Po pierwsze, Moro, nie dość, że być chadekiem, co już samo w sobie kwalifikuje się w najlepszym razie do czyśćca, to był jednym z głównych prowodyrów „apertura a sinistra”, i to aż do „kompromisu historycznego” z komunistami.
Po drugie, w godzinie próby zachował się nie tak, jak chrześcijaninowi i politykowi chrześcijańskiemu przystoi; nawet jeśli kierowane przez niego żałośliwe apele do państwa, żeby podjęło rokowania z porywaczami były wymuszone, to tak czy inaczej sprzeniewierzały się zasadzie noblesse oblige, bo sprawiedliwą ceną za splendor i zaszczyty – powiedzmy dosadniej: „rentę władzy” – jest właśnie gotowość do ofiary z własnego życia, gdy zajdzie taka konieczność. To św. Tomasz More, a nie Moro jest patronem polityków – i tak winno pozostać.
A, nawiasem mówiąc (z uwagi na drugi argument) w tym wypadku wcale nie jest takie pewne i oczywiste, że Moro był tak po prostu ofiarą „lewackiego terroryzmu”; niewykluczone, że była to bardziej wielopiętrowa intryga, w której lewacy z Czerwonych Brygad odegrali tylko rolę „ślepego miecza”.
Jacek Bartyzel
za facebookiem
aw