kapitalizm ludowy podobny mniej więcej do chińskiego. Więc nie ma większego znaczenia dysproporcja między Polską, a Chinami. Zresztą, nie jesteśmy jakimś zadupiem na Saharze Zachodniej żebyśmy nie mogli przynajmniej dążyć do emancypacji ekonomicznej naszego kraju. Choć przyznaję, że po grabieży majątku narodowego, która rozpoczęła się w 1989 roku, w chwili obecnej – w 2020 roku mamy mniejsze możliwości manewrowania.
„podobny do chińskiego kapitalizm ludowy”
Poprawka, chodziło mi o kapitalizm państwowy. Chociaż w sumie czasem zdarzało się i to. W pewnym sensie kapitalizmem ludowym była reforma Czang Kaj-Szeka i oddawanie w użytek firm z sektora pozarolniczego, które były uprzednio tworzone przez Czang Kaj-Szeka.
„dlatego przemysł przenosi się z USA do ChRL, natomiast rolnictwo staje się coraz mniej opłacalne w Chinach a coraz bardziej w takim Bangladeszu, czy krajach Afryki”
Wszystko fajnie, tylko że jesteś spóźniony z tymi informacjami o jakieś 30 lat. Chiny są już dawno uprzemysłowione w zaawansowanym stopniu, a w przemyśle non stop wprowadzane są innowacje technologiczne. I jeśli już to obecnie jest na odwrót – to Chiny chcą rozwijać sektor usług w swoim kraju, żeby uniezależnić się od eksportu i żeby zwiększać znaczenie rynku wewnętrznego w chińskiej gospodarce. A Amerykanom zależy na przeniesieniu przemysłu z Chin z powrotem do USA, bo przyszłość opierająca się o automatyzację powoduje, że własny krajowy przemysł to jest kura, która w przyszłości będzie znosić złote jajka. A dla Amerykanów skupienie całego przemysłu w Chinach będzie niekorzystne, bo będzie dawało atuty ich rywalowi, czyli Chińczykom.
„rolnictwo staje się coraz mniej opłacalne w Chinach a coraz bardziej w takim Bangladeszu, czy krajach Afryki”
Co za bzdura. Rolnictwo nigdy nie przestanie być opłacalne, bo rolnictwo w pierwszej kolejności ma zapewniać bezpieczeństwo żywieniowe narodowi. Sprowadzanie rolnictwa do tępego finansowego rachunku zysków i strat to objaw korwinistycznego zwyrodnienia. W interesie każdego kraju jest inwestycja w rozwój rolnictwa, zwłaszcza w interesie Chin, które muszą zapewnić wyżywienie 1,4 mld ludności chińskiej w stopniu zapewniającym możliwość wzrostu liczby ludności.
(…)Rolnictwo nigdy nie przestanie być opłacalne, bo rolnictwo w pierwszej kolejności ma zapewniać bezpieczeństwo żywieniowe narodowi.(…)
To dlaczego AgroUnie, Samoobrony itp. co kilka lat robią wrzask, że bankrutują?
Nie przeczytałeś następnego zdania, które napisałem: „Sprowadzanie rolnictwa do tępego finansowego rachunku zysków i strat to objaw korwinistycznego zwyrodnienia”
Jak państwo ma w dupie polskie rolnictwo i zamiast protekcjonizmu faworyzuje zachodnie koncerny to logicznym jest, że polskie rolnictwo odczuwa straty.
Rolnictwo nie musi opłacać się finansowo, żeby państwo dbało o jego zachowanie, bo rolnictwo jest wartością samą w sobie. Więc jeśli rolnictwo przynosi straty finansowe, to państwo nie jest od tego, żeby je likwidować, tylko żeby je wesprzeć, żeby zaczęło przynosić zyski.
Czyli co te pastwo ma robić… ściągać z rynku wieprzowinę po zawyżonych cenach?
Może robić wiele rzeczy. Może blokować import danej żywności z zagranicy lub ustalać ile importowanej żywności może przypadać na ten sam rodzaj żywności wyprodukowanej w kraju, może wspomagać rolników w modernizacji produkcji rolnej i w hodowli. Jest wiele opcji.
Blokada importu jest z tego sortu co skupy interwencyjne… do tego jest mało skuteczna. Przy odpowiedniej różnicy cen będzie taka sama sytuacja jak z papierosami.
Jakoś kraje azjatyckie potrafią blokować import. Po prostu trzeba usprawnić kontrolę granic, służb granicznych, poza tym należy wzmocnić nacjonalistyczną mentalność w społeczeństwie. Japończycy są zdeprawowani postmodernizmem, ale pewne zdrowe odruchy zachowali, jednym z nich jest nacjonalizm. Przejawia się to choćby w tym, że japońscy pracownicy służb granicznych wręcz nadgorliwie kontrolowali wszelki import do Japonii, niejednokrotnie niszczyli importowane towary pod pozorem skontrolowania, czy nie przewozi się w nich coś nielegalnego.
A zresztą można choćby wprowadzić prawo, zgodnie z którym państwo mogłoby zarekwirować nielegalnie wwieziony towar i oddawać go polskim producentom 🙂
A zresztą gdybym ja miał rządzić to bym nawet używał bojówek nacjonalistycznych do linczowania przemytników nielegalnego towaru i skorumpowanych pracowników służb granicznych. A gdyby takowych bojówek nie było to sam bym sformował takie bojówki paramilitarne w stylu SA, albo chińskich hunwejbinów.
Całe to pieprzenie liberałów i nieinterwencjonistów ma na celu tylko pokazanie, jaki to ekonomiczny nacjonalizm jest zły. Konsekwencja w działaniach i determinacja może zdziałać wiele.
(…)A zresztą gdybym ja miał rządzić to bym nawet używał bojówek nacjonalistycznych do linczowania przemytników nielegalnego towaru i skorumpowanych pracowników służb granicznych. A gdyby takowych bojówek nie było to sam bym sformował takie bojówki paramilitarne w stylu SA, albo chińskich hunwejbinów.(…)
Najpierw wyślij te całe SA Coniewa i Linina do https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/342952-czeczenski-terror-w-lininie-i-coniewie-ludzie-pisza-petycje-do-szefa-mswia-boimy-sie-o-dzieci-wideo . Na przemytników są potrzebni fachowcy z Gestapo.
No jak Polacy dalej będą liberalnymi demokratami i antyfaszystami to różni gangsterzy, krajowi i zagraniczni będą Polaków okradać i pluć im w twarz.
„Na przemytników są potrzebni fachowcy z Gestapo”
Halo halo. Czy ktoś mnie wołał? 🙂
Po pierwsze – idiom brzmi „Bogiem a prawdą” a nie „między Bogiem a prawdą”. Ta druga formuła jest równie poprawna jak „poszłem” czy „włałczam”. Czyli już na wstępie staje Pan na pozycjach tych żołnierzy co to tylko beknąć, piardnąć i wywietrzyć onuce.
Po drugie – ekonomista, który realnie zna się na życiu gospodarczym, albo prowadzi biznes albo zajmuje wysokie stanowisko w wartościowej firmie. „Ekonomista”, który zajmuje się zawodowo „ekonomią” to zwykle po prostu nieudacznik. Jeżeli wiesz co robić by być bogaty to to robisz, nie zaś prowadzisz biuro doradcze, biuro usług ekonomicznych czy coś takiego. Jeżeli jesteś wybitnym ekonomistą to wyłapie ciebie head hunter z jakiejś międzynarodowej korporacji, ustawi na stanowisko dyrektora czy kierownika w nowej fabryce czy nowym oddziale i rozkręcasz.
Po trzecie – wizja, że istnieje jakaś osobna „matematyka ekonomiczna” i owa miałaby być tą wyższą to jest typowe etatystyczne podejście. Narzucać rygor pokrętnej matematyki dla ekonomii to rozpoczął na poważnie Keynes, bo wcześniejsi myśliciele dawali intuicyjne propozycje. Kupuj tanio, sprzedawaj drogo. Kupuj gdzie nadmiar, sprzedawaj gdzie niedomiar. I tym podobne. W praktyce zaś liczy się ta podstawowa, normalna matematyka. Więcej przedsiębiorców operuje na podstawowej matematyce, gdzie rachunki na procentach jest najbardziej zaawansowaną formą matematyki. I dotyczy to nie tylko jakiś małych przedsiębiorstw, ale także prowadzenia fabryk ciężkiego przemysłu.
Po czwarte – narzekanie na merkantylizm, a wiecie jaki kraj prowadzi bardzo restrykcyjną politykę merkantylistyczną od lat powojennych? Korea Południowa. Poza rozbudowanym merkantylizmem Południowa Korea prowadzi (i prowadziła) wiele interwencjonistycznych, planistycznych akcji na krawędzi „socjalistycznego podejścia”. Junta południowokoreańska potrafiła zastraszać większe rodzinne przedsiębiorstwa, aby zainwestowały w stocznię, elektronikę czy huty grożąc doprowadzeniem do ich bankructwa. I teraz Południowa Korea ma więcej światowym marek, jest największym eksporterem produktów wysokich technologii itd. Wszelkie wskaźniki PKB zdecydowanie wyższe i lepsze niż niemal wszystkich „otwartych i zderegulowanych” gospodarek.
„“Ekonomista”, który zajmuje się zawodowo “ekonomią” to zwykle po prostu nieudacznik. Jeżeli wiesz co robić by być bogaty to to robisz, nie zaś prowadzisz biuro doradcze, biuro usług ekonomicznych czy coś takiego.”
Oczywiście jest tak, że Hayek, Mises, czy Rothbard krytykowali typowe dla keynsistów przecenianie wzorów, teorii równań różniczkowych, i tym podobnych. Niemniej w opisach makroekonomicznych ta wyższa matematyka pojawia się – włącznie z teorią układów dynamicznych, czy zaawansowanymi procesami stochastycznymi. Co więcej – ma ona przewagę nad myśleniem intuicyjnym, czy też rozmaitymi heurystykami, które potrafią uchwycić pewne problemy jedynie jakościowo a nie ilościowo. Ekonometria dostarcza właśnie tego „szkiełka i oka”. Problem, że wyższa matematyka prowadzi ekonomistów na manowce wynika raczej z brakujących założeń, czy nieuwzględnionych czynników, o których ludzie budujący modele matematyczne systemów ekonomicznych zapominają, albo są ich nieświadomi, czy też nie potrafią oszacować stopnia wpływu tych czynników. Niestety, ale tym bardziej zdrowy rozsądek, czy też „chłopski rozum” także sobie z tym nie poradzi. Modele matematyczne ekonomii są bowiem – tak samo jak w fizyce – poddawane testowi zgodności z empirią. Owszem, są bardziej rozbudowane i wieloczynnikowe niż modele w teoriach fizycznych, wymagając tym samym znacznej mocy obliczeniowej komputerów. Pokazują one jednak na ogół to samo co intuicja i nawet troszkę więcej, bowiem makroekonomia – w przeciwieństwie do tej mikro – ma pewne takie zagwozdki, które są mocno nieintuicyjne, co zresztą często prowadzi do sytuacji, że naród w demokratycznych wyborach potrafi wysadzić w powietrze skądinąd rozsądnie działający rząd, którego posunięć nie jest w stanie ogarnąć, kierując się chłopskim rozumem. Intuicja przeciętnego Kowalskiego ma na ogół charakter mikroekonomiczny i w tym zakresie całkiem dobrze się sprawdza. Nie jest jednak dobrze, gdy tego typu rozumowania przykłada się do gospodarki w skali makro. Prowadzi to na ogół do tego, co widzimy u planistów, socjalistów, wojskowych, czy części narodowców – czyli właśnie tego „siłownictwa”, etatyzmu, merkantylizmu, protekcjonizmu, interwencjonizmu, autarkizmu, czy socjalizmu. Tego typu myślenie o gospodarce jest tak samo finezyjne, jak myślenie sowieckiego żołdaka, czy też kołchoźniczego ekonoma. Nieobce jest też PRL-owskim (i nie tylko) nauczycielkom geografii, czy historii. Prowadzi ono głównie do oceniania gospodarki pod kątem parametrów fizykalnych, takich jak masa (tony), objętość (metry sześcienne), czy wartość energetyczna (kilokalorie). Efektem tego jest typowe dla starych, postPRL-owskich babuszek zdziwienie, że „skoro było tak dużo, to dlaczego było tak źle?”. Niestety, ale wojskowi także mają silnie ukształtowany styl myślenia, predestynujący ich do faworyzowania centralnego sterowania. Prof. Wielomski twierdzi, że wojsko jest z natury hierarchiczne i konserwatywne. Ja bym dodał do tego, że jest też socjalistyczne – ze względu na styl zarządzania. Co prawda Amerykanie eksperymentują z większą decentralizacją, czy też elastycznością, ale zobaczymy co z tego wyniknie. Porządek w armii jest to porządek w rozumieniu autystycznego dziecka, które układa klocki w rządki, albo książki w kolejności od najmniejszej do największej i dziwi się, dlaczego drzewa w lesie tak krzywo i nierównomiernie rosną. To, co na pierwszy rzut oka jawi się jako organiczny nieład, jakoś dziwnym trafem okazuje się całkiem funkcjonalne. Z kolei to, co zostaje uporządkowane według prostych, widocznych gołym okiem reguł, kończy się często totalną klapą, choć miało być w założeniu takie estetyczne.
Jeszcze raz – po co ekonomista który zna się na ekonomii miałby zajmować się badaniem ekonomii a nie zaś jej zastosowaniem by być bogaty?
Symboliczna jest „scena”, w której to czołowi i wybitni ekonomiści brytyjscy przepraszają królową Elżbietę II za to, że nie przewidzieli kryzysu… Ekonomiści światowej klasy przepowiadali, że gospodarka Japonii wyprzedzi we wszystkich parametrach gospodarkę USA (a ma kolejne lata spadków). Ekonomiści światowej klasy przepowiadali że gospodarka ZSRR i Bloku Wschodniego jest zdolna przekroczyć wartości zbliżone do tych z krajów Zachodnich przed końcem XX wieku. Przepowiadali też chwalebną przyszłość dla Detroit które coraz bardziej kałowacieje…
Wymieniać ich faile można w nieskończoność…
Owi „ekonomiści” są niczym filozofowie oświecenia, o których często prof. Adam Wielomski wypowiada się na zasadzie że pisali „jak należy rządzić państwem i układać społeczeństwo” podczas gdy sami prawdziwej pracy (lub pracy w instytucjach) nie mieli. Z tymi tutaj pseudo-specjalistami tak samo. Ilu z nich realnie coś prowadziło? Ilu z nich potrafiło zbudować firmę od zera do poziomu marki światowej? Jeżeli tak dobrze się znają to powinni móc wygryźć np. Volkswagena z rynku samochodowego lub Alstom z branży kolejowej.
I teraz pytanie – ilu z nich byłoby w stanie, po przejęciu steru biedniejszego państwa np. Zambii, doprowadzić do stanu wysokich parametrów ekonomicznych? Zambia, podobnie jak Chile, stoi na miedzi, zatem niech chociaż do poziomu chilijskiego dorówna.
Raz jeszcze – nie ma uniwersalnej metody, nie ma panaceum na bolączkę biedy i bogactwa. Argentyna wprowadzając reformy takie jak w Chile lub Polsce osiągnęła wyłącznie spadki. Korea Południowa prowadząc zamordyzm i sterowanie przez dyktatora osiągnęła potęgę technologiczną, podczas gdy zamordyzm i sterowanie przez dyktatora w Egipcie nie doprowadziło do zrównania z demoludami.
Jeszcze raz – ekonomiści albo zarabiają duże pieniądze prowadząc lub kierując firmy, albo są szarlatanami i znachorami, którzy na raka jajnika przepisują homeopatyczne surowe jajko z witaminą C podawane w namagnesowanych piramidkach stalowych.
(…)Jeżeli tak dobrze się znają to powinni móc wygryźć np. Volkswagena z rynku samochodowego lub Alstom z branży kolejowej.(…)
Tia… wystartuj z garażu i pobij Volkswagena i Alstroma.
Nie wywołujmy wilka z lasu. Federalni już to dostrzegli, że państwa narodowe zostały same. Dostrzegli i właśnie wyciągają z tego wnioski – niestety, ale odmienne od tez autora.
Warto przy tym wszystkim zastanowić się, dlaczego sytuacja przyjmuje akurat taki obrót. Moim zdaniem, w dobie kryzysu, potrzeby ludzkie zostają sprowadzone do parteru, przez co przeciętny człowiek staje się konsumentem niezbyt wybrednym, nieskomplikowanym i nastawionym głównie na przetrwanie. Prostota ludzkich wymagań w takich okolicznościach powoduje, że rozum jest w stanie jak najbardziej ogarnąć zachowanie takich osobników a nawet ich rzesz, co umożliwia łatwość analiz oraz ręczne sterowanie. To jak z grami komputerowymi. Gdyby wziąć współczesne gry, to okazałoby się, że bohater ma całą masę rozmaitych funkcji, czy rodzajów uzbrojenia. Nie sposób przewidzieć efektów, dopóki nie pójdzie się na żywioł. Jeśli okroimy grę do funkcji, które obecne były w grach z lat ’80, gdzie wszystko było kanciaste i poruszało się pionowo lub poziomo, to możliwe okaże się algorytmiczne poszukiwanie optymalnych rozwiązań. Prawdopodobnie wielkie korporacje dążą właśnie do tego, aby uczynić ludzi takimi właśnie tłumokami o zbliżonych potrzebach i prostej instrukcji obsługi. Takim tłumem jest zdecydowanie łatwiej zarządzać i w zasadzie nie trzeba nawet specjalnie wnikać w specyficzne uwarunkowania jednostek, bo po prostu traktuje się taki tłum jak jakąś amorficzna ciecz, albo muszki owocówki zamknięte w pojemniku, które jedynie jedzą, śpią i rozmnażają się.
Masz ciekawe doświadczenia z grami… bo ja z tego co zauważyłem to gry komputerowe i RPG’i grane tradycyjnie generalnie uciekają od mechanik, które dawałyby możliwość tworzenia ciekawych kombinacji.
Obecnie wszyscy są socjalistami. Z Korwina uszło powietrze i chodzi jakiś zmarnowany, z podgrążonymi oczami. Balcerowicz nie ma nic do powiedzenia. Gwiazdowski z Wróblewskim apelują o pomoc państwową.
https://fakty.interia.pl/raporty/raport-koronawirus-chiny/aktualnosci/news-przeglad-w-czasie-pandemii-wszyscy-sa-socjalistami,nId,4417823
„Parę osób pytało mnie kąśliwie: „Czy gdyby medycyna była całkowicie prywatna, to respiratorów byłoby więcej, niż obecnie?”
Odpowiadam: „W normalnych czasach WSZELKIEJ aparatury byłoby MNIEJ – bo w socjaliźmie aparatura jest nieefektywnie wykorzystywana!!!”
A teraz popatrzmy na sytuację z respiratorami w dwóch różnych państwach: socjalistycznym – i wolnorynkowym.
W Rurytanii medycyna jest prywatna, nie ma żadnej „służby zdrowia”, nie ma NFZ i nie ma nawet Ministerstwa Zdrowia (w Ministerstwie Policji są jednoosobowe stanowiska Naczelnego Lekarza i Naczelnego Weterynarza). Zazwyczaj używa się bardzo tanich respiratorów kosztujących ok. 6000 zł – ale, oczywiście, duże i droższe szpitale używają droższych modeli. W każdym razie: dla każdego respiratorów starcza: na wolnym rynku podaż równa jest popytowi.
I oto pojawia się epidemia: respiratorów zaczyna brakować! Zaczyna brakować drastycznie – więc cena idzie dramatycznie w górę: ludzie gotowi są płacić bardzo dużo, by zwiększyć szanse na przeżycie! Ceny zaczynają dochodzić do 40.000 czy nawet 50.000 za sztukę.
Fabryki robiące respiratory na sam sygnał o nadchodzącej epidemii uruchomiają produkcję na drugą i trzecią zmianę oraz dodatkowe linie. Proszę bowiem zauważyć coś, co umyka oku domorosłego ekonomisty:
==WAŻNA UWAGA OGÓLNA:
W warunkach wolnego rynku zysk w ustabilizowanych branżach jest taki sam – załóżmy: 20%. Sprzedając respirator za 6000 zł mam 1000 zł zysku – czyli koszt produkcji wynosi 5000 zł. Jeśli sprzedam go za 50.000 to mój zysk wyniesie 45.000 zł. Cena wzrosła 7,3 raza – natomiast mój zysk 45 razy!!! Jeśli przedtem zarabiałem rocznie 200.000 to teraz będę zarabiał 9 milionów!!! (W Rurytanii nie ma PITu,CITu i żadnych podatków dochodowych, oczywiście).
KONIEC WAŻNEJ UWAGI OGÓLNEJ ==
Przy takim zysku producenci przerzucają się po kilku dniach z produkcji samochodów i aparatury do pędzenia bimbru – na produkcję respiratorów. FORD Australia produkuje dziś jeden samochód na minutę; respirator ma znacznie mniej części, więc zapewne można by go produkować na jednej linii w tempie jeden na 20 sekund.
Nad tym wszystkim czuwaliby spekulanci, inwestujący gorączkowo w zakłady produkujące respiratory, zapewniając im kapitał (na czym cierpiałyby inne branże – ale: trudno, tu chodzi o życie!). By być ścisłym: dzięki spekulantom cena zaczęłaby rosnąć ZANIM pojawiłaby się epidemia!
Oczywiście w ciągu dwóch dni ściągnięto by też samolotami masę respiratorów z innych krajów – ważna jest jednak produkcja krajowa. Po tygodniu produkcja szła by pełną parą – przy czym 90% tych respiratorów nie spełniałoby żadnych „norm” obowiązujących w Poronii i pewno po miesiącu by się rozleciały – ale na razie DZIAŁAŁYBY i ratowałyby życie ludzkie.
Po trzech tygodniach produkcja by się tak rozkręciła, że ceny zaczęłyby spadać (choć liczba chorych nadal rosła!). Po pięciu tygodniach zeszłaby do poziomu poprzedniego – a co bardziej tandetną aparaturę można by nabyć z wyprzedaży za grosze. Połowa spekulantów poniosłaby straty (bo naiwnie liczyli, że gdy cena rośnie 6000 – 10.000 – 20.000 -30.000 – 40.000 – 50.000 to za miesiąc wyniesie 150.000…).
I po problemie
Inaczej było w Poronii, gdzie Sejm od razu zakazał podnoszenia cen, by nie przysparzać zysków spekulantom – i by respirator dostępny był i dla najbiedniejszych. W efekcie nie dawało się niczego kupić za granica (bez gigantycznych dopłat ze Skarbu Poronii…), producenci sprzedawaliby respiratory na lewo (w wyniku czego w wielu mieszkaniach pojawiły się kupione prywatnie po 25.000 zł respiratory – co oznacza gigantyczne marnotrawstwo tej cennej aparatury! https://dzienniklodzki.pl/lodzianie-wykupuja-…/…/c1-14863463), nie mieliby też dodatkowego bodźca, by rozkręcać produkcję. Sytuację „ratowało” pięciu fachowców-altruistów montujących po domach respiratory – przy czym wytworzenie jednego zajmowałoby im pięć dni; oddawaliby je, oczywiście, za darmo…)
I problem narastał.
NA ZAKOŃCZENIE porównajmy sytuację chorych w Poronii i w Rurytanii.
W pierwszym dniu w Rurytanii działało 2000 respiratorów – w Poronii 2500. Już po tygodniu (w Poronii po ośmiu dniach) zaczęłaby się panika, bo respiratorów by zabrakło. W Rurytanii przeżywaliby najbogatsi, gotowi drogo płacić za korzystanie z respiratora – w Poronii panowałaby równość (co w praktyce oznacza, że przeżywaliby (a) ludzie ustosunkowani (b) ludzie, którzy dali lekarzom kopertówkę (c ) ludzie, którzy mieliby szczęście). Jednak już w drugim tygodniu liczba respiratorów w Rurytanii znacznie przekroczyłaby ich liczbę w Poronii, a w trzecim tygodniu w zasadzie wszyscy mieliby respiratory – podczas gdy w Poronii rozważano by, czy zakazać udostępniania respiratorów ludziom po 80.tce (a może po 82.gim, roku życia?). Po trzecim tygodniu liczba śmierci z powodu braku respiratora w Rurytanii byłaby praktycznie zerowa – w Poronii: gigantyczna.
Mimo to w Poronii panowałby nastrój dumy (”Bo u nas nie było tak, jak w Rurytanii, gdzie w pierwszym tygodniu tylko bogaci przeżywali, a biedni nie mieli żadnych szans”).
Tak naprawdę ważna jest liczba urządzeń, które produkuje rynek. Wolny rynek jest absolutnie apolityczny i produkuje ich jak najwięcej. To, że w Rurytanii w pierwszym tygodniu nie umarł żaden bogacz, a w Poronii „zwalczono korupcję i wprowadzono obiektywne wskaźniki w przyznawaniu respiratorów” w wyniku czego zmarło ich aż dwustu – nie jest żadnym tytułem do chwały…
…chyba, że ktoś uważa, że bogaty jest pluskwą (po hitlerowsku: „Untermensch”, po sowiecku: „Bywszij czełowiek”) i jego śmierć jest społecznie znacznie sprawiedliwsza, „Bo już się, krwiopijca, dobrze nażył kosztem ludzi pracy!”
[Na rys. polski wynalazek z rozpaczy: respirator drukowany na drukarce 3D!!)”
Janusz Korwin-Mikke
(…)Po tygodniu produkcja szła by pełną parą – przy czym 90% tych respiratorów nie spełniałoby żadnych „norm” obowiązujących w Poronii i pewno po miesiącu by się rozleciały – ale na razie DZIAŁAŁYBY i ratowałyby życie ludzkie.(…)
Ktoś za dużo naoglądał się McGyvera… chociaż i tam nie było takich odlotów.
https://www.rp.pl/Zdrowie/200429893-Prywatne-szpitale-dezerteruja-z-frontu-walki-z-epidemia.html
Bo tak to już jest, że w prywatne szpitale nie są zobowiązane do walki z epidemiami… chyba, że mamy stan wyjątkowy.
Koronawirus pokazał, że nadmierne uzależnienie od chińskich fabryk szkodzi Europie
„Kiepsko radząca sobie z koronawirusem Europa odkryła, że nie ma kto na kontynencie produkować podstawowego sprzętu medycznego, w tym zwłaszcza maseczek, bo branża ta wraz z wieloma innymi została w ramach globalizacji przerzucona do Azji. Okazało się, że światowy wolny rynek nie działa tak jak to sobie wymyślono i że produkowanie tam, gdzie taniej, może się nagle okazać zbyt kosztowne, pisze Jakob Hanke Vela z POLITICO.
* Ubrane w worki na śmieci z powodu braku fartuchów pielęgniarki we Włoszech, Hiszpanii czy USA to symbol kruchości międzynarodowych łańcuchów dostaw, jakie stworzyła globalizacja
* Nawet niezłomni orędownicy wolnego handlu zaczęli zastanawiać się, czy globalny podział pracy nie posunął się za daleko
* Nastąpi przeniesienie z powrotem do Europy niektórych krytycznych branż, zwłaszcza produkcji sprzętu medycznego oraz surowców farmaceutycznych, twierdzi Jakob Hanke Vela
* Ekspertka: lekcja z epidemii COVID-19 jest taka, że lepiej zapłacić trochę więcej za bezpieczeństwo niż oszczędzać na taniej sile roboczej
* Dojdzie do dywersyfikacji dostaw, żeby uniknąć uzależnienia od Chin lub innych azjatyckich krajów, lecz nie będzie totalnego powrotu produkcji do Europy, konkluduje autor
‹ wróć
Ubrane w worki na śmieci z powodu braku fartuchów pielęgniarki we Włoszech, Hiszpanii czy USA to symbol kruchości międzynarodowych łańcuchów dostaw, jakie stworzyła globalizacja
Nawet niezłomni orędownicy wolnego handlu zaczęli zastanawiać się, czy globalny podział pracy nie posunął się za daleko
Nastąpi przeniesienie z powrotem do Europy niektórych krytycznych branż, zwłaszcza produkcji sprzętu medycznego oraz surowców farmaceutycznych, twierdzi Jakob Hanke Vela
Ekspertka: lekcja z epidemii COVID-19 jest taka, że lepiej zapłacić trochę więcej za bezpieczeństwo niż oszczędzać na taniej sile roboczej
Dojdzie do dywersyfikacji dostaw, żeby uniknąć uzależnienia od Chin lub innych azjatyckich krajów, lecz nie będzie totalnego powrotu produkcji do Europy, konkluduje autor
Artykuł w oryginale na stronie POLITICO.eu
Koronawirus zawadził o odsłonięty nerw.
Europejscy politycy w obawie, że zbytnio polegając na Chinach, osłabili bezpieczeństwo swoich krajów, powtarzają dziś w kółko o konieczności przeniesienia produkcji z powrotem do Unii. Kiedy kryzys zaczął się pogłębiać, unijny komisarz ds. rynku wewnętrznego Thierry Breton przyznał, iż Europa „posunęła się za daleko w globalizacji” i stała się zbyt zależna „od jednego kraju, od jednego kontynentu”.
Kanclerz Angela Merkel stwierdziła, że pandemia ujawniła potrzebę „pewnego stopnia suwerenności”, jaką można osiągnąć „bazując na produkcji w kraju”.
Dla zdecydowanych zwolenników samowystarczalności oznacza to odwrót od globalizacji. Uzbrojeni w nowe technologie, takie jak drukarki 3D, widzą świetną okazję, aby skrócić łańcuchy dostaw sprzętu rozciągnięte obecnie aż do wschodniej Azji.
Obecni i byli ministrowie gospodarki krajów unijnych, dyplomaci, biznesmeni i ekonomiści, z jakimi rozmawiałem na potrzeby tego artykułu, podkreślali, że do takiej głębokiej rewolucji raczej nie dojdzie, ale przewidywali przeniesienie z powrotem do Europy niektórych krytycznych sektorów branż, zwłaszcza produkcji sprzętu medycznego.
Dla wielu przywódców UE najbardziej dotkliwym wstrząsem podczas kryzysu była bezsilna niezdolność Europy do produkcji maseczek albo podstawowych substancji niezbędnych do wytwarzania leków.
Pielęgniarki w krajach tak bogatych jak Włochy, Hiszpania a nawet USA ubrane w worki na śmieci z powodu braku fartuchów – to był symbol kruchości międzynarodowych łańcuchów dostaw.
Ale hasłem dnia będzie raczej dywersyfikacja niż totalne przeniesienie produkcji z powrotem.
– Musimy wyciągnąć lekcje z tego kryzysu. Na przykład, jeśli chodzi o kwestię uzależnienia od jednego dostawcy czy jednego regionu – powiedział POLITICO niemiecki minister gospodarki Peter Altmaier.
Przenoszenie produkcji z powrotem do Europy było ważnym tematem debat politycznych jeszcze zanim wirus sparaliżował wszystkie kraje. Pod koniec ubiegłego roku francuski minister gospodarki Bruno Le Maire skrytykował Peugeota i Renaulta za to, że produkują samochody w Maroku, Słowenii i Turcji.
Ogłoszona w marcu unijna strategia przemysłowa również mówi o potrzebie „maksymalnego wykorzystania lokalizacji jako okazji, aby sprowadzić z powrotem do Unii produkcję w pewnych sektorach”.
Kulawa reakcja Europy w kwestii sprzętu medycznego przeniosła całą tę debatę na bardziej praktyczny poziom. Zarówno Francja, jak i Niemcy szybko wskazały na sektor farmaceutyczny jako kluczowy obszar, gdzie powrót produkcji ma sens.
Ministrowie przemysłu i biznesmeni, którzy do niedawna uwielbiali mówić o gospodarce współdzielenia, sztucznej inteligencji i 5G nagle zajęli się apelowaniem do każdego, kto ma maszynę do szycia, żeby pomógł produkować maseczki.
Europejski brak koordynacji ostro kontrastował z Azjatyckimi Tygrysami, których fabryki w ciągu paru dni zaczęły wytwarzać miliony maseczek i na wielką skalę zestawy do testów. Pozwoliło im to ograniczyć rozprzestrzenianie się wirusa, podczas gdy rzekomo rozwinięte kraje Europy oraz USA poniosły klęskę.
Europejczycy próbują nadganiać. Seat, hiszpański producent samochodów, zaczął w jednej ze swoich fabryk produkować respiratory. Prezydent Francji Emmanuel Macron zapowiedział w zeszłym tygodniu, że grupa francuskich firm przyspieszy produkcję maseczek i respiratorów.
Z powrotem do deski kreślarskiej
Zamęt w kwestii sprzętu medycznego zadał poważny cios orędownikom teorii przewagi komparatywnej, która jest jedną z podstaw globalizacji. Teoria ta głosi, że kraje powinny się specjalizować w tym, co robią najlepiej. Wolny handel zapewni zaś, że każdy kraj otrzyma na światowym rynku to, czego potrzebuje po lepszej cenie niż gdyby próbował produkować to u siebie.
Pandemia pokazuje jednak jak w czasach kryzysu ten światowy rynek się załamuje. Firmy wybrały lojalność wobec swoich państw albo objęły je zakazy eksportu pewnych kategorii produktów.
Wcześniej zaś ogłoszono badania ekonomistów pracujących pod kierunkiem Césara Hidalgo z Massachusetts Institute of Technology, którzy wykazali, że kraje eksportujące szeroki wachlarz bardziej złożonych produktów – np. Japonia i Szwajcaria – mają lepsze perspektywy wzrostu i niższe nierówności dochodowe niż kraje wyspecjalizowane w jednej branży, np. producenci ropy czy eksporterzy soi.
Nawet niezłomni orędownicy wolnego handlu zaczęli zastanawiać się, czy globalny podział pracy nie posunął się za daleko.
Francuski ekonomista Philippe Aghion w artykule na łamach gazety Les Echos z zeszłego tygodnia skrytykował „przesadną dezindustrializację, przenoszenie produkcji i rozciągnięte łańcuchy wartości” swojego kraju. „Francja po cichu dokonała dezindustrializacji, posunęła przenoszenie elementów łańcucha wartości do granic możliwości. I teraz, nawet w warunkach gospodarki wojennej, trudno zmobilizować nieistniejące moce produkcyjne i unicestwione know-how”.
Sektory strategiczne
Najważniejsza dotąd oznaka przemiany w myśleniu to niedawna wypowiedź Merkel, w której powtórzyła wezwania Macrona do gospodarczej „suwerenności” Europy. Nastawiona dotąd liberalnie kanclerz stwierdziła, że kryzys uwypuklił, iż kraje unijne muszą zdefiniować pewien zestaw „strategicznych zdolności”, które powinny pozostać na obszarze Europy.
Merkel w swoim wystąpieniu rozróżniła między mocami produkcyjnymi, które jej rząd natychmiast utworzy, aby zaradzić kryzysowi opieki zdrowotnej (chodzi zwłaszcza o maseczki), a szerszym zbiorem sektorów gospodarki o znaczeniu strategicznym, które rządy krajów UE zdefiniują po kryzysie.
– Odbędziemy dyskusję nad tym, jakie strategiczne zdolności musimy i chcemy mieć w Europie. I będziemy musieli rozwinąć je w bardzo konkretny sposób. To są decyzje do podjęcia, kiedy pokonamy najbardziej poważną część kryzysu w sektorze zdrowotnym – powiedziała.
‹ wróć
Ubrane w worki na śmieci z powodu braku fartuchów pielęgniarki we Włoszech, Hiszpanii czy USA to symbol kruchości międzynarodowych łańcuchów dostaw, jakie stworzyła globalizacja
Nawet niezłomni orędownicy wolnego handlu zaczęli zastanawiać się, czy globalny podział pracy nie posunął się za daleko
Nastąpi przeniesienie z powrotem do Europy niektórych krytycznych branż, zwłaszcza produkcji sprzętu medycznego oraz surowców farmaceutycznych, twierdzi Jakob Hanke Vela
Ekspertka: lekcja z epidemii COVID-19 jest taka, że lepiej zapłacić trochę więcej za bezpieczeństwo niż oszczędzać na taniej sile roboczej
Dojdzie do dywersyfikacji dostaw, żeby uniknąć uzależnienia od Chin lub innych azjatyckich krajów, lecz nie będzie totalnego powrotu produkcji do Europy, konkluduje autor
Artykuł w oryginale na stronie POLITICO.eu
Koronawirus zawadził o odsłonięty nerw.
Europejscy politycy w obawie, że zbytnio polegając na Chinach, osłabili bezpieczeństwo swoich krajów, powtarzają dziś w kółko o konieczności przeniesienia produkcji z powrotem do Unii. Kiedy kryzys zaczął się pogłębiać, unijny komisarz ds. rynku wewnętrznego Thierry Breton przyznał, iż Europa „posunęła się za daleko w globalizacji” i stała się zbyt zależna „od jednego kraju, od jednego kontynentu”.
Kanclerz Angela Merkel stwierdziła, że pandemia ujawniła potrzebę „pewnego stopnia suwerenności”, jaką można osiągnąć „bazując na produkcji w kraju”.
Dla zdecydowanych zwolenników samowystarczalności oznacza to odwrót od globalizacji. Uzbrojeni w nowe technologie, takie jak drukarki 3D, widzą świetną okazję, aby skrócić łańcuchy dostaw sprzętu rozciągnięte obecnie aż do wschodniej Azji.
Obecni i byli ministrowie gospodarki krajów unijnych, dyplomaci, biznesmeni i ekonomiści, z jakimi rozmawiałem na potrzeby tego artykułu, podkreślali, że do takiej głębokiej rewolucji raczej nie dojdzie, ale przewidywali przeniesienie z powrotem do Europy niektórych krytycznych sektorów branż, zwłaszcza produkcji sprzętu medycznego.
Obowiązek kwarantanny po powrocie z zagranicy przedłużony do odwołania
Dla wielu przywódców UE najbardziej dotkliwym wstrząsem podczas kryzysu była bezsilna niezdolność Europy do produkcji maseczek albo podstawowych substancji niezbędnych do wytwarzania leków.
Pielęgniarki w krajach tak bogatych jak Włochy, Hiszpania a nawet USA ubrane w worki na śmieci z powodu braku fartuchów – to był symbol kruchości międzynarodowych łańcuchów dostaw.
Ale hasłem dnia będzie raczej dywersyfikacja niż totalne przeniesienie produkcji z powrotem.
– Musimy wyciągnąć lekcje z tego kryzysu. Na przykład, jeśli chodzi o kwestię uzależnienia od jednego dostawcy czy jednego regionu – powiedział POLITICO niemiecki minister gospodarki Peter Altmaier.
POLECAMY: POLITICO w oryginale – relacja na żywo z krajów Unii, Londynu i Waszyngtonu
Maseczki i leki
Przenoszenie produkcji z powrotem do Europy było ważnym tematem debat politycznych jeszcze zanim wirus sparaliżował wszystkie kraje. Pod koniec ubiegłego roku francuski minister gospodarki Bruno Le Maire skrytykował Peugeota i Renaulta za to, że produkują samochody w Maroku, Słowenii i Turcji.
Ogłoszona w marcu unijna strategia przemysłowa również mówi o potrzebie „maksymalnego wykorzystania lokalizacji jako okazji, aby sprowadzić z powrotem do Unii produkcję w pewnych sektorach”.
Kulawa reakcja Europy w kwestii sprzętu medycznego przeniosła całą tę debatę na bardziej praktyczny poziom. Zarówno Francja, jak i Niemcy szybko wskazały na sektor farmaceutyczny jako kluczowy obszar, gdzie powrót produkcji ma sens.
Ministrowie przemysłu i biznesmeni, którzy do niedawna uwielbiali mówić o gospodarce współdzielenia, sztucznej inteligencji i 5G nagle zajęli się apelowaniem do każdego, kto ma maszynę do szycia, żeby pomógł produkować maseczki.
Europejski brak koordynacji ostro kontrastował z Azjatyckimi Tygrysami, których fabryki w ciągu paru dni zaczęły wytwarzać miliony maseczek i na wielką skalę zestawy do testów. Pozwoliło im to ograniczyć rozprzestrzenianie się wirusa, podczas gdy rzekomo rozwinięte kraje Europy oraz USA poniosły klęskę.
Europejczycy próbują nadganiać. Seat, hiszpański producent samochodów, zaczął w jednej ze swoich fabryk produkować respiratory. Prezydent Francji Emmanuel Macron zapowiedział w zeszłym tygodniu, że grupa francuskich firm przyspieszy produkcję maseczek i respiratorów.
POLECAMY: POLITICO w oryginale – Wydarzenia tygodnia oczami światowych karykaturzystów
Z powrotem do deski kreślarskiej
Zamęt w kwestii sprzętu medycznego zadał poważny cios orędownikom teorii przewagi komparatywnej, która jest jedną z podstaw globalizacji. Teoria ta głosi, że kraje powinny się specjalizować w tym, co robią najlepiej. Wolny handel zapewni zaś, że każdy kraj otrzyma na światowym rynku to, czego potrzebuje po lepszej cenie niż gdyby próbował produkować to u siebie.
Pandemia pokazuje jednak jak w czasach kryzysu ten światowy rynek się załamuje. Firmy wybrały lojalność wobec swoich państw albo objęły je zakazy eksportu pewnych kategorii produktów.
Wcześniej zaś ogłoszono badania ekonomistów pracujących pod kierunkiem Césara Hidalgo z Massachusetts Institute of Technology, którzy wykazali, że kraje eksportujące szeroki wachlarz bardziej złożonych produktów – np. Japonia i Szwajcaria – mają lepsze perspektywy wzrostu i niższe nierówności dochodowe niż kraje wyspecjalizowane w jednej branży, np. producenci ropy czy eksporterzy soi.
Zobacz także
Kremlowska dezinformacja na temat koronawirusa może szkodzić zdrowiu publicznemu
Koronawirus. Nauka nie wie o nim jeszcze najważniejszych rzeczy – oto pięć z nich
„Biologiczny Czarnobyl”. Chińskie tajemnice podkręcają teorie spiskowe w USA
Nawet niezłomni orędownicy wolnego handlu zaczęli zastanawiać się, czy globalny podział pracy nie posunął się za daleko.
Francuski ekonomista Philippe Aghion w artykule na łamach gazety Les Echos z zeszłego tygodnia skrytykował „przesadną dezindustrializację, przenoszenie produkcji i rozciągnięte łańcuchy wartości” swojego kraju. „Francja po cichu dokonała dezindustrializacji, posunęła przenoszenie elementów łańcucha wartości do granic możliwości. I teraz, nawet w warunkach gospodarki wojennej, trudno zmobilizować nieistniejące moce produkcyjne i unicestwione know-how”.
Sektory strategiczne
Najważniejsza dotąd oznaka przemiany w myśleniu to niedawna wypowiedź Merkel, w której powtórzyła wezwania Macrona do gospodarczej „suwerenności” Europy. Nastawiona dotąd liberalnie kanclerz stwierdziła, że kryzys uwypuklił, iż kraje unijne muszą zdefiniować pewien zestaw „strategicznych zdolności”, które powinny pozostać na obszarze Europy.
Merkel w swoim wystąpieniu rozróżniła między mocami produkcyjnymi, które jej rząd natychmiast utworzy, aby zaradzić kryzysowi opieki zdrowotnej (chodzi zwłaszcza o maseczki), a szerszym zbiorem sektorów gospodarki o znaczeniu strategicznym, które rządy krajów UE zdefiniują po kryzysie.
– Odbędziemy dyskusję nad tym, jakie strategiczne zdolności musimy i chcemy mieć w Europie. I będziemy musieli rozwinąć je w bardzo konkretny sposób. To są decyzje do podjęcia, kiedy pokonamy najbardziej poważną część kryzysu w sektorze zdrowotnym – powiedziała.
Czy politycy w Europie zdali egzamin?
Dyplomaci i urzędnicy ministerialni twierdzą, że rządy UE zapewne określą listę „krytycznych” branż, które zechcą przenieść z powrotem do siebie, ale nie jest jasne, czy stanie się to na poziomie krajowym czy unijnym. Oczywiste ryzyko to wiodące do marnotrawstwa zasobów nakładanie się produkcji, jeśli każdy kraj postanowi budować u siebie fabryki bardzo podobnego sprzętu medycznego.
Mając to na uwadze francuski minister gospodarki Le Maire oraz komisarz ds. rynku wewnętrznego Breton wezwali Brukselę, aby odegrała istotną rolę w przenoszeniu z powrotem do Europy tych jeszcze nie do końca ustalonych branż.
Trudność, z określeniem, o jakie sektory chodzi, jest oczywista: w którym miejscu się zatrzymać w tworzeniu ich listy?
Następny kryzys nie musi powstać z powodu wirusa, ale np. erupcji superwulkanu, co unieruchomi transport lotniczy i sprowadzi na kontynent wulkaniczną zimę. W takim wypadku strategicznego znaczenia nabiorą transport kolejowy, szklarnie oraz paliwa mineralne.
Główna ekonomistka banku Natixis, Alicia García-Herrero wskazała, że lista branż może być dość długa.
– To może dotyczyć wielu sektorów. Jeśli następny kryzys będzie oznaczał załamanie się sieci elektrycznej, trzeba będzie myśleć o przywróceniu produkcji turbin. Takie myślenie doprowadzone do skrajności to koniec globalizacji i wspólnego rynku. To byłaby autarkia – powiedziała.
Według niej lepiej by było, gdyby firmy zdywersyfikowały łańcuchy dostaw, aby stać się mniej zależne od Chin. W ramach Unii, Bruksela powinna jej zdaniem wzmacniać wspólny rynek i zadbać, aby kraje takie jak Francja i Niemcy nie ograniczały swojego eksportu do Włoch czy Hiszpanii.
To nie koniec globalizacji
Komisarz ds. handlu Phil Hogan wskazał w tym tygodniu, że całkowita niezależność od importu to dla Unii „nieosiągalny cel”.
– Samowystarczalność to nie jest możliwa opcja – powiedział na forum komisji ds. handlu Parlamentu Europejskiego. Przyznał jednocześnie, że „powinniśmy ograniczać zależności handlowe, które nas osłabiają”.
Nawet Paryż uznaje, że przenoszenie produkcji z powrotem ma sens tylko w ściśle określonych sektorach. „Gwałtowny i powszechny schyłek globalizacji raczej nie nastąpi, bo firmy nie mają powodu rezygnować z korzyści cenowych i konkurencyjnych, jakie niosą międzynarodowe łańcuchy produkcyjne”, głosi wewnętrzne memorandum przygotowane dla francuskiego rządu, cytowane przez Le Monde.
W dokumencie tym rekomenduje się dywersyfikację, to znaczy szukanie źródeł poza Chinami.
Również były włoski minister handlu Carlo Calenda stwierdził, że przenoszenie produkcji z powrotem ma sens tylko w nielicznych branżach.
– Ogólnie rzecz biorąc takie podejście może wywołać wojny handlowe i protekcjonizm. W sytuacji kryzysu popytu i podaży ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy to kryzys eksportu – powiedział POLITICO.
García-Herrero stwierdziła, że unijne firmy zorientowały się, że potrzebują dywersyfikacji, kiedy w lutym Chiny zamknęły swoje fabryki.
– Lekcja z epidemii COVID-19 jest taka, że lepiej zapłacić trochę więcej za bezpieczeństwo. Część produkcji będzie musiała przenieść się o wiele bliżej Europy, do krajów, gdzie firmy czują, że mogą oszacować polityczne ryzyko – powiedziała.
Niemiecki minister gospodarki Altmaier przestrzega, że nie wolno dopuścić, by konsekwencją kryzysu był zwiększony protekcjonizm i renacjonalizacja.
– Nasz dobrobyt wyrasta na fundamencie gospodarki opartej o zasadę podziału pracy. Firmy oczywiście będą musiały w przyszłości skupić się na większej dywersyfikacji, ograniczając zależność i zapewniając, że nasza gospodarka będzie bardziej odporna na zakłócenia – powiedział w rozmowie z POLITICO”.
Redakcja: Michał Broniatowski
Za to komuna wojenna jest wysoce nieefektywna w czasie pokoju (większość przypadków). Nie pozwalając na swobodną grę podaży oraz popytu, uniemożliwia wyklarowanie się rynkowej struktury cen, przez co niemożliwa staje się racjonalna kalkulacja ekonomiczna.