„Lata nadziei: 17 września 1939 – 5 lipca 1945”. Recenzja książki

Stanisław Cat-Mackiewicz, Lata nadziei: 17 września 1939 – 5 lipca 1945, oprac. Jan Sadkiewicz, Wydawnictwo Universitas, Kraków 2012, ss. 380

I

 

            Trzy lata temu zastępca redaktora naczelnego tygodnika „Wprost”, p. Katarzyna Kozłowska, dla usprawiedliwienia fiaska polsko-amerykańskich rokowań nt. rozmieszczenia na terytorium Polski elementów tarczy antyrakietowej podparła się teorią Stanisława Mackiewicza o sojuszach egzotycznych: „Sojusze zawarte pomiędzy państwami zbyt daleko od siebie położonymi i nierównie silnymi są często sojuszami egzotycznymi”.

            Otóż pani Kozłowska miała rację i jej nie miała. Rzeczywiście – utrata niepodległości przez Polskę nie powoduje automatycznej utraty niepodległości przez Stany Zjednoczone. Z tego wynikałoby – ale p. Kozłowska nie daje nam żadnej analizy, koncepcji czy pomysłu, nie mówi nawet tego wprost, choćby w słowach najogólniejszych – że państwo polskie powinno szukać porozumienia z państwami położonymi w jego najbliższym sąsiedztwie. Z kim dokładnie i na jakich zasadach? – tego się już nie dowiadujemy. Pani Kozłowska bardzo wierzy w inteligencję swoich czytelników i w ich znajomość pism Cata. My nie uważamy tego za taką oczywistość. Uzupełnijmy więc teorię o sojuszach: „Jeśli utrata niepodległości przez jakieś państwo pociąga utratę niepodległości innego państwa, to sojusz pomiędzy tymi dwoma państwami jest sojuszem naturalnym, wskazanym”.

            Piszemy tutaj recenzję książki Stanisława Cata-Mackiewicza pt. „Lata Nadziei. 17 września 1939 r. – 5 lipca 1945 r.”, po raz pierwszy wydanej w Londynie w roku zakończenia drugiej wojny światowej, a wznowionej ostatnio przez krakowskie wydawnictwo „Universitas”. W rozdziale pt. „Sojusz z Anglią był sojuszem egzotycznym” czytamy: „Sojusze egzotyczne mogą być doskonałym uzupełnieniem systemu bezpieczeństwa danego państwa, nigdy jednak nie mogą mu zastąpić systemu bezpieczeństwa wynikającego bądź z sił własnych, bądź z sojuszów naturalnych”. W tym właśnie miejscu p. Kozłowska racji nie ma, tak beztrosko żegnając się z tarczą antyrakietową.

            Ale dajemy już spokój pani redaktor. Rozumiemy, że w dobie, kiedy lektura ustępuje miejsca innym rozrywkom, kompletna znajomość pism autora i pochylenie się nad jego myślą dłużej niż przez dwie minuty jest rzeczą niełatwą. Mamy jednak nadzieję, że bieżąca edycja „Pism” Stanisława Mackiewicza pomoże p. Kozłowskiej nadrobić braki w tej materii.

            Choć podobno nadzieja jest matką ludzi głupich i swych dzieci nie lubi. O tym też chcemy pisać w tym miejscu.

 

II

 

            Opracowuję tę recenzję na wydaniu książki z roku 1990. Poprosiłem wydawnictwo „Universitas” o przesłanie mi posłowia do wydania obecnego, które łaskawie otrzymałem, a którego autorem jest prof. Andrzej Leon Sowa. Z podręcznika jego autorstwa, jeszcze przecież nie tak dawno, przygotowywałem się do egzaminów uniwersyteckich z historii najnowszej. Będę się do tego posłowia odwoływał dość często, głównie w celach polemicznych. Być może jestem osobą zbyt pyszną – Boże, przebacz! – ale w wielu kwestiach nie mogę zgodzić się z panem profesorem i nie myślę mrużyć tu oczu przed blaskiem bijącym z naukowego tytułu.

            Mówimy o niemiecko-sowieckim pakcie o nieagresji.

            W „Latach Nadziei” Mackiewicz określa pakt Ribbentrop-Mołotow przymiotnikiem „sensacyjny”, ale wcale go za taki nie uważa. W rozdziale „Polacy uprawiający propagandę niezgodną z interesami Polski” pisze on: „Hitler twierdzi, że woli współpracę z Polską, ale jeśli Polska mu odmówi to pójdzie z Rosją”. Mamy styczeń 1939 r. Chwilę  wcześniej Hitler na przyjęciu noworocznym podchodzi do ambasadora sowieckiego i prowadzi z nim dłuższą rozmowę. Jeszcze gwarancje brytyjskie dla Polski – i sojusz niemiecko-sowiecki jest już przesądzony.

            Adolf Bocheński, którego „Między Niemcami a Rosją” każdy urzędnik naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych powinien recytować z pamięci, pisał wyraźnie, że w polityce zagranicznej ideologia zawsze ustępuje przed interesami danego kraju. Jeśli „poważni” politycy obudzili się zaskoczeni dopiero 23 sierpnia 1939 r., to widocznie byli tak samo „poważni” jak dziś – czyli… nie bardzo.

            Kiedy byłem ostatnio w Krakowie rozmawiałem z p. Janem Sadkiewiczem, redaktorem wydania. Powiedział mniej więcej: „Ale przecież Studnicki na długo przed paktem Ribbentrop-Mołotow przewidywał taki scenariusz. No, ale Studnickiego nikt za poważnego polityka nie uważał”. Pan Sadkiewicz wydał teraz książkę o Studnickim i publicystyce wileńskiego „Słowa” nt. koncepcji porozumienia polsko-niemieckiego. Kto wie, czy pozycja ta nie stanie w gardle p. Zychowiczowi (o książce p. J. Sadkiewicza informowaliśmy na naszym portalu: https://konserwatyzm.pl/artykul/8045/konserwatyzmpl-poleca-ksiazkeprzyp. a.me.).

            Ale wracamy do głównej myśli. W tym samym rozdziale mamy wykład wręcz łopatologiczny o arcymiernej zdolności przewidywania polskich polityków: „(…) skoro fazę wojny, w której Rosja pójdzie z Anglią, poprzedzi (akt z 23 sierpnia o nieagresji!) faza wojny, w której Rosja pójdzie z Niemcami, to państwo polskie już tej drugiej fazy wojny nie doczeka, zostanie rozwalone w pierwszej fazie wojny, za czasów niemiecko-rosyjskiej kolaboracji”.

            Pójdźmy tym tropem. Prof. Sowa zasłania się tutaj bardzo zgrabnym i wygodnym stwierdzeniem. Przytoczmy dłuższy fragment: „Główną odpowiedzialnością za przegraną Polski Cat-Mackiewicz obciąża kierowników polskiej nawy państwowej. Według niego Polska powinna zrobić wszystko, co możliwe, aby uniknąć wojny z Niemcami w 1939 roku, jednak wersja rozwoju stosunków polsko-niemieckich przedstawiona w książce daleka jest od kompletności. Niemcy wcale nie proponowali Polsce zachowania postawy neutralnej, tylko próbowali ją sobie podporządkować i wykorzystać jako sojusznika w planowanej przez Hitlera wojnie światowej. Gdyby Polska się na to zgodziła, to – według opinii większości historyków – jej sytuacja byłaby jeszcze gorsza niż ta, w której się znalazła w 1945 roku”.

            Według opinii większości historyków… Jesteśmy dalecy od frenetycznego przyjęcia tezy p. Zychowicza, którego książka „Pakt Ribbentrop-Beck” robi dziś wielką karierę. Nawiasem mówiąc, jego ostatnie tournée po całym kraju przypomina nieco wykłady Stanisława Mackiewicza, dawane w latach 60. XX. w. po jakichś Kielcach i Olsztynach nt. polityki Becka. No, ale to jednak i teza  już nieświeża, i pióro dużo cięższe. Nie chcemy tu wchodzić w ten grząski teren zbyt głęboko, jest to materiał na następny artykuł.

            Ale p. Zychowicz ma więcej racji, niż się nam wydaje.

            Nie potrafimy wyobrazić sobie koszmarniejszego scenariusza dla Polski niż ten, podług którego odegrano najgłośniejszy w zeszłym stuleciu spektakl pod tytułem: „druga wojna światowa i jej konsekwencje”.

            Mackiewicz pisze w rozdziale poświeconym marsz. Piłsudskiemu: „Ubliża pamięci Marszałka ten, kto twierdzi, że wpakowałby nas w wojnę przeciwko Niemcom i Rosji, mając w ręku jedynie papier z obietnicami angielskimi, wydany na minutę przed rozpoczęciem wojny. Marszałek dla dobra Polski umiał znieść nawet upokorzenia. Gdy wkładał na rękę w 1914 czarno-żółtą opaskę było to jak największe dla niego upokorzenie. Zniósł je, aby ocalić swoją koncepcję odzyskania niepodległości Polski”.

            Nasuwa nam się tu na myśl paralela z okresem przedrozbiorowym i z polityką prowadzoną przez Stanisława Augusta wobec Rosji. Dziś monarcha ten jest odsądzany od wszelkiej czci, a jeśli znajdują się jacyś jego obrońcy, to wypowiadają się raczej w tonie: „Zasługi Stanisława Augusta dla kultury istotnie były niemałe”. Nieprawda! Stanisław August ponosił dla polskiej niepodległości i terytorialnej integralności upokorzenia dużo większe niż Piłsudski. Dopóki nie zrozumiemy, że polityka tego króla była polityką najlepszą w tych czasach, dopóty nie zrozumiemy też tezy Cata o odsunięciu za wszelką cenę wojny od Polski. Pamiętajmy przy tym, że Mackiewicz ostatecznie nie był entuzjastą sojuszu polsko-niemieckiego, zdawał sobie on sprawę, że w tej konstelacji Polska będzie jedynie niemieckim wasalem, a żadnym zaś razie – partnerem.

            Wolimy mruczeć pod nosem „Pieśń Konfederatów Barskich” niż spróbować pojąć, że niekiedy środkiem dla ocalenia państwa nie jest proste: wyjść w pole i zginąć. Ojczyzna potrzebuje krwi swych dzieci, to prawda, ale krew ta musi być szafowana mądrze i odpowiedzialnie. Dość rzadko byliśmy świadkami podobnego zachowania po stronie polskiej w czasie drugiej wojny.

 

III

 

„Lada Nadziei” otwierają dwa motta, dwie przestrogi marsz. Józefa Piłsudskiego. Pierwsze:

– Podczas kryzysów – powtarzam: strzeżcie się agentów.

            Oraz drugie:

            – Wy w wojnę beze mnie nie leźcie, wy ją beze mnie przegracie.

            Ilekroć przeglądam karty tej książki, ilekroć myślę o polityce polskiej bezpośrednio przed wojną i w jej trakcie, za każdym razem nasuwa mi się myśl, że omawiana przez nas praca powinna mieć jeszcze jedno motto. O ile jednak przestrogi Piłsudskiego są wskazówkami, o tyle trzecie motto byłoby polityki polskiej podsumowaniem.

            Wejdziemy tutaj na chwilę w dygresję literacką.

            Otóż w 1859 r. redaktor „Sowriemiennika”, raznoczyńca Dobrolubow pisze swoje dziełko pt. „Co to jest obłomowszczyzna”. Przedstawia w nim całą rodzinę „obłomowców”: ludzi przeraźliwie leniwych, a zarazem ponadprzeciętnie inteligentnych (a niekiedy nawet genialnych), ludzi niepotrzebnych, zbędnych, czyli po rosyjsku – lisznych ludiej.

Dobrolubow opiera się rzecz jasna na książce Gonczarowa pt. „Obłomow”, którą wszyscy znamy. Przypomnijmy sobie tę scenę, kiedy Olga Siergiejewna ostatecznie zrywa z Ilją Iljiczem, który nie potrafi wziąć się za uporządkowanie swych spraw majątkowych mimo czynionych obietnic. Olga mówi wtedy:

            – To są właśnie wybiegi ludzi dwulicowych – proponować ofiary zbyteczne lub takie, których złożyć nie sposób, po to, żeby nie składać tych, które są potrzebne.

            Oto i trzecie nasze motto.

 

IV

 

            Nie uważamy, aby politycy polscy doby wojennej byli dwulicowi (przynajmniej nie wszyscy), aby brakowało im energii w działaniu. Uważamy natomiast, podzielając zdanie Mackiewicza, że wykazali się niebywałym lenistwem intelektualnym.

            Prof. Sowa pisze w posłowiu zdania, w których zdaje sam sobie przeczyć. Na jednej stronie czytamy: „Według niego [Cata – przyp. mój] Londyn – tak długo, jak to było możliwe – starał się prowadzić działania wojenne, angażując do walki siły innych państw, sam zaś czekał na ostatni, rozstrzygający okres wojny. Także i tę obserwację należy uznać za oczywistą, gdyż każda dyplomacja rozsądnego państwa powinna w ten sposób postępować” – aby na następnej stronie określić jako przesadzoną opinię o zmarnowaniu przez gen. Sikorskiego wiosną 1940 r. polskiego wojska stworzonego we Francji. Otóż takie właśnie działanie, obrona Francji wbrew samej Francji, było posunięciem państwa nierozsądnego, było bezmyślnym przelewaniem krwi połączonym z naiwną wiarą, że w polityce międzynarodowej ma ona jakiekolwiek znaczenia. Rację miał w tym wypadku Jerzy Czech:

 

Przelana krew i zeszłoroczny śnieg

Jednaką cenę mają na tym świecie…

 

Oto są właśnie owe ofiary zbyteczne. Ale prof. Sowa nie rozwija myśli o „przesadzonej opinii”, więc i my nie mamy więcej materiału polemicznego – kropka.

            Nie będziemy tu szczegółowo omawiać krytyki Mackiewicza pod adresem gen. Sikorskiego, krytyki dotyczącej podpisania przez jego rząd porozumienia polsko-sowieckiego z 30 lipca 1941 r., krytyki jego uległości względem Anglików. Artykuł nasz musiałby rozrosnąć się do rozmiarów przypominających jakąś pracę licencjacką.

            Ale chcemy w tym miejscu pochylić się nad jedną kwestią.

            Następcą gen. Sikorskiego na stanowisku premiera rządu emigracyjnego zostaje Stanisław Mikołajczyk, równie mocno – a może nawet jeszcze bardziej – zwalczany przez Cata. Mamy oto rok 1944 r. – powstanie warszawskie.

            Mackiewicz traktuje powstania: najpierw wileńskie, następnie warszawskie jako przyśpieszenie okupacji kraju przez Sowietów. Wspaniale opisuje, w jaki sposób Sowieci prowokowali do wybuchu w polskiej stolicy. Czytamy: „Sowietom zależało na zniszczeniu Warszawy, a tak się pomyślnie dla nich składało, że dla tego zniszczenia nie trzeba było używać sowieckich armat, ani pocisków. Od czegóż patriotyzm polski! Jest on wielki i wspaniały. – Polacy to najbardziej patriotyczny naród w Europie. Ale patriotyzm polski ma właściwość bezrozumnego dynamitu. Wystarczy do niego przyłożyć zapałkę prowokacji, aby wybuchł”.

            Napisałem kiedyś artykuł nt. powstania 1944 r., który jednak został odrzucony. Zawarłem w nim krytykę Stanisława Mikołajczyka, który do tego zrywu dopuścił, a nawet w znacznym stopniu przyłożył do niego rękę. Otóż Mackiewicz myli się, kiedy pisze: „Władze angielskie były powiadomione o zamiarze wywołania powstania w Warszawie na tydzień przed jego wybuchem. Nie zgłosiły żadnego protestu”. Mieliśmy wyraźny sygnał ze strony angielskiej, że alianci nie będą w stanie w jakikolwiek znaczący sposób pomóc powstaniu. Sygnał ten, tak jak kilka innych, został zlekceważony. Mikołajczyk chciał wykorzystać powstanie politycznie – był to wzorowy przykład tego, co Anglicy nazywają wishful thinking. Dlatego też recenzujemy książkę pod takim, a nie innym tytułem.

            Krytykę posunięć Mikołajczyka obserwujemy później na łamach pisma „Lwów i Wilno”, które Cat redagował po wojnie przez lat cztery. Myślę, że nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli napiszę, że plany wydawnictwa „Universitas” zmierzają powoli także do tego, aby czytelnik zapoznał się również z tymi pismami publicysty.

            Raz jeden Mackiewicz zsolidaryzował się jednak z Mikołajczykiem. Otóż w czasie obradowania londyńskiej komisji skarbowej pod przewodnictwem Michałem Kwiatkowskim, który pełnił funkcję w zastępstwie nieobecnego Tadeusza Bieleckiego, budżet wojskowy referuje dr Jaworski. Jako lekarz mówi wiele o sprawach sanitarnych wojska. Wspomina o jakiejś chorobie szerzącej się wśród żołnierzy, której nie można nabyć wielokrotnie, podobnie jak wielokrotnie nie można nabawić się syfilisu. Wtedy przewodniczący Kwiatkowski rzuca sentencjonalne: „Raz wystarczy”. Wzrok Cata spotyka się ze wzrokiem Mikołajczyka – i obaj wybuchają śmiechem.

            No, ale jeśli idzie o politykę – nie zgadzali się nigdy.

 

V

 

            Kończymy polemikę z prof. Sową. Pisze on, że Mackiewicz jedynie krytykuje, sam natomiast nie przedstawia pozytywnego planu, który mógłby uchronić Polskę przed katastrofą w 1945 r. Z jednej strony musimy się zgodzić – całościowego, szczegółowego planu posunięć politycznych nie znajdziemy ani w broszurach, ani w omawianej pozycji – choć i na to nasze stwierdzenie należałoby może wziąć poprawkę. Z drugiej zaś strony prof. Sowa znów się myli.

            Mówiliśmy o powstaniu warszawskim. Ale weźmy inny przykład. Cat pisze o powołaniu Rady Narodowej na początku 1940 r. bez przedstawicieli mniejszości narodowych. Podkreśla, że w zasadzie panuje ogólnoeuropejska zgoda, aby odebrać Polsce Ziemie Wschodnie. „W tych warunkach – czytamy – powołanie Rady Narodowej bez Ukraińców i w ogóle bez terytorialnych mniejszości ze wschodu Polski było klęską Polski. Kto wie, czy to także nie było zasugestionowane z zewnątrz”. Mamy diagnozę, mamy lekarstwo. Doraźne, ale jest.

            W końcu kwestia ostatnia, ale już nie polemiczna. Czytamy w posłowiu: „(…) z książki Stanisława Cata-Mackiewicza historii uczyć się nie należy”. W pełni podzielamy to zdanie. Ale Cat nigdy do roli nauczyciela historii w naszym szkolnym wyobrażeniu nie pretendował. W chwili obecnej zapodziały mi się gdzieś wyciągi z listów Cata do Ameryki. Mackiewicz pisał do Michała K. Pawlikowskiego o wyższości publicysty nad historykiem, bo historyk musi zwracać uwagę na wszystkie, nawet te najdrobniejsze fakty, publicysta zaś bierze na warsztat jedynie to, co istotne.

            Marszałek Foch, szef francuskiego Sztabu Generalnego, odznaczony przez marsz. Piłsudskiego krzyżem „Virtuti Militari” odpiętym z własnej jego piersi, rzekł: „Gdybym zaprzątał sobie głowę szczegółami nie byłbym w stanie wygrać wojny. Mogę rozważyć tylko wielkie posunięcia lub wielkie sprawy. Znajomość ruchów w skali dwóch czy trzech kilometrów… odwracałaby moją uwagę od wielkiego celu”.

            Wdaliśmy się na marginesie tej recenzji w krótką polemikę z osobą utytułowaną, stojącą w hierarchii dużo wyżej od niżej podpisanego. Nie znaczy to, że czynimy to przez zwykłą pychę. Osobiście jestem wdzięczny prof. Sowie za to posłowie, dało mi ono okazję do przemyśleń równie głębokich, jak książka Stanisława Mackiewicza. A że nie dochodzimy do jednakich wniosków? No, w tym też leży cały urok historii i historycznych polemik. W tym też leży cały urok „Lat Nadziei” i publicystyki Cata.

 

VI

 

            Polacy opierają swoje posunięcia w polityce zagranicznej na wierze. Podobnie jak przed laty, tak i dziś wierzymy naiwnie i święcie, że art. 5 traktatu waszyngtońskiego jest rozwiązaniem wszystkich naszych bolączek w dziedzinie obronności. „Układ międzynarodowy – pisze Cat w swej książce – porównać można do spadochronu, który o tyle jest wart, o ile się w odpowiedniej chwili otworzy. Otóż, aby układ międzynarodowy działał trzeba, aby strona, która się zobowiązała do działania, była w tym działaniu zainteresowana, nie tylko w chwili podpisywania układu, ale także w chwili, w której go ma wykonać”.

Usłyszałem kiedyś słowa: „Polacy to ludzie wielkiej wiary”. Niewątpliwie jest dużo prawdy w tym stwierdzeniu.

 

O Poland, Poland, Poland!…

Yours who are yearning believe

That God is standing with you

Now in your days of blood…

 

            Wiara w polityce jest rzeczą zgubną, jest najkrótszą drogą do porażki. Nie podpisuje się traktatów międzynarodowych „na wiarę”, jak nie oddaje się kluczy do mieszkania bliżej nieznajomemu i podejrzanemu człowiekowi, aby zaopiekował się nim na czas naszego urlopu, choćby człowiek ten zapewniał nas o swym oddaniu i swych najlepszych intencjach.

            Napisałem ostatnio dłuższy tekst o braciach Zbyszewskich. Otóż Karol, młodszy brat Wacława, w swoim głośnym „Niemcewiczu od przodu i tyłu” skreślił o konfederatach barskich zdania następujące: „Towarzysze w pancerzach, z rysimi skórami na barkach, obwieszeni medalikami i szkaplerzami, nieraz z bronią pradziadów w ręku, wierzyli święcie w zapewnienia ks. Marka, że w obronie dobrej sprawy wystarczy wyjść w pole – reszty dokona Matka Boska. Wychodzili więc dziarsko i z fantazją, widząc zaś, że Matka Boska nie rozprasza wrogów – rozpraszali się sami z żywą do Niej urazą, że tak się zaniedbuje w swych obowiązkach”.

Dopóki Polacy nie wbiją sobie tej zasady, o której mówi Mackiewicz, że „w stosunkach międzynarodowych decyduje nie sprawiedliwość, czy prawda, czy układ, lecz siła polityczna”, dopóty możemy spodziewać się, że los znów obejdzie się z nami niekoniecznie łaskawie.

 

Marcin Furdyna

 Nowe wydanie dzieła Stanisława Cata-Mackiewicz można zakupić na stronie Wydawnictwa Universitas: http://www.universitas.com.pl/ksiazka/Lata_nadziei__17_wrzesnia_1939___5_lipca_1945_3011.html

a.me.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “„Lata nadziei: 17 września 1939 – 5 lipca 1945”. Recenzja książki”

  1. 17 wrzesnia 1939 był ZBAWIENNY dla przetrwania insurekcjonistyczno-piłsudczykowskich mitów. Gdyby nie wkroczenie Armii Czerwonej, kleska Sanacji, także moralna, w walce z III Rzeszą byłaby totalna. Wejście Rosjan umozliwiło budowę mitu o „sowieckim noży w polskich plecach”, że „gdyby nie Sowiety, to hohoho …”. I tak, zamiast koniecznej refleksji, miało miejsce kolejne ustwaienie sie w roli niewinnej ofiary, oczywiscie silnej i z calą pewnością mogącej zwycięzyć w „rycrskiej walace”, która to ofiara jednak przegrała, bo ja „zdradziecko zaatakowano od tyłu”. „Prawdziwi patrioci” powinni byc dozgonnie wdzięczni Józefowi Wissarionowiczowi za te porcje „historycznej kroplówki”. Dzieki niej zyją i dobrze się maja.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *