Wojna w Iraku zawsze będzie kojarzona z terminem «neokonserwatywna»”[1] – napisał w swojej książce George Packer. Prawdopodobnie ma rację. Dziś w powszechnej świadomości istnieje pogląd, że grupka neokoserwatystów wykorzystała okazję ataków terrorystycznych z 11 IX 2001 roku, do sprowadzenia na Stany Zjednoczone niepotrzebnej wojny.Ta wersja wydarzeń odrzuca inną i być może prostszą interpretację: że po 11 września amerykańskie obawy były wzbudzane, a Saddam Husajn naturalnie stał się potencjalnym celem na podstawie długiej historii jego zbrojnych agresji, produkcji oraz użycia broni chemicznej, dowiedzionych wysiłków wyprodukowania broni nuklearnej i biologicznej, a także niejasnych powiązań z terrorystami. USA walczyły z nim dwukrotnie – w 1991 roku i a następnie w 1998 roku, a los Saddama pozostał nierozwiązaną kwestią do końca kadencji administracji Bila Clintona. Dla Stanów Zjednoczonych nie było czymś niezwykłym by pójść na wojnę trzeci raz, dlatego decyzja administracji George’a Busha może być zrozumiała także bez odwoływania się do myśli neokonserwatywnej, tzw. doktryny Busha, czy koncepcji wojny prewencyjnej.
Po 9/11 administracja prezydencka rozważała ryzyko pozostawienia S. Husajna przy władzy oraz ryzyko walki z nim i usunięcia go. Wybrano wariant ostatni, który ukształtowały ataki terrorystyczne i szeroko rozpowszechniane podejrzenie na temat irackiego programu zbrojnego, które okazało się w ostateczności fałszywe. Jeśli ktoś chce wierzyć w tę prostszą wersję, wtedy decyzja inwazji na Irak może być postrzegana jako prawidłowa albo mylna. Ale wnioski, jakie należy wyciągnąć z wojny powinny niepokoić, jeśli chodzi o sprawy oceny, taktyki i przeprowadzenie – nie prowadź wojny na podstawie błędnych danych wywiadu; nie obalaj rządu za granicą bez planu zaprowadzenia tam następnie porządku i pokoju; nie pociągaj szybko za spust; wyczerp wszystkie inne możliwości zanim rozpoczniesz wojnę; bądź bardziej rozważny. Możliwe jest być roztropnym lub nieroztropnym, zdolnym lub niezdarnym, mądrym lub głupim, szybkim lub ostrożnym w urzeczywistnianiu. Interwencja w Wietnamie była bezpośrednim wytworem Zimnej Wojny, strategii powstrzymywania, lecz wielu ludzi, którzy stają na stanowisku, że wojna ta była błędem, nie krytykuje jednak jej uzasadnienia doktrynalnego. Wierzą, że wojna była złym wyjściem i kiepskim, ale sama strategia była dobra. Ktoś mógłby się spierać, że tak samo było w przypadku Iraku.
Kilku krytyków wojny to robi. Gorąca debata w Stanach Zjednoczonych, która toczy się od przeszło kilku lat nie dotyczy złego wywiadu, fatalnego planu czy bezmyślności wojskowych w Iraku. George Packer twierdzi, że nie jest w stanie wytłumaczyć, dlaczego USA rozpoczęły wojnę bez odwołania się do szerszej doktryny. „Historia irackiej wojny jest historią wyobrażeń o roli Stanów w świecie”[2]. Autor ten zakłada jednak to prostu, podobnie jak i większości krytyków, że to właśnie neokonserwatyzm jest odpowiedzialny za to, że USA rozpoczęły wojnę w Iraku, która nie powinna była nigdy się wydarzyć.
By móc zrewidować to założenia najpierw należy zrozumieć, co dla ludzi oznacza termin„neokonserwatywny”, pojęcie, które wywołuje bardzo różne skojarzenia. Dla niektórych jest synonimem „jastrzębia”, dla innych jest etnicznym określeniem, dla jeszcze innych jest terminem opisującym każde zło. Jeden z profesorów Cornell University definiował neokonserwatyzm jako ideologię zaangażowaną w tortury i represje polityczne. Ale kiedy użyjemy terminu całkiem neutralnie, by opisać pogląd na politykę zagraniczną, jak to czyni G. Packer neokonserwatyzm zazwyczaj posiada rozpoznawalne znaczenie. Kojarzy potężne moralizatorstwo i idealizm w sprawach światowych, przekonanie w wyjątkową rolę Ameryki, jako promotora zasad wolności i demokracji, wiarę w utrzymanie amerykańskiej dominacji i w użycie siły, w tym siły wojskowej jako narzędzia dla obrony moralnych i idealistycznych celów. Dla bardziej wrogich krytyków, „neokoni” są nie tylko idealistycznymi, lecz przede wszystkim absurdalnymi i niebezpiecznymi maniakami w temacie nieograniczonych zdolności amerykańskiej potęgi do dokonania pozytywnej zmiany; nie tylko ekspansywnymi, ale imperialistycznymi, starającymi się, by Ameryka nie tylko dominowała, ale panowała w skali globalnej; nie tylko pragnącymi użycia siły, ale przedkładającymi je nad pokojowe metody; i nie tylko skłaniającymi się w kierunku unilateralizmu, lecz aktywnie odrzucający tradycyjne sojusze na rzecz samotnych akcji lub „zaangażowanych koalicji”.
Pierwszą rzeczą, o której należy wspomnieć w przypadku neokonserwatyzmu jest fakt, że niewiele wspólnego ma on z tradycyjnie pojmowanym konserwatyzmem. Jej przeciwnicy zwracają uwagę na fakt, że jest to zasadniczo nowa doktryna polityczna, która mieści się poza całą tradycją amerykańskiej polityki zagranicznej[3]. Skąd na przykład wzięła się idea promowania demokracji? By znaleźć odpowiedz George Packer, razem z innymi, podąża intelektualnie kręta ścieżką, cofając się do Leo Straussa, Lwa Trockiego, czy też żydowskich doświadczeń. Chodzi o to, żeby „neokonserwatywna” polityka zagraniczna Busha była postrzegana jako coś obcego w „amerykańskim ciele”. Implikuje to pogląd, że gdy ten obcy światopogląd zostanie zniszczony Stany Zjednoczone będą mogły powrócić do tradycyjnych rozwiązań i uniknąć następnego Iraku. Czy to prawda? Czy prawdą jest, że moralizm, idealizm, wyjątkowość, militaryzm i ambicje globalne są obce tradycyjnej amerykańskiej polityce zagranicznej? Odpowiedź może wydawać się absurdalna dla każdego z nawet niewielką znajomością amerykańskiej historii.
By zrozumieć skąd wzięła się idea promowania amerykańskich zasad przy pomocy siły, wcale nie trzeba analizować pism żydowskich emigrantów. Ktoś mógłby zacząć od mało znanych dzieł, jak choćby platforma wyborcza Partii Republikańskiej z 1900 roku. W tym zapomnianym dokumencie liderzy partyjni zamieszczają scenariusz wydarzeń po zwycięstwie Williama McKinley’a, gratulują sobie oraz krajowi niedawno zakończonej wojny z Hiszpanią. To była, jak oświadczają, wojna prowadzona w „wyższym celu”, wojna „[…] w obronie wolności i praw człowieka, która dała dziesięciu milionom ludzi nowe narodziny wolności, a amerykańskim obywatelom nową, wielką odpowiedzialność […] niesienia błogosławieństwa wolności i cywilizacji wszystkim uratowanym ludom”[4].
Ktoś mógłby się cofnąć jeszcze wcześniej. Dla Partii Republikańskiej moralizm nie był neo nawet w 1900 roku. W latach 50-tych XIX wieku William Henry Steward, założyciel partii, burmistrz Nowego Jorku, a później również sekretarz stanu u Abrahama Lincolna, deklarował, że obowiązkiem Ameryki jest „[…] odnowienie kondycji ludzkości i prowadzenie w kierunku powszechnej odbudowy potęgi”[5]. Sam H. Steward tylko rozwinął przekonania wcześniejszych amerykańskich mężów stanu, takich jak Henry Clay, który mówił o amerykańskim „[…] obowiązku dzielenia z resztą ludzkości najcenniejszego daru”[6]. Poszukiwał on miejsca dla Stanów Zjednoczonych w centrum systemu, który składałby się z wspólnych celów, ludzkiej wolności przeciwko całemu despotyzmowi Starego Świata”[7].
Przed Clay’em był Alexander Hamilton, który, jak George Washington i inni z pokolenia Ojców Założycieli, wierzył, że młoda republika była przeznaczona do wielkości a nawet supremacji na globalnej scenie. Hamilton wierzył, że Ameryka mogłaby być „[…] wielka, przyjmując odpowiedni stosunek do swojej wielkiej predestynacji – majestatyczna, skuteczna i działająca w wielkich sprawach. Leżą przed nią wspaniałe koleje losu”[8]. Już George Washington przewidział, że Stany Zjednoczone mogą zdobyć potęgę, by „[…] umożliwić nam w słusznej sprawie stawić opór każdej potędze na Ziemi”[9]. Z kolei Tomasz Jefferson widział ogromne „imperium wolności” rozprzestrzeniające się na zachód, północ i południe, przez cały kontynent. John Quincy Adams uważał, że Stany Zjednoczone „[…] są przeznaczone przez Boga i naturę do bycia najbardziej gęsto zaludnionym i potężnym narodem”[10]. Dla wszystkich Ojców Założycieli, Stany Zjednoczone były „Herkulesem w kołysce”, potężne w tradycyjnym sensie i wyjątkowe w moralnym sensie, ponieważ ich przekonania, uwalniany ludzki potencjał i stwarzanie możliwości niezwykłej wielkości, mogły przyciągać wyobraźnię i pociągać całą ludzkość. Te przekonania, umieszczone w Deklaracji Niepodległości, były „[…] napisane jak promieniem słońca przez boską rękę”[11]. Te idee mogły zrewolucjonizować świat. Hamilton, nawet w latach 70-tych XVIII wieku wyczekiwał dnia, w którym Ameryka będzie dość potężna, by pomagać ludziom w „ciemnych regionach despotyzmu”, by stanąć przeciwko tyranom, którzy ich gnębią. James Madison widział ją jako „wielką walkę epok”, walkę pomiędzy wolnością a despotyzmem, a udział Ameryki w tej walce była nieunikniony[12].
Także amerykański XX wiek powitał nas retoryką o wielkości, moralizmie i misji. „Czy Ameryka jest słabeuszem, by wzbraniać się przed trudną pracą zostania największą światową potęgą?”[13]– pytał Theodore Roosevelt w 1900 roku. I odpowiadał: „Młody gigant na Zachodzie stoi na kontynencie i ściska w obu rękach szczyty nad oceanem. Nasz naród, wspaniały w swojej młodości i sile, patrzy w przyszłość z żądnymi oczami i raduje się jak silny człowiek gotowy do wyścigu”[14]. Gdy tylko nadeszła I wojna światowa T. Roosevelt i inni z jego pokolenia postrzegali ją jako drugą wielką moralną krucjatę. Wojna secesyjna była pierwszą. „Jesteśmy wezwani, by walczyć z nowymi siłami”[15] – zadeklarował. Henry Cabot Lodge nazwał I wojnę światową „[…] ostatnią wielką potyczką demokracji i wolności przeciwko autokracji i militaryzmowi”[16]. A przecież Woodrow Wilson, w swoim przemówieniu w Kongresie w 1917 roku, użył języka, który mógłby zarumienić twórcę przemówień George’a W. Busha: „Prawo jest cenniejsze niż pokój, będziemy walczyć za te sprawy, które zawsze są bliskie naszemu sercu, za demokrację przeciwko samolubnym i autokratycznym siłom”[17]. Nadszedł w końcu bowiem dzień, w którym Ameryka była „[…] wybrana, by przelać swoją krew i pokazać jej potęgę dla wartości, które dały jej początek i szczęście”[18].
Także pierwsza dekada XX wieku pokazała strumień interwencji militarnych w Ameryce Południowej i Karaibach, częste angażowanie w rzekomą pomoc w „[…] uczeniu ich wyboru dobrego przywódcy”[19] (Woodrow Wilson), czy „[…] usuwanie niezgody i wrzenia ciągłych rewolucji w imię dobra publicznego i determinacji zaprowadzenia porządk”[20] (Elihu Root). I oczywiście, jak twierdzili krytycy, były inne, jak zawsze, motywy działań. Ale razem z zabezpieczeniem amerykańskich inwestycji, kolejni amerykańscy prezydenci od poczynając od Tafta, Wilsona, Hardinga i Coolidge’a podejmowali skrupulatne, często nieskuteczne, starania by ustanawiać i wspierać funkcjonowanie systemów demokratycznych. W Nikaragui marines interweniowali w 1912 roku i pozostali przez dwie dekady, strzegąc nie tylko interesów finansowych USA, lecz także wadliwego, lecz funkcjonującego procesu wyborczego z nadzieją, jak ujął to Henry Stimos, że w „[…] przyszłości powinny zostać przeprowadzone uczciwe wybory, które mogłyby posłużyć, jako wskaźnik i wzór, ku któremu mieszkańcy Nikaragui powinny się zwrócić w przyszłości”[21].
Trzeba w tym miejscu powiedzie, że takie aspiracje, i inne nawet bardziej czysto ideologiczne, prowadziły amerykańską politykę w każdej dekadzie XX wieku. Nawet w latach izolacji, istniał problem japońskiej grabieży Mandżurii i Chinach – wszystkie zignorowane, jako niewarte poważnego komentarza przez twardogłowych w Wielkiej Brytanii i Europie, ale w Stanach Zjednoczonych wywołały moralne oburzenie, dyplomatyczne protesty, embargo ekonomiczne, które w ostateczności skłoniło Japończyków to przeprowadzenia ataku na Pearl Harbor. II wojna światowa była także w końcu wielką moralną krucjatą przeciwko nazistom i faszyzmowi – bitwa w obronie cywilizacji demokratycznej i „czterech wolności”. Później była oczywiście Zimna Wojna, która rozpoczęła się z chwilą deklaracji Harry’ego Trumana, że narody świata muszą „[…] wybrać pomiędzy alternatywnymi stylami życia”[22], zaś obowiązkiem Stanów Zjednoczonych było „[…] wspieranie wolnych ludzi, którzy opierają się próbom ujarzmienia i pomagają im w osiągnięciu przeznaczenia ich własnymi metodami”[23]. Także John F. Kennedy zadeklarował amerykańską gotowość do „[…] zapłacenia każdej ceny, zniesienia każdego ciężaru, pokonania każdego problemu, wspierania przyjaciół, sprzeciwieniu się każdemu wrogowi, by zapewnić przetrwanie i sukces wolności”[24]. Do tegoż grona dołączył i w końcu Ronald Reagan, cytujący słowa Thomasa Paine’a oraz deklarujący początek nowego ładu globalnego, przez pokonanie „imperium zła” i poprowadzenie świata w nową erę wolności[25].
Trudno dziś w to uwierzyć, lecz wygląda na to, że intelektualiści i żurnaliści amerykańscy zapomnieli o własnej historii myśli politycznej. Próbuje się pokazywać, że tradycja w polityce zagranicznej jest imperialistyczna, szowinistyczna, militarystyczna i hipokratyczna. Czy pokolenie może wychować się na nauczaniu Williama Applemana Williamsa i Waltera LaFebera, którzy wierzą, że domniemane grzechy neokonserwatyzmu – przesadny idealizm, ślepa obłuda, utopizm, arogancka duma, militaryzm, wygórowana ambicja – są nowymi grzechami? Myśl, że dzisiejsza polityka zdecydowanie zerwała z przeszłością, mogłaby z pewnością zadziwić wielu oponentów. A przecież debata jest elementarną częścią amerykańskiej tradycji publicznej, o czym świadczy chociażby polemika wokół ratyfikacji ustawy Zasadniczej z 1787 roku. Zwolennicy nowej federalnej Konstytucji – George Washington, Alexander Hamilton, Benjamin Franklin i James Madison – nalegali, aby koncentracja energii i potęgi we władzach federalnych było esencją, jeśli Stany Zjednoczone miały stać się światową potęgą, zdolną zarówno ochronić się jak i osiągnąć przeznaczoną wielkość na światowej scenie. „Niech Amerykanie pogardzają byciem instrumentem świetności Europy!”[26] – pisał A. Hamilton w dokumentach Federacji. Ale Patrick Henry, lider antyfederalistycznych oponentów Konstytucji, oskarżył go i jego sojuszników, że szukają sposobu, by „[…] zmienić ten kraj w wszechpotężne i silne imperium”[27]. To, dla P. Henry’ego było zdradą prawdziwego celu narodu. „Gdy amerykański duch był młody – pisał – język Ameryki był inny: wolność, Panie, była najważniejszym przedmiotem”[28].
Ta wiekowa konfrontacja powtarza się w każdym pokoleniu od czasów utworzenia państwa. U sedna krytyki zawsze leżał strach, że imperium, jakkolwiek je ktoś definiuje –
w czasach Henry’ego znaczyło po prostu szeroką ekspansję pod pojedynczym, silnym centralnym rządem – jest przeciwstawne do, i ostatecznie niszczycielskie, amerykańskiej demokracji i republikańskich cnót. Duża, ekspansywna polityka zagraniczna wymaga silnego centralnego rządu, by rozwijać się i nie narażać na niebezpieczeństwo amerykańskich wolności. Jak ujął to John Quincy Adams w 1821 roku, Ameryka może stać się „dyktatorem”.
w czasach Henry’ego znaczyło po prostu szeroką ekspansję pod pojedynczym, silnym centralnym rządem – jest przeciwstawne do, i ostatecznie niszczycielskie, amerykańskiej demokracji i republikańskich cnót. Duża, ekspansywna polityka zagraniczna wymaga silnego centralnego rządu, by rozwijać się i nie narażać na niebezpieczeństwo amerykańskich wolności. Jak ujął to John Quincy Adams w 1821 roku, Ameryka może stać się „dyktatorem”.
W tym czy innym stopniu, wszystkie główne zarzuty o ekspansywną, ambicjonalną, idealistyczną amerykańską politykę zagraniczną były niemal zawsze kształtowane niepokojem o aroganckie ambicje i pokusę potęgi. Nie można nazwać tego skłonnością „neokonserwatywną”, ale raczej, jak sugerował dawno temu Bernard Bailyn, manifestacją amerykańskiego „republikanizmu” – głębokie i trwałe obawa przed scentralizowanie władzy i w efekcie jej zepsucie ludzi, którzy ją dzierżą[29]. Takie lęki były wyrażane przez konserwatystów, liberałów, socjalistów, realistów i idealistów jednakowo od ponad dwóch wieków.
Dziś większość tych startych strać została zapomniana. Nikt nie przypomina, że John Randolph czy John Taylor krytykowali wojnę z 1812 roku, jako niemającą żadnego uzasadnienia, jeśli chodzi o amerykańskie interesy. To była jedynie „wojna o honor, metafizyczna wojna”[30].Niewielu pamięta, że kiedy prezydent James Monroe ogłosił jego sławną doktrynę w 1823 roku, nie opierała się ona na restrykcyjnym izolacjonistycznym światopoglądzie, wręcz przeciwnie, na progresywnej, ekspansywnej wizji roli Ameryki w świecie. Krytycy prezydenta, na czele z Andrew Jacksonem i Martinem Van Burenem, atakowali go za poważne odejście od tego, co oni nazywali amerykańskimi tradycjami polityki zagranicznej. W latach 90-tych XVIII wieku coraz nowocześniejsza Partia Republikańska mówiła o „[…] przyszłości wspaniałej, i przeznaczeniu Stanów Zjednoczonych”[31], oraz dzieliła ambicję Jamesa G. Blaine’a o aktywnej roli w „[…] globalnych stosunkach i ulepszaniu świata”[32].
Walki kontynuowano i pogłębiono w XX wieku. Konserwatyści walczyli o interwencjonistyczną politykę W. Wilsona, ponieważ widzieli w niej przedłużenie progresywnej polityki krajowej, którą postrzegano jako graniczącą z despotyzmem. Bardziej radykalni, jak Randolph Bourne wierzyli, że wojna o zabezpieczenie demokracji na świecie będzie podkopywać demokrację w Stanach Zjednoczony. W latach 1930-1950-tych wieku Franklin Roosevelt, Harry Truman i Dean Acheson musieli zmierzyć się ze zwolennikami Roberta A. Tafta. Pan- Republikanin w tamtym czasie miał złą reputację z powodu sprzeciwienia się wojnie przeciwko faszyzmowi. Ale jego obiekcje wobec amerykańskiego globalnego zaangażowania, włączając przeciwko nazistowskim Niemcom, nie były prostacką, ale wysoce wyszukaną krytyką amerykańskich ambicji i aroganckiej dumy. „Powinniśmy być przygotowani do obrony własnych brzegów – ostrzegał R. Taft – lecz nie powinniśmy podejmować się obrony ideałów demokracji w obcych państwach. Inaczej Stany Zjednoczone staną się wścibskim człowiekiem, pakującym się w kłopoty na całym świecie, z palcami na każdym ciastku. Zajmujące wszystkie strategiczne punkty na świecie i starające się zachować siłę, by dominować tak, żeby nikt nie odważył się ich atakować”[33]. Jak Patrick Henry, John Taylor i John Quincy Adams, martwił się o skutki tak wielkiej potęgi, która wpływa na kondycję republiki. „Jak długo narody mogą powstrzymywać się od użycia takiej siły? – pytał. Potencjalna przewaga nad innymi narodami, jakkolwiek odpowiada celom, prowadzi nieuchronnie do imperializmu”[34].
Jednakże Amerykanie w czasach Franklina D. Roosevelta, Trumana, Achesona, a po nich Eisenhowera i Kennedy’ego starali się osiągnąć dokładnie to, czego obawiał się Taft, „przewagi i sytuacji, w której posiadaliby siłę” strategicznych punktach na całym globie. Staromodni konserwatyści nie byli osamotnieni w podnoszeniu tych obaw. W przededniu II wojny światowej szkoła realistów podobnie krytycznie odnosiła się do amerykańskiej polityki zagranicznej. Realiści jednak połamali sobie „zęby” walcząc przeciwko Frankilnowi D. Rooseveltovi, Trumanowi i Achesonowi. Gdy kiedy Harry Truman ogłaszał swoją słynną doktrynę, a Acheson mówił o realizowaniu strategii powstrzymywania, wielcy realiści tamtych dni czuli obrzydzenie. Walter Lippmann potępił powstrzymywanie jako „strategię potworności”, ponieważ obiecywała ona niekończącą się wszędzie konfrontację. Ostrzegał, że raczej doprowadzi naród do bankructwa lub do zbytecznej i katastrofalnej wojny[35]. Ktoś mógłby powiedzieć, że doprowadziła do obu. Realiści dołączyli do lewicy, która doszła do podobnych konkluzji na temat niebezpiecznych i destruktywnych tendencji w amerykańskiej polityce zagranicznej. Lewica przypisywała te tendencje dominacji kapitalistów, którzy ich zdaniem reprezentowali głupotę amerykańskich ludzi i to, co George F. Kennan nazwał „moralistyczno-prawniczą wrażliwością”.
Dla Williama Applemana Williamsa i lewicowych rewizjonistów, amerykański imperializm nie był jakimś odchyleniem od tradycji narzuconej przez sprytnych ideologów na niepodejrzewający niczego naród; był on zakorzeniony w duszy kapitalisty amerykańskiego. Według realistów Ameryka cierpiała z powodu długiej utopijnej tradycji[36].
Nadal niepokojący był mesjanistyczny impuls, który Hans Morgenthau nazwał amerykańskim „uniwersalizmem nacjonalistycznym”, który żądał „[…] dla jednego narodu i dla jednego państwa prawa narzucania własnych wartości i standardów działania ponad innymi narodami”[37]. On i inni realiści ostrzegał w na przełomie lat 1940-tych i 1950-tych – a Henry Kissinger powtórzył ostrzeżenie dekadę później, że USA muszą zrezygnować z jej „[…] marzeń o przerabianiu świata na jej własne podobieństwo i trzymać w cuglach nieograniczone aspiracje dla panowania”[38], żeby w epoce nuklearnej nie doprowadzić świata do ruiny. Obecnie krytycy neokonserwatyzmu spoglądają jednak wstecz do tego okresu nazywając go czasem rozkwitu „demokratycznego realizmu”[39].
Krytycyzm ten nie skończył się jednak w raz z końcem Zimnej Wojny. Przeciwnie, amerykańska postawa wydawała się właśnie teraz urzeczywistniać najgorsze obawy: interwencję w Panamie czy wojnę w Zatoce Perskiej podjęto w pogoni za „nowym porządkiem świata”; były także „interwencje humanitarne” na Haiti, w Bośni i Kosowie, jak również wschodnie rozszerzenie NATO, a wszystko to w celu „demokratycznego rozszerzania”. W czasie pierwszej kadencji George’a Busha, Robert W. Tucker ostrzegał przed triumfalizmem i „pokusą imperializmu”. Z kolei w okresie prezydentury B. Clintona, Ronald Steel, ostrzegał przed „pokusą superpotęgi”. Natomiast Patrick Buchanan oskarżał obie administracje o „powtarzanie głupoty”, która doprowadziła każdą wielką potęgę do upadku, „[…] od arogancji do aroganckiej dumy, do upominania się o globalną hegemonię, do imperialnej rozciągłości, do odtrąbionej nowej krucjaty[40]”. W latach 1990-tych Samuel Huntington narzekał na amerykańską „arogancję, dumę i unilateralizm”, oraz ostrzegał, że przynajmniej „dwie trzecie populacji świata” postrzega Stany Zjednoczone jako „[…] natrętne, nachalne, wykorzystujące, unilateralistyczne, hegemoniczne, hipokratyczne i jako pojedyncze wielkie zewnętrzne zagrożenie dla ich społeczeństw”[41]. Ganił on również urzędników prezydenta Billa Clintona, którzy „[…] chełpili się amerykańską potęgą i amerykańskimi cnotami i którzy strofowali inne kraje i wskazywali na uniwersalną słuszność amerykańskich zasad, zwyczajów i instytucji”[42], którzy głosili wyższość USA, mądrość i dalekowzroczność.
Krytycy neokonserwatyzmu powtarzają te same zarzuty, często czerpane od starych krytyków. Odkryli na nowo Hansa Morgenthau’a i Reinholda Niebuhra. Zgłębiają pisma Williamsa i Charlesa Bearda. Czytają Norma Chomsky’ego i przytakują w zgodzie, kiedy pisze, że „Stany Zjednoczone stały się najbardziej agresywną potęgą na świecie, największym zagrożeniem dla pokoju, dla narodowego samostanowienia i międzynarodowej współpracy”[43]. Lecz Ten pisał te słowa w 1968 roku. I oczywiście Beard, Williams, Niebuhr i Morgenthau nie prowadzili swoich potyczek przeciwko neokonserwatyzmowi, lecz przeciwko polityce Theodore’a Roosevelta, Williama Howarda Tafta, Franklina D. Roosevelta, Harry’ego Trumana, Johna F. Kennedy’ego i Lyndona Johnsona. Co jednak mówi nam ta krytyka amerykańskiej polityki zagranicznej? Wnioski są dość oczywiste, hoc nieco zaskakujące: tendencje neokonserwatywne są bardziej głęboko zakorzenione w amerykańskich tradycjach, niż krytycy chcą przyznać. To oznacza, że nie będą tak łatwo wykorzenione, nawet przez wybory prezydenckie w 2008 roku.
W istocie problem dla tych, którzy poszukują końca historii amerykańskiej idei imperialnej, jest taki, że te „ekspansywne zachowanie”, ta wiara w możliwość globalnej zmiany, ten „mesjanistyczny impuls”, daleki od bycia anormalnym, jest dominującym nurtem w amerykańskiej naturze politycznej. Z pewnością nie jest to jedyna tradycja. Istnieje szereg innych: konserwatywna, republikańska, pacyfistyczna, socjalistyczne i realistyczna. W każdym pokoleniu siły te toczyły ze sobą walkę, i niemal w każdym pokoleniu, to ekspansywne, moralistyczne, aroganckie amerykańskie podeście obracało te krytyki, czasami w zwycięstwo i sukces, czasami w rozczarowanie i klęskę.
Jakie są zatem źródła tej „konsekwencji”? Jednym jest amerykańskie zaangażowanie w obronę uniwersalnych zasady umieszczonych w dokumentach założycielskich i wiara, że te zasady nie są sporne, lecz, jak sugerował A. Hamilton, zapisane w gwiazdach ręką Boga. Amerykanie wierzą, że znają prawdę i dlatego nie przyjmują odmiennych prawd. Demokracja jest jedyną legalną formą rządu, a USA są najwspanialszą demokracją świata. Niektórzy krytycy zawsze rozumieli, że to nie konserwatyzm, ale liberalny i postępowy idealizm jest motorem amerykańskiego ekspansjonizmu i hegemonializmu. Innym źródłem amerykańskiej „naturalnej” potęgi i dobrobytu jest zwykła ambicja bycia jak najlepszym To ironia, lecz jak, zauważył Fareed Zakaria, wielu realistów „nie lubi” amerykańskiej polityki właśnie za to, że tak dobrze dostosowuje się do ich modelu.
Ekspansywna, moralistyczna, militarna tradycja w amerykańskiej polityce zagranicznej jest wynikiem połączenia amerykańskich ambicji i przemożnego poczucia sprawiedliwości. Te tendencje były hamowane przez zamorskie klęski, czy przez zagraniczne potęgi zbyt duże i silne, by dać się zmusić do akceptacji prawdy „made in USA”. Historia pierwszego amerykańskiego stulecia nie jest historią cnotliwego powstrzymywania się, lecz coraz potężniejszego narodu, systematycznie eliminującego wszystkich konkurentów na kontynencie północnoamerykańskim. Dzieje drugiego to z kolei historia systematycznego i konsekwentnego wzrostu dominacji globalnej. Pięć lat po zakończeniu wojny w Wietnamie, która wróżyła odrzucenie Achesoniańskich zasad, które doprowadziły do interwencji, Amerykanie wybrali na prezydenta Ronalda Reagana, który się do nich odwoływał.
Dziś, wielu ma nadzieję, ze wojna w Iraku ostudzi raz na zawsze wszystkie mesjańskie impulsy wiarę w cnotę potęgi. Ale czy tak się stanie? Czy Amerykanie, niezależnie czy to demokraci czy republikanie, są przygotowani na to, by stracić potęgę czy wiarę w wyjątkową amerykańską rolę w świecie? Historyk Stanley Hoffmann przedstawił Amerykanom wybór w tytule swojej książki: Primacy or Wolrd Order? Wiedział wtedy, i to pozostaje prawdą dzisiaj, że dla Amerykanów to nie jest wybór[44]. Poprzedni francuski minister spraw zagranicznych, Hubert Vedrine zaobserwował (podczas rządów Clintona), że większość „[…] wielkich amerykańskich przywódców i myślicieli nigdy nie wątpiła, nawet przez chwilę, że Stany Zjednoczone były wybrane przez opatrzność, by stać się niezastąpionym narodem i musi pozostawać dominującym ze względu na ludzkość”[45]. Jak zauważył Robert W. Tucker (w czasie pierwszej kadencji prezydenta G. Busha), Amerykanie mogli chcieć międzynarodowego porządku, ale dla nich „[…] międzynarodowy porządek oznacza [amerykańskie] przywództwo. Przywództwo nakłada specjalne obowiązki, których inni nie posiadają, ale w amerykańskiej opinii, to także przyznanie stopnia wolności tym, którzy jej nie posiadają”[46]. Prominentny liberalny demokrata i były urzędnik Clintona Ivo Daalder ujął to tak: „[…] bez amerykańskiej supremacji – czy czegoś w tym rodzaju – jest wątpliwe, że rządy prawa mogą być utrzymane”[47].
Dziś Stany Zjednoczone tkwią w wielkiej debacie na temat polityki zagranicznej. Ale tak naprawdę jaka on jest i jak przebiega? I co jest zaskakujące, na poziomie pragmatyki politycznej wszystkie strony nie są od siebie aż tak oddalone, jak to się powszechnie sądzi, czy też kreują to media. Nawet między neokonserwatystami a liberalnymi internacjonalistami, między doradcami republikańskich i demokratycznych kandydatów do Białego Domu, różnice, jak zauważa David Rieff, bardziej „[…] są z natury bardziej sprzeczką rodziny, interwencjonistycznej rodziny”[48]. Wszyscy podzielają wiarę w amerykańską supremację, włączając w to militarną dominację. Obie strony nie mają problemów w zgodzeniu się z oświadczeniem Johna Kerry’ego z poprzedniej kampanii prezydenckiej o tym, że „Ameryka musi zawsze być najważniejszą światową, głównie militarną, potęgą, ale możemy powiększyć naszą potęgę dzięki sojusznikom”[49].
Kiedy Barack Obama mówi o polityce zagranicznej, przywołuje nie Chomsky’ego ale Kennedy’ego i twierdzi, że Ameryka musi być „liderem wolnego świata”. Musi przewodzić „[…] w walce z bezpośrednim złem i promowaniu ostatecznego dobra. To największy cel w świecie, by promować rozprzestrzenianie się wolności. Mówi, że bezpieczeństwo amerykańskich obywateli jest nierozerwalnie powiązane z bezpieczeństwem wszystkich ludzi”[50]. Chce zwiększenia budżetu wojskowego, powiększenia sił zbrojnych poprzez wcielenie do armii dodatkowych 65 tys. żołnierzy oraz korpusu piechoty morskiej kolejnych 27 tys. ludzi, w celu zapewnienia, że Stany Zjednoczone mają „[…] najsilniejszą, najlepiej wyposażoną armię na świecie”[51]. Mówi też o „[…] bandyckich narodach, wrogich dyktatorach, umięśnionych sojusznikach, i utrzymywaniu silnego nuklearnego odstraszania”[52].Ponadto w jego przemówieniach znajdujemy doprawdy wiele sloganów o „amerykańskiej chwili” oraz pozycji Ameryki jako „światowego odnowiciela”[53].
George F. Will od ostatnich paru lat, jest spokojnym głosem dezaprobaty przeciwko tym, którzy chcieli przekonać do rozprzestrzeniania amerykańskich zasad demokracji i liberalizmu przy użyciu siły. „W polityce zagranicznej – pisze on – konserwatyzm zaczyna z chwilą unikania zarozumiałości wobec zagranicy, zarozumiałości, która była zgubą liberalizmu w kraju – arogancka duma kontrolowania tego, co nie może i nie powinno być kontrolowane”[54].
I oczywiście pokazuje, że efektem tej aroganckiej dumy była interwencja w Iraku – wojna prowadzona dla „złudnych celów” wprowadzenia demokracji, „[…] aby inspirować naśladowanie, transformację regionów”[55]. Konserwatyści powinni zatem odrobić lekcję na temat „[…] ograniczeń potęgi do podporządkowania niesfornego świata”[56]. Jednakże w latach Zimnej Wojny, gdy triumf demokracji na całym świecie wydawał się nieunikniony, George Will poruszał raczej inne tematy. Podczas amerykańskiej inwazji na Panamę w końcu 1989 roku, szkicował istotę tego, co dziś zostało określone mianem myśli neokonserwatywnej. Jego zdaniem wojna ta „[…] przerywa dekadę odzyskiwania narodowej celowości i roku wojowniczej demokracji. To była historia amerykańskich prób pojmowania praw i obowiązków, które pochodzą z posiadania ogromnej potęgi i korzystania z demokracji”[57].
I oczywiście pokazuje, że efektem tej aroganckiej dumy była interwencja w Iraku – wojna prowadzona dla „złudnych celów” wprowadzenia demokracji, „[…] aby inspirować naśladowanie, transformację regionów”[55]. Konserwatyści powinni zatem odrobić lekcję na temat „[…] ograniczeń potęgi do podporządkowania niesfornego świata”[56]. Jednakże w latach Zimnej Wojny, gdy triumf demokracji na całym świecie wydawał się nieunikniony, George Will poruszał raczej inne tematy. Podczas amerykańskiej inwazji na Panamę w końcu 1989 roku, szkicował istotę tego, co dziś zostało określone mianem myśli neokonserwatywnej. Jego zdaniem wojna ta „[…] przerywa dekadę odzyskiwania narodowej celowości i roku wojowniczej demokracji. To była historia amerykańskich prób pojmowania praw i obowiązków, które pochodzą z posiadania ogromnej potęgi i korzystania z demokracji”[57].
Stały amerykański charakter narodowy, tłumaczył George Will, i składnik amerykańskiego patriotyzmu zawsze był tym mesjańskim impulsem. Czerpie on bowiem z wiary, że amerykańska „[…] narodowa tożsamość jest powiązana z akceptacją odpowiedzialności za przyszłą demokrację”[58]. Podczas, gdy zawsze było „[…] wielu Amerykanów, którzy odrzucali to założenie”[59] i którzy twierdzili, że Ameryka „[…] nie ma zobowiązań wobec demokracji zagranicą, większość Amerykanów zawsze myślała inaczej. Odbudowa demokracji była częścią tradycji, tradycji z wielkim rodowodem. Utrzymuje on, że amerykański fundamentalny interes narodowy to Ameryka, a narodowa tożsamość jest związana nierozłącznie z zobowiązaniem do rozpowszechniania – nie agresywną uniwersalizacją, ale cywilizowanym rozwojem – twierdzeń, które są nam, unikalnym wśród narodów, jak powiedział największy Amerykanin, przeznaczone”[60].
Autor ten, w czasie poprzedzającym wojnę iracką w latach 2002 i 2003 był entuzjastycznym zwolennikiem odsunięcia Saddama Husajna od władzy. „Gdyby następny iracki rząd czerpał swoją siłę z przyzwolenia rządzonych, pisał w miesiącach przed wojną, cały region może być zmieniony”[61]. W tym czasie nawet ganił tych, którzy zbyt pesymistycznie wierzyli, że świat arabski kulturalnie i historycznie nie pasuje do doświadczeń demokratyzacji[62]. Gdy jednak wojna zdawała się ciągnąc w nieskończoność George Will, jak wielu innych, zmienił swoje zdanie na tej temat. Wówczas to powrócił on do atakowania „szlachetnych, ale niedorzecznych założeń”, które, jeśli nie zostaną odrzucone, mogą doprowadzić Amerykanów do wielu Iraków[63].
To prowadzi nas do pytania: Czy rzeczywiście „neokonserwatyści”wciągnęli Stany Zjednoczone w wojnę iracką w 2003 roku? Niewielu w końcu ludzi uważało wówczas George W. Bush za konserwatystę. Podobnie rzecz się miała z Dickiem Cheney’em oraz Donald Rumsfeldem. Trzeba także pamiętać, że II wojna w Zatoce w chwili jej rozpoczęcia cieszyła się ogromnym poparciem amerykańskiej opinii publicznej[64], zaś przywódcy polityczni podzielali ten punkt widzenia. W konsekwencji administracja George’a Busha urzeczywistniła nową doktrynę, lecz jej uzasadnienie dla wojny odziedziczyła po swoim poprzedniku. Strach przed saddamowskim programem nuklearnym, obawa, że broń ta może pewnego dnia znaleźć się w rękach terrorystów, przekonanie, że powstrzymywanie nie przynosi efektów, że dyktator Iraku był tyranem i seryjnym agresorem – wszystkie te argumenty były dyskutowane publicznie i szczegółowo w latach, kiedy administracja Billa Clintona borykała się z tym problemem. Wykorzystano zatem już istniejące te argumenty na rzecz uprawomocnienia użycia siły. Ani George W. Bush, ani jego doradcy nigdy nie wyszli z racjonalnym uzasadnieniem dla usunięcia Saddama, które nie było już przedstawione przez poprzednią administrację.
Nawet nawoływanie prezydenta Busha do demokracji w Iraku wydawało się banalne. W 2003 roku, w przemówieniu dla American Enterprise Institute, deklarował on, że „[…] nowy rząd w Iraku może służyć, jako przykład wolności dla innych narodów i regionów. Sukces w Iraku może być także nowym etapem dla bliskowschodniego pokoju, i ustalaniu mechanizmów rozwoju w kierunku prawdziwie demokratycznego państwa palestyńskiego”[65]. Przemówienie to wielu publicystów i analityków odebrało, jako dowód idealistycznej i aroganckiej dumy. Ale w takim razie, jak interpretować wypowiedz doradcy B. Clintona ds. bezpieczeństwa narodowego Sandy Bergera, który trzy lata wcześniej przekonywał, że „[…] najlepszym sposobem wyjścia z sytuacji jest powołanie nowego rządu – rządu – który będzie zobowiązany do prezentowania i respektowania ludu, nie represjonowania go; do utrzymania pokoju w regionie […]. Przyszłość Iraku będzie miała wpływ na kierunek, w którym Bliski Wschód i świat arabski w szczególności, podąży w następnej dekadzie i później”[66].
Próba wytłumaczenia, że wojna iracka 2003 roku to produkt „neokonserwatystów” jest w swej istocie próbą ucieczki od bardziej kłopotliwej rzeczywistości. Konflikt hiszpańsko-amerykański był prawdopodobnie najbardziej popularną wojną w historii USA. Ale, gdy pokłosie tego wydarzenia zostawiło „cierpki smak” w ustach wielu, pojawiło się pogląd, że garstka ludzi manipulowała poziomami siły i emocjami milionów i że był to imperialistyczny spisek. Ten pogląd stał się akceptowaną wersją wydarzeń tak, że czytając dziś wiele historycznych tekstów, można wyobrazić sobie, że wojna była narzucona niczego niepodejrzewającemu narodowi, przez garstkę podstępnych imperialistów – Theodora Roosevelta, Williama Randolpha Hearsta, Henry’ego Cabota Lodge’a i Alfreda Thayera Mahana – niż uruchomiona entuzjastycznie przez w Kongres. Kiedy Amerykanie zaczęli żałować swojego pośpiechu w przystąpieniu do I wojny światowej, wielu postanowiło winić za to niegodziwych bankierów i producentów broni. Przeciwnicy amerykańskiego przystąpienia do II wojny światowej, od Charlesa Bearda do Roberta A. Tafta, obstawali przy tym, że Franklin D. Roosevelt oszukał i okłamał naród, co do wojny. Dziś jest podobnie, jeśli chodzi o wojnę w Iraku. Szuka się neokonserwatywnego spisku, podczas, gdy wojna została zatwierdzona w Senacie i poparta przez większą część społeczeństwa. Nie inaczej było i z II wojną w Zatoce. Historia sama osądzi, czy decyzja inwazji na Irak w 2003 roku była pomyłką czy też nie. Krytycy tej wojny często porównują ją do Wietnamu, lecz porównanie to jest wysoce niestosowne. Kiedy David Halberstam i inni z jego pokolenia obrócili się przeciwko niej, ich protest nie dotyczył osób, sztuczek i kłamstw. Prawdziwy problem był bardziej przyziemny: polegał on na tym, że USA nie zdały wówczas „egzaminu ze swych założeń tego okresu”[67].
Intelektualiści z reguły oczekują od rządzących, tylko takiej doktryny polityki zagranicznej, która spełnia ich oczekiwania a równocześnie wystrzega się ona wszelkich potencjalnych pomyłek. Niestety taka doktryna nie istnieje. Realiści i lewica mogą nadal twierdzić, że mają przepis na sukces, lecz w rzadkich przypadkach, kiedy ich argumenty stawały się aktem normatywnym, zawsze kończyło się to porażką. Dziś realiści, jak Michael Lind, sławią wielkie cnoty Dwighta D. Eisenhowera, przede wszystkim, ponieważ nie wysłał on oddziałów bojowych do Wietnamu. Ale te cnoty w większości umykały ówczesnym obywatelom, którzy zastanawiali się czy polityka zagraniczna mocno opiera się na straszeniu wojną nuklearną (co czynił Eisenhower) i na uknutych przez CIA zamachach stanu (jak w Iranie i Gwatemali).
Ekspansywne, idealistyczne i czasami militarne amerykańskie podejście do polityki zagranicznej notowało sukcesy – pokonanie nazizmu, japońskiego imperializmu oraz sowieckiegokomunizmu – jak również porażki i rozczarowania. Ale tak by nie było, gdyby sukces był produktem dobrej Ameryki, porażka zaś owocem tego złego Waszyngtonu. To były wytwory USA. Osiągnięcia, tak samo jak i niepowodzenia, wywodzą się nie z niewinności czy czystości motywów, i nie z tego, że Amerykanie trwali przy wyimaginowanych ideach zarządzania światem, lecz z dobrych cech, które często przyprawiają naród ten o mdłości: ich gotowości do i użycia siły, ambicji i poczucia honoru, determinacji w obronie interesów i zasad, niezadowolenia ze status quo i wiary w możliwość zmiany.
Źródło: „Geopolityka” 2008, nr 1, s. 36-49.
[1] G. Packer, The Assassins’ Gate: America in Iraq, New York 2005, s. 480.
[2] Ibidem.
[3] Zupełnie odmiennego zdania jest w tej materii Robert Kagan. Zob. Idem, Dangerows Nation: America’s Place in the World from Its earliest days to the dawn of the Twentieth Century, New York 2006, s. 357-413.
[4] Republican Party Platform of 1900, <http://www.presidency.ucsb.edu/ws/index.php?pid=29630> (20 VI 2008).
[5] W. H. Seward, The Irrepressible Conflict, <http://www.nyhistory.com/central/conflict.htm? (12 VI 2008).
[6] J. Goldberg, How Neo Are The Neocons, <http://townhall.com/Columnists/JonahGoldberg/2008/04/2-3/how_neo_are_the_neocons> (12 IV 2008).
[7] Ibidem.
[8] R. Kagan, Cowboy Nation: Against myth of Amercian innocence, <http://www.gmfus.org/publica-tions/article.cfm?id=229> (13 IV 2008).
[9] Ibidem.
[10] Ibidem.
[11] Ibidem.
[12] Ibidem.
[13] B. Wyatt-Brown, Honor and America’s Wars: From Spain to Iraq, <http://www.humiliationstu-dies.org/news-old/archives/000029.html> (13 IV 2008).
[14]Ibidem.
[15] Ibidem.
[16] Zob. przyp. 8.
[17] Address to the Nation, <http://www.presidency.ucsb.edu/ws/index.php?pid=65399&st=Woodrow+Wil-son&st1=> (15 V 2008).
[18] Ibidem.
[19] Ibidem.
[20] Proclamation, <http://www.presidency.ucsb.edu/ws/index.php?pid=72445&st=Woodrow+Wilson&st1=> (15 V 2008).
[21] Zob. przyp. 8.
[22] Address of the President of the United States: Recommendation for Assistance to Greece and Turkey, <http://www.trumanlibrary.org/whistlestop/study_collections/doctrine/large/documents/index.php?pagenumber=1&documentdate=1947-03-12&documentid=31&studycollectionid=TDoctrine> (16 III 2008).
[23] Ibidem.
[24] John F. Kennedy: Inaugural Address, <http://www.bartleby.com/124/pres56.html> (13 IV 2008).
[25] Zob. przyp. 8.
[26] A. Hamilton, J. Madison, J. Jay, Federalist on the New Constitution Written in 1788, <http://press-pubs.uchicago.edu/founders/documents/v1ch7s13.html> (13 IV 2008).
[27] P. Henry, Shall Liberty or Empire Be Sought?, <http://www.bartleby.com/268/8/14.html> (13 IV 2008).
[28] Ibidem.
[29] B. Bailyn, The Ideological of the American Revolution, new York 1992, s. 416.
[30] R. Kirk, John Randolph of Roanoke, New York 1997, s. 594.
[31] Zob. przyp. 8.
[32] R. Kagan, Our „Messianic Impulse”, <http://www.washingtonpost.com/wpdyn/content/article/2006/1-2/08/AR2006120801516.html> (17 V 2008).
[33] J. T. Patterson, Alternatives to Globalism: Robert A. Taft and American Foreign Policy, <http://www.blackwell-synergy.com/doi/abs/10.1111/j.1540-6563.1974.tb00442.x> (25 VI 2008).
[34] Ibidem.
[35] A. Wasniewski, Walter Lippman, Strategic Internationalism, The Cold War, and Vietnam, 1943-1967, <http://kb.osu.edu/dspace/bitstream/1811/30064/2/Passport%20August%202005.pdf> (20 V 2008).
[36] H. Morgenthau, World Politics in the Mid-Twentieth Century, <http://www.jstor.org/pss/1404197> (26 VI 2008).
[37] Ibidem.
[38] Ibidem.
[39] Ibidem.
[40] J. B. Judis, The Buchanan Doctrine, <http://www.nytimes.com/books/99/10/03/reviews/991003.03ju-dist.html> (2 III 2008).
[41] S. P. Huntington, Global Perspectives on War and Peace or, Transiting a Uni-Multipolar World, <http://www.aei.org/publications/pubID.16661,filter.all/pub_detail.asp> (2 III 2008).
[42] Ibidem.
[43] K. Windschuttle, The Hipocrisy of Noam Chomsky, <http://www.frontpagemag.com/Articles/Read.as-px?GUID=52AC08C4-89B6-43A2-BFCC-B3FBC409F48D> (26 II 2008).
[44] S. Hoffman, Primacy or World Order: American Foreign Policy sine the Cold War, <http://www.que-stia.com/PM.qst?a=o&d=3119337> (12 IV 2008).
[45] Zob. przyp. 8.
[46] F. Ajami, The Global Logic of the Neoconservatives, <http://www.jstor.org/pss/2009875> (12 IV 2008).
[47] I. H. Daalder, The Globalization of Politics: American Foreign Policy for a New Century, <http://ww-w.brookings.edu/articles/2003/winter_diplomacy_daalder.aspx>. (12 IV 2008).
[48] G. J. Ikenberry, A Wilsonian Family Quarrel?, <http://tpmcafe.talkingpointsmemo.com/2005/11/0-1/a_wilsonian_family_quarrel/> (19 VII 2008).
[49] Security and Strength for a New World. Remarks of Senator John Kerry, <http://www.global-security.org/wmd/library/news/iraq/2004/05/iraq-040527-kerry.htm> (12 II 2008).
[50] Remarks of Senator Barack Obama to the Chicago Council on Global Affairs, <http://my.barack-obama.com/page/content/fpccga/> (23 VII 2008).
[51] Ibidem.
[52] Ibidem.
[53] Ibidem.
[54] G. F. Will, The Case for Conservatism, <http://www.washingtonpost.com/wpdyn/content/article/2007/0-5/30/AR2007053002026.html> (23 VI 2008).
[55] Ibidem.
[56] Ibidem.
[57] Zob. przyp. 8.
[58] Zob. przyp. 54.
[59] Ibidem.
[60] Ibidem.
[61] Ibidem.
[62] Ibidem.
[63] G. F. Will, McCain Risk Presidency by Standing By Iraq Surge, <http://www.newsweek.com/id/353-95?tid=relatedcl> (13 VI 2008).
[64] D. Milbank, C. Deane, <Poll Finds Dimmer View for Iraq, http://www.washingtonpost.com/wp-dyn/content/article/2005/06/07/AR2005060700296.html> (13 VI 2008).
[65] President Discusses the Future of Iraq, <http://www.whitehouse.gov/news/releases/2003/02/20030226-11.html> (13 VI 2008).
[66] Ibidem.
[67] Zob. przyp.8.
http://geopolityka.net/neokonserwatywny-narod-usa-wobec-problemu-wojny/
a.me.
Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook
Nie doczytałem , z braku czasu, do końca. Ale pochwała sie należy, bo autorzy włożyli w ten tekst dużo, prawie naukowej , pracy.Zastrzeżenia:istotą Ameryki(USA) w polityce zagranicznej jest izolacjonizm. Nawet te cytaty z Waszyngtona to potwierdzają( pozniejsze też). Gdyby istniało coś a la Amerykańska Tradycja, to byłoby nią: nie ingerować poza Północnym Kontynentem, chyba że atakują. Pozdrawiam. PS Nikt nie skomentował, bo trudno się doczepić( może ja jutro spróbuję).