Tymczasem, należałoby uwzględnić, moim zdaniem, dwie okoliczności.
Po pierwsze, jest to myśl oczywista dla każdego katolika, świadomego, iż na wszystko patrzeć należy (jak pisał Krasiński) „naprzód z Bożych, potem z ludzkich względów”, i że Ojczyzna Niebieska, do której drogą i bramą jest Kościół, przewyższa nieskończenie wszystkie ojczyzny ziemskie, ale przecież gratia non tollit naturam sed perficit.
Po drugie, Gómez Dávila był – podług paszportu – Kolumbijczykiem, a cóż to jest Kolumbia? Smutny odprysk, jeden z wielu – jak odłamek antycznego posągu, łokieć czy tors Posejdona – transkontynentalnej i wieloetnicznej Monarquía Hispánica, czyli właśnie Cristiandad minor, duchowo-politycznej spadkobierczyni średniowiecznej Cristiandad mayor, zasztyletowanej przez Lutra, Makiawela i innych. Jego scholium należy czytać w kontekście innego, tego, w którym powiada, iż „te kraje” (czyli Ameryki Romańskiej) powinny mieć w dniu święta niepodległości flagi opuszczone do połowy masztu. Nie jest ona (Kolumbia) także patria chica (czyli tym, co widać ze wzgórza za domem), bo na to z kolei jest za duża. „Ojczyzna wielka” natomiast to – tak samo jak dla meksykańskich synarchistów, argentyńskich „narodowych katolików” i tomistów, czy karlistów z Urugwaju lub z Peru – konfederacyjna Gran Patria Hispanoamericana (a nawet Iberoamericana), która winna skleić na powrót to, co pokawałkowali na początku XIX wieku jakobińscy masoni „niepodległościowcy”.
A Polska to nie Kolumbia. Polska to państwo o tysiącletniej tradycji, a przez około 300 lat nawet Imperium, niestety niedokończone. „Kolumbią” czy innym latynoamerykańskim odłamkiem jest etniczno-szowinistyczna Litwa czy postbanderowska Ukraina. Byłby nią także „niepodległy” Śląsk. Dezawuowanie patriotyzmu w imię katolicyzmu to przewrotność, trzeba odbudować myślenie w kategoriach patriotyzmu „wielkiej ojczyzny”, bałto-ugro-słowiańskiej Cristiandad minor z Polską jako pierwszą wśród równych na wschodzie Europy.
Jacek Bartyzel
aw