Francuski antropolog Rene Girard stwierdził, że ludzkie pożądanie ma charakter mimetyczny. Oznacza to, że ludzie pragną pewnych rzeczy nie z uwagi na ich samoistną wartość, lecz dlatego, iż naśladują one pożądanie innych. Wskutek powyższego walczą oni o podobne cele i dążą do realizacji zbieżnych wartości. Generuje to konflikt, ponieważ zwycięzca może być tylko jeden. Wywołuje również konflikt podobieństw, gdyż strony muszą wejść w spór walcząc w praktyce o to samo. Paradoks sytuacji polega na tym, że często im bardziej są podobne tym ostrzejsza jest rywalizacja między nimi.
Teoria ta zdaje się nieźle aplikować do antagonizmów w obrębie sceny medialno-politycznej III RP. Im ostrzej rywalizują ze sobą dwa główne, zwaśnione obozy, tym częściej uwypuklają się zbieżności między nimi. Uważam, że przejawia się to na przynajmniej dwóch płaszczyznach – z jednej strony, można mówić o mechanizmie sprzężenia zwrotnego, z drugiej – przypisywaniu adwersarzom własnych cech.
1/ By opisać pierwszy mechanizm przypomnijmy sobie reakcje po śmierci poetki Wisławy Szymborskiej. Śledząc komentarze – zarówno to w nieco zwulgaryzowanej formie, czyli internetowe (zaiste idealne studium skutków demokratyzacji polegającej na „równaniu w dół” i konieczności dostosowania opinii do najniższego poziomu), jak i te medialne – można stwierdzić, że dominująca pozycja „salonu” w dyskursie III RP wywołała zubożenie intelektualne rzutujące również na tych, którzy pryncypialnie się z nim nie zgadzają.
Tak więc skoro „salon” ma swoich herosów, których instynktownie nieomal apoteozuje, tak jego wrogowie – równie machinalnie – kwestionują ich jakiekolwiek zasługi, odsądzając od czci i wiary. Nie ma miejsca na wypośrodkowanie opinii, co jest o tyle ciekawe, że główni zainteresowani z lubością permanentnie podkreślają swój „obiektywizmu” i wierność prawdzie.
Nie chcę stawiać całkowitego znaku równości między stronami sporu, bo stopniem bezmyślnej apologetyki reprezentanci „Salonu” biją na głowę wszystkich innych uczestników dyskursu, ale faktem jest że „wytresowali” oni także swoich zdecydowanych przeciwników. Często więc reakcją na czynienie z poetki „świeckiej świętej” było odsądzanie jej od czci i wiary i to natychmiast, tuż po jej odejściu. Pominięto fakt, że obrazoburstwo – z założenia nihilistyczne, jest ex definitione zjawiskiem lewicowym.
Przedstawmy w zarysie podejście „Salonu” do swoich herosów.
Sakralizacja przy niechęci do jakichkolwiek faktów, niekwestionowanych zdarzeń (vide – wściekłe ataki na osoby wspominające o dwuznacznych kontaktach Jacka Kuronia czy Bronisława Geremka z SB). Sakralizacja mimo prawdy, często wbrew prawdzie, zazwyczaj z pominięciem elementarnej i banalnej prawdy, że w każdym życiorysie są rysy, chwile słabości. Odpowiedzią na ich wspomnienie nie jest polemika, podmiotu rozmowy nie stanowi postać, o której traktuje oponent. Istotne jest nie to, czy Kuroń rozmawiał z SB, tematem rozmowy staje się natychmiast ten, który ośmielił się o tym napomknąć.
Zabawnym paradoksem historii jest fakt, że robią to ludzie często uznający za swojego „duchowego ojca” Witolda Gombrowicza, który lubował się w szydzeniu z narodowych mitów, wyrażających się np. w haśle „Słowacki wielkim poetą był”. „Salonowi” brakuje konsekwencji Gombrowicza, atencja jaką jest darzony autor „Transatlantyku” nie idzie w parze z rzetelnym stosowaniem się do nauk, jakie przekazuje. Bo czyż sakralizacja Szymborskiej to nie nic innego jak powiedzenie: „Szymborska wielką poetką była”?
To zacietrzewienie, odrzucające możliwość publikacji jakichkolwiek „przykrych” elementów życiorysu jest na tyle silne, że reprezentanci „głównego nurtu” nie dopuszczają hipotetycznej sytuacji, w której mogliby argumentować, mówiąc choćby: „wprawdzie autor miał na sumieniu czyny niemoralne, jednak swoją późniejszą postawą starał się zrekompensować zło jakie wyrządził”. Myślenie, krytyczna refleksja są zaciekłymi wrogami sakralizacji.
Przewrażliwienie „salonu” dobrze oddaje reakcja na biograficzną książkę Artura Domosławskiego o Ryszardzie Kapuścińskim – jednym ze „świeckich bożków”. Domosławski wywodzi się ze środowiska „Gazety Wyborczej” i w całości Kapuścińskiego rehabilitował. O co więc chodzi? O to, że podał wszystkie szczegóły jego biografii. Nic to, że bagatelizował i usprawiedliwiał zaangażowanie pisarza w komunizm, problem w tym, że w ogóle o tym wspomniał. Zarysował się tu interesujący konflikt pokoleniowy – nowa lewica, ta spod znaku „Krytyki Politycznej”, ta z perspektywy której pisał Domosławski akces do tamtego systemu całkowicie usprawiedliwia – i dlatego, że jej przedstawiciele PRL nie pamiętają i dlatego, że mimo wszystko nie cechuje ich pewne minimum moralnej powściągliwości, występującej u „michnikowszczyzny”. Wiadomo, „słuszne założenia” i „rewolucja” uświęcają środki. Nie znoszą za to tematów niedomówień i tajemnic, tak potrzebnych do utrzymania pozycji Kapuścińskiego jako „świeckiego świętego”.
Wywiera to niestety negatywny wpływ na podmioty sakralizacji. Oczywiście, część wysławianych z polityków, działaczy czy artystów zapewne rzeczywiście jest niemoralna. Ale też podkreślić należy, że czynienie z nich „świeckich świętych” w żadnym wypadku nie pomogło im wyswobodzić się z grzechu. Czy znamy jakiegokolwiek wielkiego pisarza czy artystę, mającego na sumieniu współpracę z komunistycznym aparatem bezpieczeństwa bądź też legitymizowanie „dawnego ustroju”, który znalazł w sobie siłę, by powiedzieć „przepraszam”?
Niezłą (acz trzeba przyznać, że przedstawione tam zdarzenia są nieco z „innej bajki”) egzemplifikacją tej paranoicznej, stworzonej przez „Salon” sytuacji jest sztuka Wojciecha Tomczyka „Norymberga”. Były działacz komunistycznej służby bezpieczeństwa w rozmowie z dziennikarką gorliwie nalega, by wpłynęła ona na to, by mógł zostać oskarżony przez sąd. Ona początkowo odmawia, ale po dowiedzeniu się o krzywdzie wyrządzonej przez głównego bohatera jej ojcu, powoli zmienia zdanie. Grany przez Janusza Gajosa działacz komunistyczny ma głęboko zakodowaną świadomość zła, jakie wyrządził i ostatecznie udaje mu się przekonać dziennikarkę, by wpłynęła na decyzję o rozpoczęciu procesu w jego sprawie. Niestety, tak się nie staje, bo główny bohater umiera. Po śmierci dziennikarka zgłasza się do jego żony. W rozmowie z nią słyszy, jak bardzo dobrym i moralnym człowiekiem był jej mąż. I tu dochodzimy do konkluzji – podobnie jak ów komunista, rozmaite, mające liczne grzechy na sumieniu, autorytety są otoczone przez „Salon” takim uwielbieniem, że nawet gdyby chciały, to trudno byłoby im dokonać autorozliczeń. Trudno jest też im dojść do samoświadomości w tej kwestii.
To kompletne pomijanie komunistycznych wątków w życiorysie Szymborskiej, ignorowanie faktu, że dawała pewnego rodzaju moralne usprawiedliwienie władzom wysyłającym do celi śmierci księży wydaje się równie szkodliwe dla rzetelnej debaty, co redukowanie postaci noblistki do roli sowieckiej agitatorki.
Część oponentów „salonu” wykazała brak powściągliwości i umiejętności taktownego milczenia. Owszem, wynikało to ze zrozumiałych przyczyn – życiorys Szymborskiej bynajmniej nie skłania do bezgranicznego podziwu. Jednak deficyt owego stosownego „milczenia nad trumną” to pogarda dla zakodowanych w kulturze paradygmatów, to naruszanie pewnych przyjętych ogólnie aksjomatów, będących, było nie było, fundamentami konserwatyzmu.
I nie chodzi tu o to, że o zmarłych nie można mówić źle. Owszem można i należy, jeśli na to zasłużyli. Tyle że w odpowiednich okolicznościach i rzeczowo, bez chorobliwej ekscytacji wynikającej czy to z naruszenia kulturowego tabu czy to chęci zwrócenia na siebie uwagi kontrowersją czy też braku merytorycznego przygotowania.
Ktoś mógłby zaoponować przeciwko zarysowywaniu podobnych analogii, tłumacząc, że Szymborska miała w swej biografii znacznie więcej elementów negatywnych i wszelka próba wypośrodkowania to niedopuszczalny relatywizm. Nie wiem czy tak jest, ale jestem skłonny przyjąć taką opinię – tyle że każdą, nawet najbardziej nielubianą postać, można bądź to merytorycznie skrytykować bądź też obrzucić błotem. Pryncypialność poglądów nie oznacza radykalizmu ich wygłaszania.
Można zrozumieć założenie wspomnianych „krzykaczy” – działają oni na zasadzie: „skoro druga strona, wbrew faktom, wychwala i – co chyba nawet ważniejsze – zabrania krytykować jednak dość kontrowersyjną osoby, to my przyjmiemy postawę równie skrajną – będziemy wymierzać Szymborskiej bezwzględne ciosy – najlepiej tuż po śmierci. Naruszymy tabu i wkurzymy ‘salon’”. Jakkolwiek od strony psychologicznej podobna postawa jest nawet zrozumiała, to – truizm nad truizmami – nie jest niczym normalnym odrzucenie chłodnej analizy i – w efekcie – pozostawienie polityki sferze emocji bądź niezdrowej ekscytacji.
Ekscytacji będącej skutkiem wspomnianego sprzężenia zwrotnego.
2/ Istnieją przynajmniej trzy przesłanki obiektywne, powodujące że partie „głównego nurtu” stają się do siebie podobne – jedna wynika z natury demokracji, druga – z logiki narracji politycznej, trzecia – uwarunkowań III RP>
Po pierwsze, by dotrzeć „na szczyt” trzeba zawrzeć mnóstwo kompromisów, polegających na „oddaniu” części swoich przekonań, by zdobyć poparcie.
Po drugie, są pewne pojęcia kojarzone przez „ogół” pozytywnie i takie, które mają powszechną konotację negatywną. Nikt nie powie, że jest przeciw „wolności”, każdy powie że jest przeciw „cenzurze”. Wskutek powyższego, pojęcia te odrywają się od pierwotnego znaczenia i są w istocie wyzute z treści.
Po trzecie, „kompromis Okrągłego Stołu” usunął poza nawias sporo poglądów, które jego twórcom zwyczajnie nie odpowiadają, podkopując ich pozycję. Wskutek tego (a także np. systemu dotowania partii) scena polityczna jest w znacznej mierze „zablokowana”. Owszem, Palikot naruszył tą „blokadę”, ale po pierwsze – jest milionerem, a po drugie – pewnego rodzaju „podrzutkiem” z mainstreamu.
To przesłanki obiektywne, powodujące że w pewnym sensie wszystkie partie są do siebie podobne i wszystkie oddają cześć świeckiemu bożkowi demokracji liberalnej.
Jednak można również odnaleźć kilka cech charakterystycznych dla polskiej specyfiki (zakładam, że reglamentacja systemu to cecha wszystkich krajów bloku postkomunistycznego). Proponuję wykonać kilka zabiegów, uwidaczniających praktyczne skutki mimetyzmu, polegające na odpychaniu od siebie zarzutów poprzez imputowanie ich przeciwnikowi.
Zauważmy, że dwie główne partie wywodzą się z nurtu postsolidarnościowego, w praktycznie wszystkich kluczowych sprawach mają podobne poglądy – oczywiście mówię o praktycznym wyrazie tych poglądów, a nie o deklaracjach (podejście do Unii, gospodarka, kwestie obyczajowe), kapitał polityczny zbiły początkowo głosząc wizję wspólnej koalicji. I co się okazuje? To między nimi toczy się najbardziej brutalna walka. Zauważmy, że PiS, początkowo zbijający kapitał polityczny na antykomunizmie i krytyce patologii wygenerowanych przez system nomenklaturowy obecnie pozostawił SLD poza obszarem zainteresowań, ostrze wymierzone jest jedynie w Platformę. I vice versa.
Obejrzyjmy filmik spod pałacu prezydenckiego, na którym przeciwnicy PiS ubolewają, że w Tupolewie nie leciał drugi z braci Kaczyńskich. Czym to się różni od wypowiedzi księdza żałującego, że 10 kwietnia do Smoleńska nie leciał Tusk? Niczym. Siewcy nienawiści muszą ukazać się jako jej ofiary, by usprawiedliwić swą agresywną retorykę.
Przywołajmy mit dyktaturze Kaczyńskiego wewnątrz partii i likwidacji wszystkich wrogów. Teraz pomyślmy o Tusku – tym podobno uśmiechniętym, sympatycznym chłopcu w krótkich spodenkach, w wolnym czasie grającym w piłkę. A następnie o losie Płażyńskiego, Olechowskiego, Piskorskiego, Rokity czy Gilowskiej. Mimo wielkich zasobów dobrej woli, brutalność Tuska w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach niczym się nie różni od postępowania szefa PiS.
Poczytajmy „Gazetę Polską”. Nietrudno dostrzec, że stopień jej serwilizmu i służalczości wobec PiS jest chyba większy niż „Gazety Wyborczej” wobec PO.
O ile zbieżności programowe były wielokrotnie omawiane (choć i tak są rzadko dostrzegane w opinii publicznej), to szczególnie interesująca jest opisane podobieństwo mentalności i zasad jakimi kierują się obydwa obozy.
Walka trwa, obie strony konfliktu darzą się głęboką niechęcią, coraz częściej przepoczwarzającą się w nienawiść. Może dlatego, że są do siebie tak bardzo podobne?
Jacek Tomczak
aw