Polska akcja z banerem „Death Camps Were Nazi German” objeżdżającym Europę wpisuje się w protest przeciwko spotykanym w mediach zachodnich określeniu „polskie obozy śmierci”. Zarówno ta akcja, jak i projekt ustawy mającej na celu karanie (do trzech lat pozbawienia wolności) za użycie sformułowania „polskie obozy śmierci” spotykają się z oczywistym poparciem Polaków. Pozytywnie inicjatywy te odbierane są także na prawicy. W poniższym artykule podejmę jednak wątek polemiczny choć zdaję sobie sprawę, że nie wzbudzi on sympatii czytelników.
Uważam całą sprawę za ambiwalentną. Choć przypominanie o prawdzie historycznej dotyczącej odpowiedzialności za zbrodnię Holocaustu ma sens, to drugiej strony trudno oprzeć mi się wrażeniu, że mamy jako naród kompleksy i jesteśmy nadmiernie przewrażliwieni na własnym punkcie. Zgadzam się, że pedagogika wstydu, zmuszanie narodu by wciąż przepraszał za czyny, których nie popełnił to praktyka, która podcina skrzydła narodowi. W przypadku Polski mamy jednak do czynienia z tendencją odwrotną – przeświadczeniem, że jesteśmy lepsi od innych z uwagi na fakt, że nie daliśmy się nigdy umoczyć w żadną niecną grę, że nigdy nie mordowaliśmy słabych, nie napadaliśmy na naszych sąsiadów i w tym przeświadczeniu postrzegam największą skazę naszego charakteru narodowego. Mówiąc innymi słowy – uważamy się za świętszych od papieża.
I nie chodzi nawet o to czy ktoś określenia „Polish Death Camps” używa w dobrej czy złej wierze, a osobiście sądzę, że używający tego określenia mieli na myśli raczej lokalizację geograficzną, a nie odpowiedzialność za zbrodnię; chodzi jednak o to, że polska reakcja wpisuje się w naszą chęć wykazywania przed światem własnej niewinności, nieskazitelności, dziewictwa. A tych ostatnich cech nie uważam, za zalety, lecz za przywary. Każdemu wielkiemu narodowi mającemu ambicje bycia ważnym graczem na arenie międzynarodowej zdarzają się przecież ciemne karty i czyny niegodziwe, bo takie są naturalne koszta polityki, która nie jest naiwną igraszką dla dzieci. W wariancie alternatywnym -będziemy się bać polityki, bać się odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Gdy tak przyglądam się polskiej polityce czy to zagranicznej czy wewnętrznej, ulegam nieodpartemu przekonaniu, że często jest ona właśnie taką pseudo-polityką bojącą się własnego cienia. Pełno w niej ocen moralnych, a mało męskich decyzji.
I tak w polityce zagranicznej jedyną opcją naszej racji stanu jest chęć schronienia się pod skrzydłami Wielkiego Brata – USA , mało w niej samodzielności i relacji bilateralnych. Trudno się temu dziwić skoro wypominamy każdemu z naszych sąsiadów – czy to będą Niemcy, Rosjanie czy ostatnio także Ukraińcy – ich zbrodnie popełnione na Polakach (II Woja Światowa, Katyń, Wołyń). W polityce wewnętrznej opcja pasywna (polegająca na strachu przed popełnianiem decyzji) polega na nieustannej grze teczkami, zgodnie z którą największymi bohaterami najnowszej historii Polski są ci działacze solidarnościowi, którzy nic nie robili i z tego powodu nie wzbudzali zainteresowania służb specjalnych. Także w gospodarce dominuje opcja pasywna, bowiem, ci politycy i biznesmeni, którzy mieli odwagę podejmować męskie decyzje i realizować śmiałe projekty inwestycyjne ścigani są dziś z reguły przez prokuraturę. Patrząc z tego punktu widzenia już sama koncepcja tzw. transparentności (bardzo popularna w Polsce) wydaje mi się wątpliwa, wykazując zgodność z moralniacko-idealistyczną naiwnością Polaków.
Powracając jednak do głównego wątku, uważam, iż takie „zbrodnicze” ideologie jak nazizm czy komunizm mogły się przytrafić każdemu narodowi świata, a nie tylko Niemcom czy Rosjanom. Systemy te były naturalną konsekwencją utopii modernizacyjnych bardzo popularnych w Europie przełomu XIX i XX wieku. Urokowi tych utopii nie potrafiły się oprzeć nie tylko Niemcy czy Rosjanie, ale także inne narody, także Polacy. Tyle tylko, że w decydującym momencie „zbrodnicze” ostrze tych ruchów skupiło się w Niemczech i Rosji. Zamiast nieustannie oskarżać Niemców czy Rosjan za popełnione zbrodnie powinniśmy się raczej zastanowić jak ich w przyszłości uniknąć oraz przemyśleć raz jeszcze czym były owe idee, które u zarania wydawały się takie atrakcyjne. To czysty przypadek sprawił, że ktoś inny a nie my jesteśmy na ławie oskarżonych. Tymczasem Polscy zachowują się w taki sposób, jakby byli pod skrzydłami anioła stróża, który broni ich przed złymi pokusami.
Polski przeświadczenie, że jesteśmy czyści i nieskazitelni wpływa także na naszą ocenę stosunków międzynarodowych. Wedle Polaków w stosunkach międzynarodowych winny być brane pod uwagę racje moralne a nie tylko interesy. Wynika stąd, że Polacy mają dystans do realizmu politycznego. Ten ostatni nie bierze przecież w opiekę słabych i pokrzywdzonych lecz głosi nadrzędność raison d’etat, a w imię równowagi w Europie gotów jest poświęcić ideały niejednej rewolucji. Owa moralniacka retoryka utrzymuje się w Polsce gdzieś od okresu zaborów. To wtedy polscy pisarze romantyczni formułowali tezy o niegodziwej napaści sąsiadów na niewinną Polskę. Najbardziej dobitną manifestacją powyższej retoryki był mesjanizm polityczny przypisujący polskiemu cierpiętnictwu narodowemu znaczenie niemal sakralne, wpisujące się w Boski Plan rządów nad światem. Prąd ten przedstawiał Polskę jako Chrystusa niewinnie ukrzyżowanego w imię interesów mocarstw tego świata.
Wydaje się, że patronem współczesnych polityków spod znaki moralizmu politycznego może być Paweł Włodkowic. W jego sporze z Zakonem Krzyżackim prowadzonym w ramach Soboru w Konstancji (1414-1418) argumentował, że nie można nawracać innowierców siłą. W sporze tym to chrześcijański zakon paradoksalnie był reprezentantem real politic skrywając swe niecne zabiegi i zakulisowe rozgrywki podejmowane dla rozszerzenia panowania Państwa Bożego na ziemi, zabiegi które tak barwnie opisał Henryk Sienkiewicz w „Krzyżakach”. Chociaż z oczywistych powodów nie darzymy Krzyżaków sympatią, a także za Włodkowicem uważamy, że sfera moralności winna mieć prymat nad polityką, to czyż zaprzeczymy faktowi, że zbrojne ramie Kościoła i jego realizm polityczny – przyczyniły się do zwycięstwa chrześcijaństwa w Europie.
Śpieszę też dodać, że nie jest moją intencją wychwalanie czynów niegodziwych i zbrodni popełnianych w polityce. Twierdzę tylko, że trzeba być realistą. Zgodnie ze stanowiskiem realistycznym istnienie zła w polityce trzeba uznać za nieuniknione, trzeba też z pokorą przyjąć, że zło może przytrafić się i nam. Czasami trzeba też stosować zasadę złe mniejszego o ile zapobiegnie się większemu, i zgodnie z tym ostatnim – uznać niekiedy, że cel uświęca środki. Polityka nie jest igraszką dla naiwnych. Praktyka potwierdza, że najwięcej ofiar pochłania łączenie celów politycznych z wyższymi racjami moralnymi, bo to ono rodzi zacietrzewienie, znacznie większe aniżeli nagi realizm polityczny, który kieruje się wyłącznie grą interesów.
To wymaga jednak pokonania pewnej bariery, której Polacy – przywiązani do własnego dziewictwa politycznego – pokonać nie umieją. Lepsze to niż nieustanne przypominanie światu, nudnego do bólu prawidła, że Polacy są najliczniejszymi laureatami żydowskiego odznaczenia – Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
Michał Graban