Nie wstydźmy się oszczędności
W swoim czasie Jarosław Kaczyński oburzył nie tyle może na opinię publiczną, co komentatorów nazywając BIEDRONKĘ sklepem „jednak dla biedniejszych klientów”. Tymczasem – choć tak przecież jest, a polski klient nauczył się oszczędzać – dyskonty woli widzieć raczej jako „niedrogie markety z atrakcyjnymi towarami po okazyjnych cenach”. Takiemu wypieraniu rzeczywistości pomogły też zmiany wizerunkowe – wielkie kampania promocyjne (jak sponsorowanie wydarzeń sportowych), czy uatrakcyjnienie formy sprzedaży i ekspozycji towarów (dość wspomnieć pierwsze BIEDRONKI, wtedy określane jako „półhurt”, w których towar w dużych opakowaniach kupowało się wprost z palet). Również trwająca trzy lata wielka kampania LIDLA z udziałem Pascala Brodnickiego i Karola Okrasy służyła w istocie jednemu celowi – oswojeniu , by „nie wstydzili się” iść do dyskontu (skądinąd zresztą jest to ciekawe świadectwo kondycji emocjonalnej naszego narodu, skoro jeszcze wciąż oszczędność bywa u nas zjawiskiem wstydliwym i krępującym…). Temat znowu nabrał cech politycznych, gdy broniąca się przed aferą taśmową Platforma Obywatelska dowodziła, że nie ma nic zdrożnego przed pożywianiem się jej ministrów ośmiorniczkami – skoro można je tanio kupić właśnie w dyskontach…
Podobnie jak wcześniej oswajanie wizerunku BIEDRONKI i wręcz próby wiązania tej marki z emocjami patriotycznymi (np. sportowymi) – akcja dała efekt, a wstydliwy czy nie – czynnik cen odegrał rolę decydującą. Wg danych z ostatnich lat – w dyskontach kupuje nawet do 75 proc. konsumentów (wobec ok 25 proc. w sieciach handlowych związanych z polskimi kapitałem), dla ok. 12-13 proc. dyskonty to jedyne miejsca zakupów, a co ważniejsze – związana jest z tym satysfakcja, wobec relatywnie niskich ocen przypisywanych markom takim jak SPOŁEM. Słowem – opłaciło się.
Koniec eldorado?
Analitycy rynku ostrzegali jednak, że rozwój nie może trwać w nieskończoność – i nawet w segmencie dyskontów następuje nasycenie rynku i to pomimo faktu, że LIDL Polska stara się unikać płacenia w naszym kraju podatku dochodowego (czym różni się np. od spółki Jeronimo Martins, właściciela BIEDRONKI). Hasło „gdzie zarabiasz – tam płacisz”, czy koncepcja obłożenia sieci handlowych podatkiem obrotowym – pojawiła się już w tegorocznej kampanii prezydenckiej (min. Pawła Kukiza), będzie też zapewne tematem dyskusji w jesiennej elekcji parlamentarnej (co już sugeruje m.in. PiS).
Mówiąc najprościej – nie da się utrzymać stanu, w którym tak wielka część gospodarki narodowej funkcjonuje poza praktycznie systemem prawno-podatkowym. Jest coś głęboko nienormalnego w sytuacji, w której to płacenie podatków przez sieć handlową jest czymś tak wyjątkowym, że aż pomysł nagrodzenia za to jej prezesa orderem wydaje się może zabawny, ale nie niemożliwy! I to pomimo tego, że ten sam koncern już zapowiada inwestycje, m.in. we własną wielką rozlewnię mleka – ale przecież nie w Polsce, tylko u siebie, w Portugalii. Jeronimo Martins wyda kilkadziesiąt milionów euro na rozlewnię mleka, przetwórnię mięsa i akwakulturę rybną – a wyroby miejscowych rolników i producentów trafią też do Polski. Bo machanie biało-czerwoną flagą w reklamówkach to jedno – a twarda ekonomia drugie. I po raz kolejny okazuje się, że nieprawdą jest, jakoby „kapitał nie miał narodowości”. Ma (przeważnie wprawdzie jedną) – i kiedy trzeba tworzyć miejsca pracy, to lepiej u siebie, niż w „głupiej Polsce”, której rządzący tego nie umieją czy nie chcą wymusić, a jeszcze przywileje podatkowe rozdają…
Również wyścig dyskontów – z udziałem lokalnych graczy, takich jak miejscowa na Lubelszczyźnie STOKROTKA – nie mógł trwać w nieskończoność. Zwłaszcza, że coraz częściej wobec różnych sieci pojawiają się podejrzenia o stosowanie nieczystych metod – pozyskiwaniu gruntów, zmianach w planach zagospodarowania przestrzennego za łapówki, manipulowania lokalnym zwłaszcza prawem pod zamówienie inwestorów. Listy takich afer i aferek rosną w całej Polsce. Wydaje się więc, że przyszedł czas na zmiany – co wyczuwają już sami zainteresowani…
LIDL Polska wystawił na sprzedaż działki położone przy 40 swoich marketach. Jeśli znajdą się nabywcy – niewykluczone, że sieć będzie się dalej ścieśniać na swych posesjach. Inne dyskonty stosują mniej subtelne metody – jak wypowiadanie umów dzierżawy przed zwróceniem się nakładów na inwestycje (przeważnie z kredytów), czy wycofywanie się z już zawartych porozumień. Polacy mogli więc trochę popróbować „luksusu” dla ubogich podawanego z ładnie oklejonych palet, w zamian za to nie powstawały miejsca pracy i nie było zbytu dla rolnictwa – a teraz geszefciarze pójdą sobie gdzie indziej. Bo to przecież interes, nie działalność charytatywna. Czy jednak na pewno czeka nas aż taki Armagedon, że po bułeczkę będziemy mieli dalej niż 100 metrów, czy to jednak typowe strachy na Lachy?
Bez podatków ani rusz
Dane na temat podatków płaconych – czy, zdaniem innych – unikanych przez wielkie sieci handlowe są sprzeczne i chaotyczne, podawane wg sprawdzonej zasady „trzy koła są dobre”, czyli z uwzględnieniem tylko tych składowych, które robią nieco lepsze wrażenie. Z danych GUS można jednak wyczytać, że „zagraniczne sieci handlowe zapłaciły w 2014 roku ok. 4 mld zł podatku CIT i ok. 5 mld zł PIT. Wartość sprzedaży zagranicznych sieci handlowych wynosiła w ubiegłym roku ok. 220-230 mld zł”. Mechanizmy chowania się są znane – „opłaty licencyjne” (np. za „program układania towarów na półkach”…) wobec spółek-matek w krajach pochodzenia, sztuczki z VAT-em, podatkiem wyjątkowo szkodliwym – bo odczuwalnym przez klienta obok akcyzy, na którego czele stoi jednak niestety Unia Europejska (bo to od kwoty VAT-u opłacana jest składka unijna, stąd Brukseli zależy, by była jak najwyższa…). Dopóki więc jesteśmy w Unii, rozwiązanie najlogiczniejsze, czyli zastąpienie VAT-u podatkiem obrotowym (trudniejszym do przerzucenia i uniknięcia) będzie niemożliwe – jednak nadal pozostanie szansa wprowadzenia go jako dodatkowego mechanizmu korygującego.
W obronie zysków zagranicznych sieci uformowała się nietypowa koalicja, obejmująca nie tylko tradycyjnych obrońców obcych interesów w Polsce (czyli partie rządzące pod różnymi nazwami od ćwierćwieku), ale i doktrynerów straszących, że inna zmiana systemu, niż tylko radykalne obniżenie wszystkiego (włącznie z zatrudnieniem i pensjami w sektorze publicznym oraz świadczeniach…) – będzie z miejsca katastrofą. Cóż, z takimi „dobrymi radami” jest trochę jak z sytuacją sprzed dekady czy dwóch, kiedy to najpierw rozwalono polski handel „bo przecież jest niewydolny” i uprzywilejowano obcy kapitał – a dopiero teraz mówi się, że przecież swobód gospodarczych trzeba bronić bardziej od niepodległości! Teraz pomysł sztucznego ograniczania rynku na pewno by konsumentów oburzył (tak jak i łatwo wywołać ich sprzeciw wobec pomysłów zamknięcia galerii w niedziele, czy ograniczenia ich godzin pracy, choć to przecież w Europie rzeczy zwyczajne). Czy jednak rzeczywiście wyższe podatki doprowadzą do powstania komercyjnej pustyni w polskich miastach i miasteczkach (czyli faktycznym królestwie dyskontów, skąd wyruszyły do obecnej potęgi)?
Można mieć co do tego poważne wątpliwości – podobnie jak i wobec wizji dramatycznej podwyżki cen. Po prostu dotychczasowe powodzenie dyskontów wynikało jednak przecież nie tylko z akcji promocyjnych – ale właśnie z dostosowania cenowego do możliwości nabywczych coraz szerszej (niestety) grupy Polaków. Jest to też kwestia progu opłacalności – sieci osiągnęły być może (lub wkrótce osiągną) pełne nasycenie rynku, co najwyżej wymieniając się w przyszłości lokalizacjami. Mogą też częściowo ograniczyć swoją obecność – jednak całkowite wycofanie byłoby zbyt kosztowne. Podobnie jak w przypadku „podatków od banków” bardziej bowiem opłaca się pozostać i nieco tylko zmniejszyć osiągane zyski, niż utracić całość dochodów, a co gorsza pozwolić, by osiągnęła je konkurencja, da Bóg – miejscowa. Dla takowej zaś – pojawiłoby się zaś w takich warunkach po prostu miejsce.
Dalej – nie może też być tak, że zazdrościmy rozwiniętym państwom Zachodu ich rozbudowanego systemu opiekuńczego (opartego na innej strukturze podatkowej – innej też, niż w opowieściach neo-liberałów, z mniejszym nastawieniem np. na podatki konsumpcyjne, a większym na progresywnie uszeregowany podatek dochodowy), a jednocześnie opieramy się przywróceniu normalności, czyli opodatkowaniu banków czy właśnie marketów. Tym bardziej, że na takiej np. Lubelszczyźnie blisko połowa zatrudnionych pracuje w sektorze publicznym – na który pieniędzy już faktycznie zaczyna brakować, podobnie jak i nie będzie ich przecież na symboliczne choćby emerytury, niechby i te najmniejsze, „obywatelskie”. Traktujmy ludzi poważnie – nie można opowiedzieć, że pozbawi się kraj kolejnych dochodów, czy choćby utrzyma obecne patologie z wyprowadzaniem pieniędzy w nadziei na jakieś cudowne, natychmiastowe ożywienie gospodarcze, połączone z założeniem przez wszystkich nauczycieli, urzędników i pielęgniarki dochodowych spółek. Nawet – a zwłaszcza w celu przeprowadzenia reform zwiększających zatrudnienie i dochody ludności konieczna jest dalsza redystrybucja dochodów, w tym sięgnięcie do niewykorzystywanych, a wręcz traconych przez przeszło 25 lat rezerw.
Do znudzenia trzeba przypominać, że taki E. Leclerc był kiedyś tylko drobnym francuskim handlowcem, który rzucił wyzwanie drogi sklepom firmowym i drogą walki w sądach i organizowania podobnych sobie kupców – w końcu, przy wsparciu państwa, stworzył rodzimy podmiot oparty (przynajmniej w przeszłości) o rodzimą produkcję. Polscy handlowcy cały czas domagali się przecież nie przywilejów, tylko takich samych szans, jakie mieli ich koledzy z Francji czy Niemiec w okresie rozwoju tych krajów. Jak i w wielu innych sprawach tłumaczono jednak, że należy brać wzór z rynku jakim on jest teraz, a nie jakim był na etapie analogicznym do polskiego w danym momencie historycznym. Mimo utraty dwóch i pół dekady – na tę ścieżkę rozwoju wciąż jednak można powrócić. Na dobry początek nie dając sobie wmówić, że Polska upadnie bo ośmiorniczki trochę podrożeją.
Konrad Rękas