Po pierwsze dlatego, że wobec wypierania przez Polaków prawdy o tamtym bezprzykładnym akcie administracyjnego barbarzyństwa, wymierzonego w legalny związek wyznaniowy na terenie RP – pamięć o nim staje się zakładnikiem propagandy ukraińskich środowisk szowinistycznych, celowo, a ahistorycznie wplatających ten wątek w swój przedwojenny spór z władzami polskimi. Po drugie, o akcji rewindykacyjnej nie możemy zapomnieć ze względu na działania rodzimych (?) przepraszaczy, którzy chętnie obarczają cały naród (a przynajmniej „prawicę” i „nacjonalizm polski”) odpowiedzialnością za ów wykwit bezmyślności, jakiego dopuściła się piłsudczykowska soldateska. Po trzecie zaś – szkodliwy aspekt tzw. „akcji rewindykacyjno-polonizacyjnej” na Lubelszczyźnie należy uwypuklać, mając na uwadze skłonności współczesnych niewyrobionych środowisk patriotycznych do ulegania przedwojennym uzasadnieniom, czy raczej usprawiedliwieniom dla niszczenia świątyń.
Akcja czy reakcja?
Co ciekawe, tak w 1938 r., jak i dziś propaganda ukraińskich szowinistów współgra z głosami nawróconych pozornie na nacjonalizm „państwowców” polskich i ich współczesnych następców ze środowisk „niepodległościowych”. Obie strony chciałyby bowiem widzieć tamte zdarzenia w kontekście działań OUN i grup pokrewnych, a więc w realiach sporu między państwowością polską, a irredentą ukraińską. W tym sensie nawet historycy zbyt często i błędnie stawiają obok siebie akcję antycerkiewną i np. pacyfikację Małopolski Wschodniej w 1930 r., czy represje przeciw OUN-owcom po zamordowaniu przez nich ministra Pierackiego. Nic bardziej mylnego.
Jest rzeczą oczywistą, że działania przeciw UWO z początku lat 30-tych, aczkolwiek opierały się na naiwnym przekonaniu, że zorganizowana akcja para-policyjna dokonywana przez wojsko może przynieść inny niż doraźny efekt przeciw społecznemu zapleczu terrorystów – miały swoje realne uzasadnienie. Decyzja o przeprowadzeniu pacyfikacji była więc błędna w tym sensie, że nie mogła dać pozytywnych efektów, nie zaś dlatego, że nie było na co reagować. Co więcej, trzeba przyznać, że w ówczesnej sytuacji politycznej Polska (mająca wszak nieuregulowane jeszcze stosunki z Sowietami) nie miała warunków na przeprowadzenie jedynie skutecznej operacji innego typu – a mianowicie masowych wysiedleń i wymiany ludności z Ukrainą Sowiecką. Akcja taka przyniosłaby wprawdzie nie mniejszy skandal międzynarodowy, ale przynajmniej dałaby wymierne i długofalowe rezultaty porządkujące akcje na Kresach.
Po latach tak sytuację i błędy sanacji w tym zakresie opisywał Stanisław Grabski, wskazując przy tym na jeszcze jedną, pominiętą przez władze alternatywę: „(…) pierwszym nieodzownym warunkiem tego zespolenia, istotnej normalizacji stosunków polsko-ukraińskich i polsko-białoruskich w granicach Rzeczypospolitej, była trwała przyjaźń polityczna z Rosją oraz Ukrainą i Białoruską radziecką. Tylko wtedy, gdyby Ukraińcy województw: lwowskiego, stanisławowskiego, tarnopolskiego i wołyńskiego wiedzieli, że sojusz obronny radziecko-polsko-czechosłowacko-francuski uniemożliwi agresję Niemiec na Polskę i że ich usiłowania oderwania południowo-wschodnich województw od Polski nie mogą liczyć na poparcie Związku Radzieckiego – tylko wtedy staliby się oni, nie zaraz wprawdzie, ale po kilkudziesięciu latach, lojalnymi obywatelami Rzeczypospolitej Polskiej.
Rządy jednak pomajowe uważały za najlepsze zabezpieczenie naszych dzielnic wschodnich łudzenie nacjonalistów ukraińskich mirażem ponownej wojny polsko-radzieckiej dla oderwania od Związku „samoistijnej Ukrainy” oraz stałą, wyraźnie okazywaną niechęć i nieufność wobec republik radzieckich. Niemniej fatalne było i ciągłe przeskakiwanie polityki sanacyjnej od kokietowania nacjonalistycznych partyj ukraińskich do brutalnych „pacyfikacyj”, które zaszkodziły nam szalenie w opinii świata zachodniego i pogłębiły znacznie antagonizm ludu ukraińskiego do Polski” („Na nowej drodze dziejowej”, 1946 r.).
Podobnie rzecz się miała z reakcją na zabójstwo Pierackiego – miała ona realną przyczynę, przyniosła natomiast fatalny skutek w postaci utworzenia obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej, a więc instytucji tyleż zbędnej w praworządnym (nawet silnie rządzonym kraju), co szkodliwej. Bereza (tak podobająca się i współczesnym polskim fanom rządów silnej ręki) stanowiła w istocie instrument obrony rządów biurokracji w Polsce, a więc zjawiska utrwalonego przez sanację i (niestety) do dziś zakorzenionego w polskiej praktyce i tradycji politycznej. Jak trafnie bowiem pisał (właśnie w 1938 roku) Ksawery Pruszyński – „Polską dzisiejszą – i tu dochodzimy do rezultatu naszych rozważań – rządzi w obecnym okresie dziejowym wyższa biurokracja. W 1926r. biurokracja ta uwolniła się spod kontroli i ingerencji, nieraz nadmiernej, partii politycznych i sejmu. W następnych latach nie tylko, że uwolniła się od tego wpływu, jaki mogły wywierać każdorazowe wybory, ale wprost poczęła wpływać na te wybory. (…) W okresie postępującej rozbudowy etatyzmu i ingerencji państwowej biurokracja ta zdobyła dla siebie szereg potężnych domen. Uzyskała wpływ na przemysł prywatny, poczęła przejmować na własny rachunek szereg wielkich jego gałęzi, jedne na własność, drugie jako uzależnione lenna. (…) Polską obecną rządzi pewna warstwa wyższej biurokracji, która wyzwoliła się spod wszelkiej kontroli, a uzależniła od siebie wszystko. Oto warstwa, w której dziś spoczywa prawdziwy ośrodek dyspozycji, oto siła, z którą Józef Piłsudski, jak świadczą o tym pamiętniki Sławoja-Składkowskiego – walczył i jak sam wyznaje, z którą – przegrał”. Otóż Bereza, do której zsyłało się wszelkich oponentów decyzją administracyjną na podstawie skargi byle skrytykowanego starosty – miała służyć właśnie ochronie tych rządów urzędasów nie tyle przed terroryzmem, co przed krytyką – o czym warto pamiętać w kontekście marzeń współczesnych etatystów polskich, udających prawicę… W 1934 r. jednak znowu – była przyczyna, był uzasadniony skutek i była reakcja, nie przynosząca Polsce większych korzyści, a wręcz szkodliwa.
„Zemsta na wroga – z Bogiem i choćby mimo Boga!”
W przypadku akcji przeciw cerkwiom było jednak jeszcze gorzej. Nie istniała realna bezpośrednia przyczyna jej podjęcia. Działania władz nie miały więc uzasadnienia, ani najbardziej nawet pokręconej logiki – mogły zatem przynieść wyłącznie negatywne efekty. Szczegóły i oceny tamtych wydarzeń znaleźć można choćby w ówczesnej publicystyce CATA Mackiewicza, warto też sięgnąć do wydawnictw, jakie ukazały się przed czterema laty w związku z 70-tą rocznicą tzw. rewindykacji, obchodzoną przez prawosławną archidiecezję lubelsko-chełmską (www.cerkiew1938.pl). Także i Konserwatyzm.pl nie stronił od zajęcia stanowiska w tej bulwersującej sprawie (http://archiwum.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/205/).
W skrócie przypomnieć można, że działania represyjne zostały w 1938 r. wymierzone w specyficznie wybraną grupę. Cerkiew prawosławna w II RP był to konglomerat wyższego i średniego duchowieństwa głównie rosyjskiego pochodzenia, nie mającego żadnego politycznego zaplecza wobec ustanowienia na terenie Rosji antyreligijnej dyktatury bolszewickiej. Z kolei wierni prawosławia to Ukraińcy, Rusini, Białorusini, Polacy oraz ludność o nieukształtowanej świadomości narodowej. Już u zarania niepodległości Cerkiew została ograbiona poprzez upaństwowienie majątku i poddana administracyjnej presji celem wprowadzenia narzuconego przez władze państwowe statusu i organizacji wewnętrznej. Prawosławie miało też zostać symbolicznie „ukarane” w ramach „zemsty za zabory”, co dokonano poprzez burzenie świątyń już w latach 20-tych, z największymi, symbolicznymi soborami stojącymi na centralnych placach Warszawy i Lublina. Co ciekawe, represje takie nie spotkały choćby stricte państwowych unijnych ewangelików w byłym zaborze pruskim, nie mówiąc o wyznawcach religii mojżeszowej, czy wolnomularzach, którym wszak można by zarzucić znacznie większe „zasługi” dla dzieła popadnięcia i utrzymywania Polski w niewoli…
A uniaci?
Pomimo tych wszystkich agresywnych działań – Cerkiew prawosławna nie prowadziła agitacji, ani żadnej działalności wymierzonej w państwo polskie. Przeciwnie, choćby ze względów tradycyjnych, jak i teologicznych – a także przez wzgląd na realia – hierarchowie i duchowni starali się okazywać bezwzględną lojalność wobec II RP, nawet narażając się na spory doktrynalne z innymi Kościołami ortodoksyjnymi, choćby na tle mocno nieformalnego i pospiesznego ogłoszenia autokefalii. Cerkiew cierpliwie znosiła wszelkie naciski, nawet tak absurdalne, jak żądanie wprowadzenia polskiego jako języka liturgii w miejsce strarocerkiewno-słowiańskiego. „(…) żadne wyznanie w Polsce, prócz nie uznanych przez państwo hodurowców i innych sekt, nie słuchało nabożenstwa w języku narodowym: katolicy odprawiali je po łacinie, Żydzi po hebrejsku, Tatarzy po arabsku, a wreszcie – co w tej sprawie było najważniejsze – katolicy grecko-unickiego obrzadku w tymże cerkiewno-słowiańskim języku, który z cerkwi prawosławnej miał być usunięty, bo tak się raptem kilku dorosłym dzieciom zwidziało” – pisał wtedy CAT.
I w tym właśnie punkcie naczelny „Słowa” trafił chyba w sedno. Gdyby bowiem władze sanacyjne faktycznie chciały zadać dotkliwy cios nacjonalizmowi ukraińskiemu – wówczas uderzyłyby w jego serce i rdzeń, czyli Cerkiew uniacką, aktywną zwłaszcza na Ziemi Lwowskiej i w symbol ukraińskiego ruchu niepodległościowego – czyli Sobór Świętojurski i jego arcypasterza, metropolitę Szeptyckiego. Byłby to krok zapewne nieskuteczny (jak i poprzednie, opisane wyżej akcje), ale przynajmniej mający cień racjonalnego uzasadnienia. Zamiast tego sanacja zdecydowała się dokonać niesprowokowanego ataku na prawosławie. Uniatów zaś pozostawiono pod niezakwestionowanym wpływem szowinistów (jak o tym pisał prof. Bogumił Grott: https://konserwatyzm.pl/artykul/4549/nacjonalizm-ukrainski-w-cerkwi-greckokatolickiej-i-jego-prak). Ba, również cieszące się poparciem sanacyjnych władz państwowych plany i próby wprowadzenia neo-unii (wyznania bizantyjsko-słowiańskiego) – w żaden sposób nie były zabezpieczone przed nacjonalistyczną agitacją ukraińską, a nawet białoruską.
Czemu więc czepiono się prawosławia? Czy tylko „na próbę”, by okazać rzekomą siłę państwa na najsłabszym podmiocie, prześladowanym równolegle na całym obszarze Związku Sowieckiego? Pozostawienie w spokoju uniatów wskazuje, że być może w piłsudczykowskich decydentach skumulował się też inne czynniki: nienawiść i kompleksy skierowane przeciw grupie identyfikowanej przez nich ze znienawidzoną Rosją i caratem; ogólny zamordyzm oraz mniej lub bardziej zakamuflowana ukrainofilia. Tak właśnie, choć odbierano świątynie także wiernym narodowości ukraińskiej – to zapewne w przekonaniu sanatorów robiono to „dla ich dobra”, by tym łatwiej odnaleźli się w składzie narodowej, ukraińskiej Cerkwi grekokatolickiej! Nad lojalność prawosławnych hierarchów przedłożono więc konsekwentny antypolonizm abp. Szeptyckiego i jego służb, którym wielkodusznie pozostawiono zrozumiały i ukochany przez wiernych język modlitwy. Zaangażowanie duchowieństwa uniackiego po stronie obu odłamów OUN i UPA podczas wojny pokazało jak krótkowzroczną była to taktyka.
Poprzednicy Palikota
Inny aspekt, o którym warto dziś pamiętać to fakt, że nie można też dostrzec w działaniach sanacyjnych władz „anty-schizmatyckiego płomienia”, co sugerują dziś zarówno „przepraszacze historii”, jak i niektórzy fani tamtych decyzji. Nie burzono cerkwi w imię „Polski Katolickiej”. Powszechnie znany jest indyferentyzm religijny przywódców piłsudczykowskich (z samym ojcem założycielem tego nurtu włącznie). Nawet pozorne „ochrzczenie” OZON-u nie przyniosło w tym zakresie istotnych zmian, odczuwalnych choćby w ustawodawstwie. Do 1939 r. nie zmieniono wszak obowiązujących w II RP od 1932 r. bardzo liberalnych przepisów aborcyjnych – i to jest właśnie charakterystyczny dla sanacji ciąg ideologiczny. Niszczenie chrześcijańskich świątyń wschodniego wyznania znakomicie się w nim mieściło.
Tym samym nie mają też rację współcześni demo-liberałowie, obciążający za akcję antycerkiewną „polski nacjonalizm”. Wprost przeciwnie, za ten krok odpowiedzialni są ICH ideowi antenaci, obóz postępu w Polsce, widzący w Piłsudskim i jego następcach jedynych obrońców przed religijną, moralną wyrazistością. Jeśli więc dziś ktoś ma powody by bić się w piersi – to właśnie epigoni Boya-Żeleńskiego i jemu podobnych. Nb. to właśnie lewica i postępowcy (w tym m.in. Izabella Sierakowska i Janusz Palikot) przeforsowali 4 lata temu przepraszające stanowisko Sejmu RP, niestety nie okazujące wszystkich aspektów pseudo-repolonizacji z 1938 r.
Pseudo-narodowcy
Co ciekawe, tak wówczas, jak i obecnie sceptyczne stanowisko w kwestii zadośćuczynienia wobec Cerkwi – zajmuje Prawo i Sprawiedliwość. Nie przeważyła tego nawet opinia prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który (jako szczery postępowiec) zgadzał się w tej sprawie z Januszem Palikotem. W postawie PiS-owców kumulują się więc wszystkie historyczne błędy sanacji, dodatkowo spłycone i uprymitywnione. Nadworni historycy „centroprawicy” opowiadają dziś ahistoryczne bajki o „cerkwiach jako rozsadnikach agentury i agitacji bolszewicko-wielkoruskiej”, dając tym samym pokaz ile byków historycznych i anachronizmów można popełnić w jednym zdaniu. Obecni „niepodległościowcy” są też tak bardzo pro-ukraińscy, że aż anty-prawosławni – podobnie jak i ich piłsudczykowscy poprzednicy. Tamci nie potrafili skutecznie przeciwdziałać aktywności szowinistów, co ostatecznie umożliwiło im dopuszczenie się zbrodni ludobójstwa na ludności polskiej Kresów, o czym z kolei nie chce dziś pamiętać PiS.
Sanacyjny zamordyzm, tak dziś podobający się niektórym na prawicy – był więc nieskuteczny, doprowadził do negatywnych dla Polski następstw, nie był też pro-, ale anty-państwowy. To bowiem endecy, a zwłaszcza konserwatyści mieli w II RP racjonalny program państwowotwórczy, obejmujący m.in. szeroką autonomię i samorząd ziemski oraz umiejętne wplecenie mniejszości w funkcjonowanie Rzeczypospolitej. Centralizm i etatyzm reprezentowane przez piłsudczyków stymulowały tylko kłopoty, które z całą mocą objawiały się już przed wojną, ale zwłaszcza w jej trakcie. Również eksperymenty na odcinku polityki mniejszościowej w wykonaniu sanacji – kończyły się tylko źle. Nieprzypadkowo wszak „krwawe noce” miały miejsce na Wołyniu, a więc tam, gdzie swej ukrainofilii folgował piłsudczyk, wojewoda Józewski (sam przedstawiciel mniejszości, choć innego rodzaju). Także inne przejawy rzekomej „nacjonalizacji” obozu rządzącego – pokazywały płytkość tego procesu, by przypomnieć tylko kpinki żydowskich publicystów z „upaństwowionego antysemityzmu” przez Sławoj-Składkowskiego, czy szydercze „samouśpienie” lóż masońskich tuż przed ogłoszeniem dekretu prezydenta Mościckiego o ich rozwiązaniu. Pozorne naśladowanie programu narodowego przez sanację stanowiło jego parodię i wykoślawienie, co zresztą można i dziś powiedzieć o udawaniu prawicy przez epigonów Marszałka spod znaku PiS i imitowaniu szkoły Dmowskiego przez neo-endecję.
Kolejna rocznica burzenia cerkwi to znakomita okazja, by zastanowić się – jakie zagrożenia dla spokoju społecznego i ładu państwowego związane są z działaniami środowisk niemających religijno-etycznego kręgosłupa, posługujących się pseudo-patriotyczną frazeologią. Warto przy tym nie tylko oddać sprawiedliwość prześladowanym w II RP prawosławnym, ale też postarać się, by podobni sanatorom burzyciele nigdy już w Polsce nie doszli do władzy.
Konrad Rękas
Panie Konradzie chyba Pan zapomniał, że Kościół Unicki chronił konkordat, a więc atak na ten kościół narażał nas na konflikt z Watykanem. Odnośnie neounii to forsował ją kościół katolicki, władze podchodziły do tego pomysłu dość sceptycznie. Majątek cerkwi nie został tez upaństwiowiony. W Rosji nie było rozdziału pomiędzy majątkiem państwa a majątkiem cerkwi, dlatego też majątek cerkwi jako były majątek państwa rosyjskiego przeszedł na własność państwa polskiego.
„Zapomniał”? Po prostu wskazuję na niespójność między deklarowanymi motywami akcji antycerkiewnej, a jej faktycznym kierunkiem i skutkami. Do neo-unii sceptycznie podchodziły władze przedmajowe, sanacja wiązała z jej rozwojem poważne plany rozwojowe, na szczęście niedoszłe. Natomiast problem majątku Cerkwi – to kwestia ciekawa. Przyjmując bowiem ten sam tok rozumowania, który Pan przedstawia (i którym tłumaczyły swoje postępowania władze polskie) – równie dobrze można było ten sam majątek przekazać samemu Kościołowi prawosławnemu. Zadecydowała więc nie tylko chęć „pomsty na caracie”, ale właśnie niedobra tendencja, by to państwo rządziło sprawami kościelnymi – w zakresie znacznie szerszym, niż majątkowy. Występując jako właściciel cerkwi państwo udzielało więc zgód na ich użytkowanie, tym samym sztucznie regulując dostępność wiernych do posługi. Razić musi właśnie ten cezaropapizm, choć eksperymentalnie wdrażany w przypadku wyznania przyzwyczajonego do takiej praktyki, co do zasady jednak niesłuszny i niebezpieczny.
o niekorzystnych dla państwa polskiego zapisach konkordatu w odniesieniu do kościoła gr. – kat. pisał też prof. Grott, a jak mi się wydaje konkordat nie został zawarty w czasie rządów sanacji.
Oj, chyba padamy ofiarą nieporozumienia. Po pierwsze – ja nie twierdzę, że NALEŻAŁO w jakiejś formie zaatakować i prześladować uniatów. Zwracam jedynie uwagę, że gdyby chciano wymierzyć cios nacjonalistom ukraińskim – to świętojurski kierunek wydawałby się oczywistszy. Po drugie zaś – gdyby sanacja miała ochotę utrudnić życie jakiemuś wyznaniu, także konkordatowemu – to by to uczyniła. Widać to choćby po wspomnianym w tekście wpisywaniu do prawodawstwa rozwiązań sprzecznych z etyką chrześcijańską.
Konflikt z Watykanem nie był sanacji na rękę i przełknęła ona nie jedną gorzka pigułkę jak choćby nominację arcybiskupa Hlonda na prymasa. Chyba jedyna rzeczą jaka udało się sanacji przeforsować w relacjach z Watykanem to było wywalenie biskupa Galla z funkcji biskupa polowego. Szeptyckiego do Polski też wpuściła nie sanacja, a można było go nie wpuścić unikając tym samym późniejszych kłopotów. Można było się postarać by metropolitą został ktoś bardziej ugodowy np. Chomyszyn. Tak więc oskarżanie jedynie sanacji o schlebianie unitom jest jednak uproszczeniem.
No cóż, metropolita wracał w 1923 r. w okresie poważnej destabilizacji państwa przez siły lewicowe, inspirowane przez piłsudczyków, nb. wbrew sprzeciwom endecji, w tym endeckich ministrów wyznań religijnych, na podstawie słowa honoru danego prezydentowi Wojciechowskiemu. Nawiasem mówiąc, mimo swej wyraźnie antypolskiej działalności, metropolita Szeptycki to bez wątpienia polityk ciekawy, potrafiący niekiedy dać wyraz szerszym horyzontom, by wspomnieć tylko jego rozmowy z hr. Ronikierem podczas II wojny. Generalnie jednak powtarzam – nie twierdzę, że należało prześladować jedną Cerkiew zamiast drugiej. Przeciwnie, jestem zdania, że skoro już mieliśmy na głowie wyhodowanych uprzednie grekokatolików i kraj wieloetniczny, to rozsądniejszym od centralizmu rozwiązaniem było właśnie tworzenie możliwości obywatelskiego zaangażowania na poszczególnych ziemiach, pod dyskretnym nadzorem państwa, a nie zamordyzm podrywany w raczej chaotycznych paroksyzmach. Przyjęcie odmiennego systemu organizacji i ustroju II RP było błędem także zapatrzonej na III Republikę endeków, jak również i socjalistów.
Bardzo dobry tekst. O tym, że masowe przesiedlenia ludności ukraińskiej w tamtym czasie mógłby przynieść lepsze skutki niż te które faktycznie nastąpiły mało się mówi. Pierwszą taką tezę usłyszałem ze 3 lata temu z ust Rafała Ziemkiewicza w którymś z programów na temat S. Bandery.