W latach stalinowskich obowiązywał prosty, a zarazem prostacki i podły wykład historii: „AK zapluty karzeł reakcji”, Armia Polska pod dowództwem gen. Władysława Andersa, to agenci imperializmu amerykańskiego, którzy ponadto – podobnie jak AK-owcy – współpracowali z Niemcami. Z niemieckim okupantem walczyła jedynie AL/GL, tolerowano jedynie I Dywizję Wojska Polskiego, ale tolerowano, bo całą zasługę przypisywano „niezwyciężonej Armii Radzieckiej”.
Ten schemat uległ korekcie na krótko przed 1956 r., a więzieni żołnierze AK i wojsk polskich na Zachodzie, których nie zdążono wymordować, zwalniano z więzień – niektórych rehabilitowano, innych tylko amnestionowano. Przyznawano, acz niechętnie, że walczyli z Niemcami, ale kolejność była następująca: GL, AL, AK. Żołnierze ze Wschodu szli do Ojczyzny „najkrótszą drogą”, a andersowcy choć na skutek intryg swojego dowódcy opuścili Kraj Rad (nieścisłe, to Churchill zadecydował) i nie dane im było wrócić „najprostszą drogą”. Żadnej natomiast taryfy ulgowej komuniści nie zastosowali do NSZ i innych zbrojnych organizacji wywodzących się z Ruchu Narodowego: „oni walczyli z oddziałami radzieckimi i mordowali Żydów” – oskarżali komuniści. Wobec nich zapis odmawiający im zasług w walkach o niepodległość obowiązywał jeszcze długo w III RP. Dopiero od niedawna zostali pozytywnie skwitowani w oficjalnej narracji historycznej, właśnie dlatego że walczyli z oddziałami sowieckimi w myśl koncepcji dwóch wrogów.
Minęły lata, czasy się zmieniły, ale nie metody. Stalinowski schemat został odkurzony, tyle że przestawiono wektory. Dziś opluwa się I Armię Wojska Polskiego i jego pierwszego dowódcę – gen. Zygmunta Berlinga. I Armia, to komunistyczne, nie polskie wojsko, a Berling to sowiecki sługus, ba, gorzej – agent NKWD. Ten odnowiony schemat zastosował ostatnio w odniesieniu do obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego jeden z propagandzistów „Gazety Polskiej Codziennej” w komentarzu zatytułowanym „Realizm każe czcić kult Powstania”. Pomińmy osobliwą polszczyznę tytułu i zajmijmy się treścią prop-agitki P. Harczuka. Irytują go głosy kwestionujące decyzję o wybuchu powstania. Jak poucza, takie dyskusje nie wnoszą nic pozytywnego, a „powielają za to tezy peerelowskiej propagandy…”.
Ciekawe stwierdzenie. W takim razie do propagandzistów PRL-owskich należałoby zaliczyć gen. Andersa, który decyzję tę nazwał zbrodnią, a ich autorów postawiłby przed sądem wojskowym. Tego też domagali się dowódcy terenowych oddziałów AK. Do grona tego trzeba też zaliczyć wybitnego polskiego historyka emigracyjnego – prof. Jana Ciechanowskiego (nota bene powstańca warszawskiego). W dwóch pracach – „Powstanie Warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego” oraz „Na tropach tragedii – Powstanie Warszawskie 1944. Wybór dokumentów” udowodnił bezsens militarny i polityczny Powstania oraz zobrazował raz jeszcze jego potworne skutki.
Widocznie i historyk młodego pokolenia Piotr Zychowicz (a nie jest to bohater mojej bajki) zaraził się propagandą komunistyczną, gdyż w książce „Obłęd ’44” nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do sensu Powstania. A historyków i polityków sprzeciwiających się obecnej polityce historycznej w kwestii Powstania znajdziemy o wiele więcej. O tej tragedii nie tylko można, ale i trzeba dyskutować, by przyszłe pokolenia kierowały się kalkulacją polityczną, a nie romantycznymi mrzonkami. Tak więc to nie kilkadziesiąt lat propagandy komunistycznej – jak utrzymuje autor paszkwilu – ale myślenie kategoriami odpowiedzialności za Naród i Państwo stanowią podglebie tej krytyki. Nie ma ona nic wspólnego ze „szkalowaniem”.
W cytowanym komentarzu czytamy: „miasto mordowali Niemcy z rozkazu Adolfa Hitlera … rozkaz o nieudzielaniu pomocy powstańcom wydał Józef Stalin, a cichymi wspólnikami Adolfa Hitlera byli żołnierze Armii Czerwonej i LWP”. Druga część zdania to nie tylko kłamstwo, ale i podłość. Żołnierze Armii Berlinga to ludzie wyciągnięci przez niego z łagrów, miejsc zesłania na „nieludzkiej ziemi” oraz Kresowianie, których nie zdołali lub nie zdążyli wyrżnąć bandyci z OUN-UPA. Po przekroczeniu Bugu wstępowali do niej inni Polacy, również część żołnierzy AK. Przypisywać im „ciche współdziałanie” z Niemcami, to potwarz i obelga dla Tych, którzy walczyli i ginęli za Polskę w bojach pod Lenino, brali udział w przełamaniu Wału Pomorskiego, zdobyciu Kołobrzegu, forsowaniu Odry i w końcu zdobyciu Berlina, gdzie zawiesili flagę polską. Dziennikarz ów nawet nie wspomniał o desancie na Przyczółek Czerniakowski, nieudany, bo Sowieci nie udzielili Polakom należytego poparcia. Rozkaz ten wydał gen. Berling, za co zapłacił zdjęciem z dowództwa Armii Polskiej. (Do tej decyzji przyczyniła się również dramatyczna depesza, jaką Berling wysłał do Stalina, gdy przekonał się, co NKWD i UB wyprawiają na ziemiach polskich.) Opluwanie berlingowców to pójście w ślady Alfreda Lampe, który na wieść o powołaniu I Dywizji WP powiedział: „A na ch… nam wojsko polskie, mamy przecież armię radziecką”.
Przypomnieć należy, że powstanie I Dywizji im Tadeusza Kościuszki miało zaciekłych wrogów w tzw. Związku Patriotów Polskich, z Wasilewską, Bermanem, Brystygierową, Mincem, Zawadzkim, wspomnianym już Lamppe i innymi b. działaczami Centralnego Biura Komunistów Polskich, przeważnie pochodzenia żydowskiego. Od początku do końca jego kariery zwalczali oni generała i jak mogli utrudniali jego działania. Dziś Berlinga i żołnierzy powołanego przez niego wojska szkalują politycy i dziennikarze, podobnie jak propagandziści stalinowscy czynili to z gen. Andersem i jego żołnierzami, żołnierzami AK, NSZ, BCh i innych zbrojnych formacji w czasie okupacji. Stalinizm odszedł na śmietnik historii, metody stalinowskiej propagandy pozostały. I trzymają się mocno, także w „prawicowych” mediach.
Zbigniew Lipiński
Myśl Polska, nr 33-34 (14-21.08.2016)