Kiedy spotyka się trzech Włochów, nie zawsze stanowi to zalążek kolejnego syndykatu mafijnego, o nie. Zwłaszcza, że to spotkanie ma miejsce nie na Sycylii, ale w Ameryce, a ich profesje, choć odmienne nieco, to służą de facto jednemu: sztuce filmowej. Poza tym nie spotykają się gangsterzy, tylko ludzie wielkiego formatu sztuki przez duże S. Sergio Leone, Ennio Morricone i Robert de Niro- reżyser, muzyk i aktor. Każdy z nich już miał na swoich kontach sukcesy, każdy był już znany. Ich artystyczne drogi, pewnego razu w Ameryce się przecięły, co zaowocowało niezwykłym dziełem filmowym. Widać, tak miało być.
„Dawno temu w Ameryce” – ten film nie powstałby, gdyby nie wizja Leone, który pomysł na film, zaczerpnął z książki- wspomnień żydowskiego gangstera Harryego Greya. Jednak sam watek sensacyjny, to zbyt mało dla twórcy spaghetti westernów. Dlatego też, film ten rozciąga się na wiele płaszczyzn, w których przemoc łączy się z melodramatem; w którym brutalne sceny, przeplatają się z motywami wręcz poetyckimi. Tak powstała epopeja filmowa, dla której warto poświęcić ponad trzy godziny, bowiem film w pełnej wersji tyle trwa. I nie powinno się go oglądać w częściach- kawałek po kawałku- tylko za jednym razem. Nie ma innej rady, bowiem jeżeli chcemy zrozumieć wizję reżysera i motyw filmu, to musimy się poświęcić. Dla wielu miłośników dobrego kina, będzie to znakomita uczta duchowa.
„Dawno temu w Ameryce”, to opowieść o czwórce przyjaciół, którzy dorastali w żydowskiej dzielnicy Nowego Jorku, na początku dwudziestego wieku. To historia życia Davida Aaronsona, Maximiliana Bercovitza, Patricka Goldberga i Phillipa Steina. Tak naprawdę, to przyjaciół było pięciu. Najmłodszy z nich- Dominik, zginie pierwszy z rąk irlandzkiego gangstera. Zostanie zastrzelony na ulicy tuż przy brooklyńskim moście, kiedy przyjaciołom uda się zarobić po raz pierwszy większe pieniądze. To będzie znaczący zwrot w życiu Davida Aaronson, dla którego śmierć Dominika stanie się powodem do zemsty na Bussym, co w konsekwencji zaprowadzi go do więzienia. Fotograf uwiecznił tę chwilę przed śmiercią Dominika w tym charakterystycznym miejscu Nowego Jorku, która stała się potem bardzo rozpoznawalnym plakatem filmowym.
Głównym bohaterem epopei jest jednak Aaronson, grany przez Roberta de Niro. To wokół niego toczy się cała epopeja, to jego życie stanowi oś całego filmu- przenosi nas w czasie trwania akcji w różne miejsca tak, aby już na samym końcu zrozumieć powód, dla którego Aaronson zrobił to, co zrobił i ostatecznie, po wielu latach, jego powrót do miasta młodości ma uzasadnienie.
Akcja filmu dzieje się w latach 1923, 1933 i 1968. David Aaronson ostatecznie dokonuje rozrachunku z przeszłością. Jego powrót został wywołany sygnałem od kogoś, kogo stary gangster musi odszukać. Chociaż w życiu miał więcej szczęścia niż inni, wcale przez to nie czuje się szczęśliwy. Wręcz przeciwnie- pewne wydarzenia z lat trzydziestych nie dają mu spokoju, nie pozwalają mu ani umrzeć, ani żyć. Tę historię będzie starał się rozwikłać do końca, lecz – jak się okaże- nie on sam jeden. Nie tylko jemu ciąży bagaż młodości.
Oglądanie tego filmu wymaga od widza absolutnej koncentracji. To konieczne, jeśli chcemy objąć całą akcję ze zrozumieniem. Pomaga nam w tym znakomita muzyka mistrza Morricone, która sama w sobie jest arcydziełem. Dzięki Morricone, obraz ten dociera do najdalszych zakamarków duszy widza. Nie ma sposobu, aby nie dopatrzyć się w tym filmie jakiś własnych, osobistych fragmentów życia. To później zmusza do refleksji. Reżyser genialnie operuje płaszczyznami czasu, tak, więc wspomnienia Aaronsona przywołują jego młodość, której konsekwencje będzie ponosił aż do roku 1968. Charakterystyczna scena, przenosząca nas z lat sześćdziesiątych w lata dwudzieste, kiedy stary gangster spogląda pierwszy raz po czterdziestu latach, przez dziurę w ścianie nad drzwiami toalety i widzi- nagle już młodymi oczyma- miłość swojego życia- Deborę, tańczącą na zapleczu wyszynku, która choć będzie zawsze tak blisko niego, to nigdy nie spełni marzeń- ich wspólnych marzeń, bo to w filmie jest bardzo widoczne i często się przewija… „Miły mój śnieżnobiały i rumiany. Głowa jego najczystsze złoto…Jego policzki jak balsamiczne grzędy. Choć nie mył się od grudnia. Oczy jego jak gołębice…Tors jego z kości słoniowej… Jego nogi – kolumny z białego marmuru. W spodniach tak brudnych, że same stoją. Jest słodki. Lecz zawsze będzie tylko nędznym nicponiem… więc nigdy nie zostanie moim lubym. Wielka szkoda!" – powie Debora młodemu Davidowi, kiedy nareszcie spotkają się sami. Po wielu latach ich drogi ostatecznie się rozejdą, mimo iż „Noodles” podejmie niejedną próbę jej odzyskania. Debora, siostra Grubego Moe, jedyna osoba w tym świecie dorastających marzycieli, spełni swoją dziecięcą wizję i osiągnie wymarzony sukces. Pozornie wyda się nawet, że przeszłość nie stała się jarzmem dla niej do momentu, kiedy do drzwi jej garderoby po czterdziestu latach nie zapuka stary Aaronson.
Film „Dawno temu w Ameryce” wszedł na ekrany latem 1984 roku. Na pokaz przedpremierowy ściągnęły tłumy, które nie były w stanie pomieścić się na sali. Widzowie oglądali scenę za sceną- brutalne ujęcia gangsterskich porachunków, przeplatane z sentymentalnymi i wzruszającymi dialogami. Niezwykłe zdjęcia, rewelacyjnie skonstruowany plan filmowy, bez jakichkolwiek potknięć. To wszystko sprawiło, że po seansie, kiedy zapaliły się światła, przez moment panowała cisza, a następnie publiczność zgotowała twórcom owację na stojąco.
Mimo tego, film nie przyniósł spodziewanego dochodu. Kosztował ponad dwadzieścia osiem milionów dolarów, a w pierwszych latach dystrybucji przyniósł jedynie kilka milionów zysku. Finansowo, więc, była to klapa. Do tego, podniosły się protesty środowisk żydowskich, które zarzuciło, jak świat długi i szeroki, twórcom filmu antysemityzm ( a o cóż by innego!) i oberwało się nawet izraelskiemu producentowi Arnonowi Milchanowi. Jeszcze podniosły głowę feministki, protestując przeciwko brutalności wobec kobiet. Tak, więc z jednej strony klęska, a z drugiej wielkie uznanie widzów i krytyków za niezwykłą epopeję filmową, za sporą porcję wielkiej sztuki, w której Robert de Niro okazał się po raz kolejny wybitnym aktorem o wszechstronnych umiejętnościach. Osobiście uważam, iż de Niro w tym filmie dał z siebie najwięcej i jest to jego najwybitniejsza rola filmowa, mimo wcześniejszych jak i późniejszych sukcesów.
„Dawno temu w Ameryce” jest filmem o żydach. Z tym, że nie są oni obciążeni stereotypem filmowym żyda gnębionego, prześladowanego, będącego ofiarą pogromów, uciekającego nieustannie przed zawistnymi aryjczykami z Europy do ziemi obiecanej na Brooklyn czy na Long Island. Obraz Sergio Leone daleki jest od wymogów politycznych współczesności, kiedy sztuka ma emanować stereotypem żyda- ofiary. W filmie tym żydzi stanowią zwyczajną grupę społeczną. Ani mniej, ani bardziej nie cierpią od innych. Maja swoje marzenia, wizje, plany. Trzymają się zasad, ale i tez potrafią je bezwzględnie łamać – kradną, napadają, zabijają, oszukują. Potrafią być romantyczni, jak w przypadku Aaronsona i wyrachowani cynicznie, co widać w zachowaniu Maxa Berkovitza. Ich postępowanie niczym się nie różni od podobnych im przybyszów z Włoch, Irlandii, Szkocji czy z Polski. Widz, oglądający ten film, nie jest bombardowany żydowskością w stylu shoah. Zresztą pochodzenie rasowe nie ma tutaj żadnego znaczenia merytorycznego i odbiorcy nie muszą się zagłębiać w tajniki natury żydowskiej. Mogą sobie jedynie wyobrazić, że taka historia posiada wszelkie cechy prawdopodobieństwa i wydarzyła się dawno, dawno temu w Ameryce.
Jest to film o wielkiej przyjaźni, o dziecięcych marzeniach, o niespełnionej miłości i utraconych nadziejach. Jest to film o dokonywaniu trudnych wyborów za które ponosi się konsekwencje. Jest to również film o nieustannych dylematach w stale zmieniającym się życiu, o nieustannych powrotach do młodości, kiedy wszystko wydawało się tak bardzo proste i czyste, a gdzieś po drodze przemieniło się w jarzmo zdruzgotanej egzystencji. „Dawno temu w Ameryce” jest często odbierany bardzo osobiście, bowiem losy bohaterów stanowią wyraźny schemat niezmienności ludzkiej natury w zderzeniu z rzeczywistością. Wielu z nas może być podobnymi postaciami z charakteru jak David Aaronson, wielu z nas przecież – wraz z upływem czasu – powraca coraz częściej do lat młodości. Ciężko rozstawać się z takimi marzeniami.
Warto również zaopatrzyć się w muzykę filmową, bowiem jest to chyba jeden z niewielu soundtracków tak rewelacyjnie skomponowanych, tworzący całość. W końcu twórcą jest sam wielki Ennio Morricone- niekwestionowany mistrz w tej dziedzinie. A tej muzyki słucha się fantastycznie, zwłaszcza wieczorami przy zapalonych świecach.
Mimo upływu dwudziestu siedmiu lat od premiery, „Dawno temu w Ameryce” jest azylem dla koneserów wybitnej sztuki oraz stanowi antidotum na kicz. Zresztą, porównywanie tego arcydzieła z dorobkiem hollywoodzkich szmir jest zupełnie nie na miejscu. Ten film nie ma konkurencji w swojej klasie, chociaż wydawać by się mogło, że tematyka gangsterska i obyczajowa to już temat doskonale wypracowany.
Tylko warto zapytać niekiedy: jakimi oczami chcemy patrzeć na sztukę filmową? Jeśli ma to być obraz, o którym zapominamy tuż po obejrzeniu go, to jaki jest sens zaniżania swojego poczucia wartości do prostych instynktów bezmyślnego widza? Podnosząc własną poprzeczkę intelektualną należy mieć świadomość, iż wraz z nią podnosimy równolegle własny zmysł estetyczny. Co było zrozumiałe w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, to dzisiaj jest już niestety reliktem. Tym cenniejsze są filmy tak wielkich twórców jak Sergio Leone, którzy sztukę stawiają zawsze ponad marketingiem.
A ja chciałbym, aby dobre kino potrafiło zdobyć uznanie współczesnych widzów i motywowało ich do pogłębiania sfery uczuć, nawet w przypadku, jeśli ma to być film o niespełnieniu dziecięcych marzeń, kiedy potem już tylko pozostają bolące wspomnienia…
Tomasz J. Kostyła