Matusiewicz: Klęska programu 500 plus

Najnowsze dane GUS udowodniły ostateczną klęskę flagowego programu PiS. 500 plus nie tylko nie przyniósł wzrostu dzietności, wręcz przeciwnie – spadła ona do poziomu najniższego od 15 lat. Okazało się zatem, że nie jest to program demograficzny. Nie jest też programem socjalnym, bo korzystanie z niego nie jest uzależnione od dochodów.

Jaki to zatem jest program? Ano – oczywiście wyborczy. Naczelnik Kaczyński akurat poważnych lektur zdaje się nie unika i prawdopodobnie zapoznał się z diagnozą Tocqueville’a, że demokracja kończy się tym, że rząd kupuje sobie wyborców ich własnymi pieniędzmi. I – niczym pomysłowy Dobromir – pomyślał sobie: czemu to nie miałby być właśnie mój rząd?

Tymczasem program 500 plus był absurdalny już z założenia. Jego twórcy zaplanowali, iż dzięki niemu będzie rodzić się co roku o 28 tys. dzieci więcej. Czyli demografii nie zmieniłoby to w istotny sposób nawet w założeniach (jak wiemy – i tak nie zrealizowanych). Dr Sławomir Mentzen (jeden z liderów partii KORWiN) przyjrzał się zaś temu programowi pod kątem inwestycyjnym. Przyjmując szacowane koszty programu na ok 20 mld zł netto rocznie (po odjęciu wpływów ze zwiększonych przychodów podatkowych) wychodzi, że jedno dziecko kosztuje prawie 800 tys. zł, zaś po dodaniu kosztów obsługi długu (bo pieniądze na ten program trzeba pożyczyć) – ok. 1,5 mln zł. Nawet gdyby założyć, że wszystkie dzieci po dorośnięciu okażą się na tyle miłe, że zostaną w Polsce i tu będą odprowadzać podatki i składki, to i tak mało które z nich  „zwróci” tym sposobem do budżetu i ZUS taką kwotę. A zdecydowana większości „zwróci” kilkaset tys. zł.

Nie ma zatem szans na to, by ta „inwestycja” się kiedyś zwróciła. Co gorsza – obsługa programu 500 plus będzie pogarszać sytuację kolejnych pokoleń dodatkowo obciążanych – oprócz obsługi bieżących wypłat emerytur i rent – kosztami obsługi rosnącego zadłużenia.  Realistyczne prognozy demograficzne wskazują zaś na istotne prawdopodobieństwo, że wkrótce liczba emerytów do utrzymania znacząco przekroczy liczbę pracujących. A jak podkreśla choćby ex Przewodniczący Rady Nadzorczej ZUS prof. Robert Gwiazdowski – w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych nie ma ŻADNYCH pieniędzy, poza tym wpłacanymi bieżąco przez aktualnie pracujących. A i tak FUS musi być wspomagany z budżetu państwa.

Ale na tym nie koniec dowodów na nie tylko bezsens, ale również szkodliwość tego programu. Najzwyczajniej – odwodzi on wiele Polek i wielu Polaków od pracy. Bo i po co pracować, skoro można pewnie i licho ale jakoś żyć z zasiłków (bo do 500 plus należy dodać jeszcze szereg innych – w Polsce de facto powstał ostatnio nowy zawód: specjalista od korzystania z pomocy społecznej). Zatem – siłą rzeczy coraz mniej osób pracować będzie na zasiłki dla coraz większej liczby osób. Nietrudno się domyślić do czego to doprowadzi.

No i aspekt wręcz cywilizacyjny – Polki i Polacy powoli już oswajali się z myślą, że ich los jest zasadniczo w ich rękach (chyba, że nie są w stanie tej odpowiedzialności udźwignąć ze względu na niepełnosprawność). Tymczasem PiS dokonał „epokowego” w tym zakresie przełomu – oto ludzie, na masową skalę (wiem o czym mówię, słucham rozmów np. w środkach komunikacji publicznej) nabrali przekonania, że coś im się od państwa „należy”. I tym czymś jest oczywiście żywa gotówka, bo tak najłatwiej. Co gorsza – furorę robi hasło: „ci też kradną, ale przy najmniej się dzielą”, o którego szkodliwości nie muszę chyba nikogo tu przekonywać.

Fatalna informacją jest fakt, iż na polskiej scenie politycznej nie widać istotnych sił politycznych, które chciałyby ten program zlikwidować i przyznać, że był tragiczną pomyłką. Ugrupowania opozycyjne są w tym względzie podzielone. Jeśli chodzi o Koalicję Obywatelską, to nieśmiałe głosy w tej sprawie słyszałem jedynie wśród posłów ginącej już chyba „Nowoczesnej”. O ile partia KORWIN jest programowi 500 plus przeciwna, o tyle narodowcy z Konfederacji wychwalają go jako sukces rządu Beaty Szydło. Z kolei liderzy PSL nie są skłonni do otwartej krytyki tego programu (zwłaszcza, że sami za jego wprowadzeniem głosowali) i z nadmierną moim zdaniem nieśmiałością wspominają tylko czasami o programie własnym – o wiele w tym zakresie sensowniejszym – czyli Karcie Dużej Rodziny, wprowadzonej w 2014 roku. Bo chcąc zachęcić do posiadania dzieci należy moim zdaniem iść m.in. właśnie w tym kierunku – czyli obniżania kosztów usług i towarów dedykowanych dzieciom. Rozważyłbym wręcz objęcie wszystkich towarów i usług dla dzieci zerową stawką VAT. Ewentualnie stosowne dalsze ulgi w PIT. Wszystko to jest w mej opinii lepsze od prostego rozdawania gotówki.

Natomiast rozwiązaniem systemowo wspierającym dzietność byłaby zmiana struktury naszej gospodarki, najlepiej za pomocą instrumentów rynkowych i dzięki systemowi podatkowemu, który nie faworyzowałby – tak jak dziś – dużych korporacji kosztem małych firm, często rodzinnych. W tych ostatnich istnieje większa szansa na wzajemne zrozumienie i zaufanie między właścicielem a pracobiorcą, a zatem również na zawodową stabilizację, która ułatwia decyzję o odpowiedzialnym rodzicielstwie.

Znane mi są badania, które dowodzą, że na posiadanie dzieci częściej decydują się dziś – paradoksalnie – małżeństwa, w których oboje potencjalni rodzice pracują, ale są tej pracy pewni i w dodatku towarzyszy im odpowiednia infrastruktura umożliwiająca dostęp do wysokiej jakości usług edukacyjno – opiekuńczych i medycznych. Tymczasem rząd rzuca dziś małym (często rodzinnym) firmom kłody pod nogi w postaci skomplikowanego i opresyjnego systemu podatkowego czy niezależnego od dochodów (a nawet od przychodów) rosnącego ryczałtowego ZUS. Zaś korporacje, zwłaszcza te z centralami za granicą, śmieją się z CIT, który można w dziecinny sposób obejść za pomocą tzw. cen transferowych.

Ale naprawa systemowa nie jest prosta, ani też nie nastąpi szybko. Natomiast nieszczęsny i szkodliwy program 500 plus nadaje się do likwidacji natychmiastowej. Ruch ten można zaś amortyzować sensownymi i właściwie kierowanymi programami typu Karta Dużej Rodziny lub stosowne zmiany w VAT i PIT. Tylko czy znajdzie się ktoś odważny, by z takim postulatem wystąpić otwarcie? A przecież, z uwagi na zapaść budżetową, na realizację tego programu pieniędzy i tak prędzej czy później zabraknie.

Jacek Matusiewicz 

Myśl Polska, nr 1-2 (3-10.01.2021)

Click to rate this post!
[Total: 21 Average: 3.9]
Facebook

27 thoughts on “Matusiewicz: Klęska programu 500 plus”

  1. Niska dzietność to problem cywilizacyjny, ma wiele przyczyn.
    Wymienię bez zwracania uwagi która bardziej:
    – ZUS – utrzymujemy obcych starców zamiast rodziców, powoduje brak podtrzymania więzi pokoleniowej.
    – antykoncepcja – oderwanie przyjemności od odpowiedzialności.
    – pornografia – zamiast.
    – konsumpcjonizm – nie stać nas na dzieci bo PS5, samochody, wakacje, no i trzeba kupić jedynakowi 150 gier po 200zł sztuka lub jedynaczce 50 lalek barbie. Ogromny rynek reklamowo-stymulacyjny w którym nie ma miejsca na normalną rodzinę.
    Jeśli dodamy do tego ekologizm z człowiekiem jako wrogiem planety albo feminizm – coraz więcej kobiet pod wpływem propagandy reaguje alergicznie na dzieci jako pasożyty i opresję – oraz bandę otumanionych tymi ideologiami maniaków u władzy to mamy komplet.
    Czarno widzę, dzietność w PL 1.3, dzietność muzułmanów ~4, wniosek może być tylko jeden za 200 lat jesteśmy muzułmanami. Perspektyw na zmianę trendu nie widać, nadzieje są iluzoryczne. Ostatecznie na koniec zawsze wygrywają macice 🙂

    1. „Utrzymujemy obcych starców zamiast rodziców, powoduje brak podtrzymania więzi pokoleniowej”.

      Dokładniej – kolektyw dzieci utrzymuje kolektyw starców bez różnicowania na jednostki w ramach poszczególnych grup.

    2. „Antykoncepcja – oderwanie przyjemności od odpowiedzialności”.

      Chyba oderwanie przyjemności od prokreacji, bo jak już się wpadkę zaliczy, to odpowiedzialność musi być.

    3. Nieumiejętność zerwania z państwową biurokracją i uczepienie u urzędniczego cyca w długim terminie tak się właśnie kończy – atrofią naturalnych motywacji.

      Aby przywrócić normalne obyczaje, należałoby odciąć ludzi od jakiejkolwiek pomocy socjalnej organizowanej za pomocą środków politycznych. Chcesz zabezpieczenia socjalnego? Świetnie, to sobie je sam zorganizuj. Zatroszcz się o rodzinę, bo to ona w normalnym świecie za tego rodzaju zabezpieczenie odpowiada i jest jego ostateczną, poza charytatywnością organizowaną przez obcych ludzi, instancją.

      Po to przecież zresztą niegdyś aranżowało się małżeństwa – aby zwiększać potencjał tak rozumianej poduszki bezpieczeństwa, co zresztą kończyło się na gromadzeniu pokaźnych środków przez rody najmożniejszych. W tę grę społeczną opartą o polepszanie swojej pozycji a później również podbudowywanie pozycji swojej rodziny, w gruncie rzeczy grał tak naprawdę każdy, bez względu na warstwę społeczną. Ponieważ tak rozumiana rodzina stawała się również swego rodzaju związkiem politycznym zabezpieczającym w różnym stopniu interesy zawiązujacych go stron, z uczestnictwem w niej łączyły się pewne umiejętności, które człowiek nabywał a później mógł przygotowywać kolejne pokolenia, by również poznało tę grę i dalej podbudowywało potęgę rodziny.

      Tak zresztą narodziła się dawna potęga Rzymu – przez wielkie rody, które uczyły się dzielić i rządzić na sobie, rywalizując o pozycję w rzymskim społeczeństwie. Dopiero później tę dobrze wyćwiczoną na własnym podwórku wiedzę, która pozwoliła sięgnąć po władzę w całym państwie, Rzymianie zabierali i stosowali również z wielkim powodzeniem za granicą. Praktykę dla takiego politykowania zdobywali na codzień, przy zarządzaniu swoimi rodzinami, rywalizując a czasami otwarcie walcząc z innymi rodzinami. Tak osiągali sprawność.

      Dzisiaj instytucja rodziny to pusta atrapa, którą z wszelkiej realnej władzy wyssała państwowa biurokracja, więc nie ma się czego w niej uczyć, bo nie ma w jej ramach niczego do ugrania. Interesy i osobistą potęgę realizuje się poza nią – albo w budżetówce, albo w jakichś akcjonariatach, które nie są uwarunkowane biologicznie, nie wymagają więc żadnego rozpłodu, aby zabezpieczać swoje długoterminowe interesy – dlatego też są społecznie dosyć jałowe i mało organiczne.

      Każdy kto rzeczywiście chciałby, aby wymierającej Europie coś się zmieniło pod względem demografii, musi sobie zdać sprawę, że stoi tak naprawdę przed wyborem:
      pater familias or GTFO

      Albo z rodziną znowu będzie wiązać się pewna władza i odpowiedzialność (odebrana jej przez państwo na swoją rzecz), co zapewni jej atrakcyjność, ujście dla ambicji zakładania jej, rozszerzania, prowadzenia, grania nią o potęgę, albo niech sobie te narody będące zakładnikami państw, zredukowane do roli bydełka hodowlanego urzędów zdychają. W takiej postaci nie zasługują na przetrwanie i na całe szczęście, nie będą o nie zabiegać, wybierając prosty, jak najbardziej niezobowiązujący hedonizm i ujemny przyrost naturalny.

      „Podstawowa komórka społeczna” przestała być rzeczywiście „podstawową” i „społeczną”. Teraz to tylko niefunkcjonalny kadłubek wybebeszony przez państwo. Można oczywiście zdać się na nie, by zabezpieczało większość ludzkich potrzeb, ale wtedy ludzie sami przestaną organizować się, tworzyć własne wspólnoty, aby zająć się tym osobiście. Bo i po co? Rodzina to nie jest żaden niezmienny element krajobrazu ducha ludzkiego. Rodzina ludziom po coś służy – kiedy odbiera się jej celowość, znajdując dla niej substytut, pozbawia się ludzi sensu jej zakładania i angażowania.

      1. Rozpłód nie wymaga też rodziny… wystarczy zostać prostytutką i nie stosować aborcji. Swoją stroną ta forma rodzinności, którą tu wychwalasz to sutenerstwo najgorszego sortu.

        1. A poza samą możliwością wymyślenia takiego logicznie niesprzecznego scenariusza, na ile jest on prawdopodobny i jak często zdarza się w codzienności czy historii? Zna pan całe tabuny panien lekkich obyczajów prowadzących radośnie swoją karierę bez jakiejkolwiek antykoncepcji?

          Może czas skończyć z dominacją sentymentalizmu polegającego na oderwaniu związków – przede wszystkim małżeństw – od sfery ekonomicznej czy politycznej. Obietnice szczęśliwości w stosunkach damsko-męskich po uniezależnieniu ich od uwarunkowań bytowych okazały się niespełnione: związki stały się jeszcze bardziej kruche i tymczasowe, liczba ludzi samotnych wzrasta, szerzy się jakieś incelstwo pośród młodych a wraz z subiektywnym wzrostem statusu kobiet, eliminują się one z rynku matrymonialnego, bo w przeciwieństwie do mężczyzn, oczekują, że status ich partnera będzie wyższy od ich własnego. Między innymi dlatego też mamy do czynienia awans społeczny „w kociarstwo”, czyli staropanieństwo. Gdyż kobiety rywalizujące o pozycje społeczne z mężczyznami, osiągające zbliżony czy wyższy status, nie mogą znaleźć w swoim mniemaniu atrakcyjnej partii.

          Egalitarne pod względem ról społecznych płci społeczeństwo miałoby sens, gdyby kobiety i mężczyźni dokładnie w ten sam sposób wyceniali wzajemną atrakcyjność. Ale nie robią tego i jak widać żadna indoktrynacja ani propaganda nie jest w stanie tego zmienić.

          Dla mężczyzny nie robi różnicy status społeczny partnerki – atrakcyjność postrzega przede wszystkim biologicznie: jeśli jest zgrabna, ma ładną cerę i inne walory fizyczne wskazujące na zdrowie, nie jest w sumie ważne, czy pochodzi z nizin społecznych czy to jakaś uznana businesswoman. Z kolei dla kobiety status społeczny mężczyzny i to jak radzi sobie na tle reszty społeczeństwa jest kluczowy – uroda może być ważna tylko przy związkach krótkoterminowych, skokach w bok, nie wpływa jednak na to, kogo kobieta uzna za odpowiedniego do długoterminowego związku.

          Ponieważ kobiety inaczej oceniają atrakcyjność niż mężczyźni, egalitarne społeczeństwo jest niezbalansowane. Puszczone w samopas panie, które samodzielnie mogą poprawiać sobie swoją pozycję społeczną – i to nie nie przez odpowiednie zamążpójście a udaną zawodową karierę – automatycznie ograniczają sobie szansę na znalezienie atrakcyjnego – w ich mniemaniu – partnera i kończą ostatecznie z niczym. I marnują też potencjał demograficzny.

          Rozwiązanie jest proste i dawniej stosowane: komodyfikacja kobiet jak w przeszłości. Kulturowe ograniczenie możliwości pełnienia przez nie prestiżowych funkcji w społeczeństwie, tak aby jedynymi zapewniającymi status pozostawali mężczyźni. Sztuczne obniżenie statusu kobiet, tak aby nawet niskostatusowi mężczyźni byli dla nich atrakcyjniejszą opcją niż staropanieństwo.

          Dawna konserwatywna propaganda, z jaką można się jeszcze częstokroć spotkać w filmach historycznych dotyczących epoki wiktoriańskiej była fałszywa. Polegała na wmawaniu kobietom, że nie są dopuszczane do rynku pracy, ponieważ są gorsze biologicznie czy intelektualnie od mężczyzn albo nie posiadają jakichś innych niezbędnych cech jakimi dysponowali mężczyźni. Prawda jest jednak inna. Sądzę, że kobiety, w większości przypadków, w pracy mogą i będą radzić sobie równie dobrze jak mężczyźni. Stanie się to jednak ze stratą dla przyrostu naturalnego ich społeczeństwa. Dlatego w rzeczywistości, dawniej, w ładzie tradycyjnym starano się, aby sfery życia gospodarczego czy politycznego były dla nich zamykane. Właśnie z powodu ochrony męskiego statusu, czyli atrakcyjności, wpływającej na dalszy dobór i zakładanie rodzin. Perspektywy dla rozpłodu.

          Albo mamy równouprawnienie płci, albo przyrost naturalny – długoterminowo jedno zawsze będzie stało w sprzeczności z drugim. Feministki mogą zatem sobie celebrować do woli swoje emancypacyjne zdobycze, lewica zaś starać dalej równać statusowo płci, ale ostatecznie zabiorą te swoje osiągnięcia do grobu, kończąc w ten sposób tę nudną epopeję biurokratycznych Amazonek. Witalności i płodności społeczeństwa tym nie naprawią, bo nie rozumieją, co czyni mężczyzn atrakcyjnych w oczach kobiet. A to know how jest sprzeczne z ich deklarowanymi ideologicznymi wartościami, zatem znajduje się w ślepym polu.

          Ostatecznie żeby przetrwać ten demograficzny korkociąg, ktoś i tak będzie musiał odrzucić ich wartości i mogą to być albo patrymonialni Europejczycy, którzy opakują wykluczenie kobiet z życia społecznego pięknymi, szarmanckimi obyczajami, albo muzułmanie, z którymi „wróci cywilizacja”, jak chciał Pan Janusz. Czego jak czego, ale umiejętności w obniżaniu statusu kobiet wyznawcom Allaha nie można odmówić. Demografię Europy można więc naprawiać po dobroci albo po złości, ale tak czy owak będzie się to musiało wiązać z utratą praw przez kobiety.

          Cóż, albo martwe prawa, albo żywa przyszłość.
          Kiedyś i tak trzeba się będzie przebudzić i dojść do wniosku, że obecne relacje między płciami są zupełnie dysfunkcyjne i nie ma sensu ich dalsze podtrzymywanie w tym kształcie.

          1. Rozumiem zatem, że uważasz że ewolucja wyznaczyła kobiecie rolę prostytutki… w takim razie trzeba wywalić na śmietnik takie pojęcia jak miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Mało tego idąc tym tropem to trzeba uznać, że związki monogamiczne są niepowiązane, bo kobiety powinne sprzedawać usługę seksualną każdemu, kto oferuje podniesienie jej statusu…

            1. Nie antropomorfizuję procesu ewolucji, więc nie sądzę, aby cokolwiek ona kobietom wyznaczała, tym bardziej w kwestiach kultury czy obyczaju, powstających i utrzymywanych intencjonalnie w obrębie społeczeństwa w ramachi tego co ono na swój temat chce mniemać.

              To, czy się bawimy w dobór kierowany kryteriami wyłącznie subiektywnych, emocjonalnych upodobań, zmiennych w dodatku w czasie, czy ten dobór podporządkowujemy trwałej grze politycznej i racjonalności jest przecież ostatecznie tak samo determinowane ewolucją.

              Jeżeli uznamy, że interesują nas tylko romantyczne związki, to nie możemy niczego w życiu planować, bo ostatecznie nie mamy wpływu na „rażenie strzałą amora” i czas kiedy ono nastąpi lub nie. (Tym bardziej w czasach, kiedy kobiety same mogą podwyższać swój status.) Jeżeli związki oraz zakładanie rodzin jest z kolei efektem gry towarzysko-politycznej i zostaje wykorzystywane jako jeden ze środków do zabezpieczenia wpływów czy majątku albo ich poszerzenia, można dla niego znaleźć ustalone miejsce w znacznie mniej chimerycznym porządku.

              W drugim scenariuszu ludzie mają też większe pojęcie o biopolityce i świadomiej potrafią myśleć w jej kategoriach, więc jest większa szansa zadbania o odpowiednią demografię, która również włączona jest w logikę systemu. Obecnie, jak widać, nie jest.

              1. Nie uśmiecha mi się polemizowanie z tezą, która uzurpuje sobie wyjaśnienie prawie całej rzeczywistości zjawiskiem ewolucji – łącznie z wolną wolą, co brzmi dość zabawnie dlatego pozwolę sobie tylko na krótki komentarz dotyczący jednej kwestii.

                Jeśli naprawdę tak postrzega Pan małżeństwo (z mojej perspektywy obrzydliwie), to musi być Panu bardzo smutno w życiu, bo perspektywa trwania w układzie naśladującym konsorcjum rozrodczo-ekonomiczne to świetna droga do zakupu litra i sznura jako zwieńczenia tego wspaniałego żywota. Może więc warto nieco bardziej rzetelnie spojrzeć na „romantyczne związki”, czyli nie przez pryzmat nieracjonalnego „rażenia strzałą amora” tylko przez pryzmat ontycznej zależności, którą to de facto jest „zjawisko” jakby Pan to pewnie nazwał miłości. Kiedyś zasłyszałem bardzo dobre stwierdzenie – istnieją trzy rodzaje małżeństw: z afektu, czyli szalone, krótkotrwałe uniesienia, które nie rokują dobrze i często szybko się rozpadają; z rozsądku, czyli spokojne, bez wyższych uczuć czy nawet uniesień, które nieźle rokują pod względem trwałości, ale są nieszczęśliwe i trzecie – z miłości – te zawierają w sobie zarówno uczucie jak i rozum i te właśnie są de facto prawdziwymi małżeństwami, które trwają „po grobową deskę”. Sądzę, że ten ostatni fundament jest tym, na czym należy budować, zamiast szukać dziwnych wyjaśnień rzeczywistości.

                  1. Widzę, że nie ma Pan najlepszego Google-fu w okolicy.

                    Trudno, mnie się na ten moment nie chce dbać o rozpoznawalność, więc nie będę też wyprowadzał z błędu na temat moich politycznych sympatii, chociaż kwestia dopatrywania się we mnie kogoś innego, obsesji wobec tego Adamczyka jest ciekawa.

                1. Jeżeli jest mi bardzo przykro w życiu, to raczej z tego powodu, że nie mam wokół siebie ludzi potrafiących wznosić się ponad przesądy swej epoki i czerpać z reprezentacji punktów widzenia, obyczajowości epok minionych, czyli jakby nie było – sięgać do swojego dziedzictwa kulturowego. Co robi się jeszcze bardziej smutne, gdy nawet na portalu konserwatywnym postawa poszukiwania rozwiązań dla aktualnych problemów w sprawnej części tradycji jest – jak widać – zupełnie nieobecna i niezrozumiała. Podobną reakcję pewnie mógłbym uzyskać na jakimś forum postępowców obrażonych na historię, więc ten konserwatyzm to chyba tak na wyrost.

                  Równie przykrym jest funkcjonowanie w świecie zupełnie zdesakralizowanym. Znamiennym jest bowiem, że aby ewentualnie skontrować czy uzupełnić moją wizję związków „naśladujących konsorcja rozrodczo-ekonomiczne” nie odniósł się Pan wcale do aspektu dajmy na to, sakramentalności małżeństwa, tylko wolał uraczyć jakąś – bez urazy – naiwną, pensjonarską typologią związków, na jaką z pewnością załapałoby się chętnie bez namysłu wielu nam współczesnych.

                  Myślę, że do życia należy podchodzić bardziej jak do gry strategicznej albo innego rzemiosła rządzącego się zasadami (techne) a większość problemów naszych czasów wynika z nadmiernego luzu, sentymentalizmu, życia pobożnymi życzeniami, skutkującymi oderwaniem sfery emocjonalnej od rzeczywistych, możliwych do realizacji ambicji. Szlachta niegdyś potrafiła odpowiednio zgrywalizować praktyczną mądrość budowania silnego rodu i zachęcać kolejne pokolenia do ciągnięcia kądzieli i miecza dalej w przyszłość. My mamy problem z seryjnymi monogamistami co rusz próbującymi szczęścia z kimś nowym.

                  Zegalitaryzowany plebs, w który wszyscy zostali zepchnięci, poza beztroską dobrej zabawy (homo ludens), niczego równie racjonalnego nie wymyślił i nie przekazuje. Nie ma w nim transferu wiedzy i umiejętności przekazywanych w wychowaniu świadomych graczy realizujących cele, natomiast jest całkiem sporo oględnych sloganów o samorealizacji, wymyślaniu się na nowo.

                  Dzisiejsze mniemania na temat związków i tego jak należy je układać, są raczej niewiele warte, patrząc ogólnie na ich bezowocność i kruchość. Może pozwalają tworzyć związki przyjemne i bardziej umilające życie niż dawniej, ale nie przekłada się to na reprodukcję, czyli podstawowy cel rodziny.

                  W sporze o związki czy charakter instytucji rodziny racja najwyraźniej leży po stronie przeszłości. A jeżeli tkwi się w błędzie, wypadałoby się ukorzyć a nie pysznić, uznawszy, że żyje w najmądrzej zorganizowanej wspólnocie wszechczasów, jakimś samozwańczym ukonorowaniu dziejów.

                  1. „Myślę, że do życia należy podchodzić bardziej jak do gry strategicznej albo innego rzemiosła rządzącego się zasadami (techne) a większość problemów naszych czasów wynika z nadmiernego luzu, sentymentalizmu, życia pobożnymi życzeniami, skutkującymi oderwaniem sfery emocjonalnej od rzeczywistych, możliwych do realizacji ambicji”.

                    Problemem człowieka jest posiadanie fantazji, czy wyobraźni. Jak zwał, tak zwał. Bez nich nie byłaby możliwa wolna wola. Gdyby nie ona, to ludzie robiliby to, co do nich należy. Jeśli kiedykolwiek ten problem zostanie rozwiązany, to nie na drodze wzorców kulturowych (software), ale ewolucyjnie – nastąpi ewolucja ludzkich mózgów (hardware).

                  2. „Jeżeli jest mi bardzo przykro w życiu, to raczej z tego powodu, że nie mam wokół siebie ludzi potrafiących wznosić się ponad przesądy swej epoki” – jasne, miłość to przesąd naszej epoki. To naprawdę zabawnie brzmi w epoce wszechobecnego rozpasania, seksu bez zobowiązań, lawiny rozwodów i rozbitych rodzin. Pan chyba nie wie, co się dzieje dookoła.

                    „Podobną reakcję pewnie mógłbym uzyskać na jakimś forum postępowców obrażonych na historię, więc ten konserwatyzm to chyba tak na wyrost.” – widocznie nie wie Pan czym jest konserwatyzm. Jeśli według Pana konserwatyzm i nauczanie Kościoła to dwie osobne kwestie, to chyba faktycznie pomylił Pan portale.

                    „Równie przykrym jest funkcjonowanie w świecie zupełnie zdesakralizowanym.” – ale to akurat Pan przedstawia wizję totalnie zdesakralizowanego małżeństwa, więc powinno to Panu odpowiadać.

                    „aby ewentualnie skontrować czy uzupełnić moją wizję związków “naśladujących konsorcja rozrodczo-ekonomiczne” nie odniósł się Pan wcale do aspektu dajmy na to, sakramentalności małżeństwa” – może gdyby Pan postrzegał konserwatyzm takim, jaki on jest, to wiedziałby Pan, że miłość jest jedną z cnót, która jest warunkiem koniecznym małżeństwa i właśnie w tym tonie była moja wypowiedź. I ta „naiwna, pensjonarska typologia związków” to nic innego, jak właśnie zrozumienie roli tej cnoty w sakramentalnym małżeństwie.

                    „na jaką z pewnością załapałoby się chętnie bez namysłu wielu nam współczesnych.” – bez namysłu to wielu nam współczesnych załapuje się na pierwsze dwa warianty z tej typologii i tu leży pies pogrzebany.

                    „Myślę, że do życia należy podchodzić bardziej jak do gry strategicznej albo innego rzemiosła rządzącego się zasadami (techne) a większość problemów naszych czasów wynika z nadmiernego luzu, sentymentalizmu, życia pobożnymi życzeniami, skutkującymi oderwaniem sfery emocjonalnej od rzeczywistych, możliwych do realizacji ambicji.” – przeplata Pan dobre intuicje jeśli chodzi o lokalizację problemów z fatalnymi propozycjami ich rozwiązania. Życia nie da się zaplanować przy biurku i gdyby zawarcie długotrwałego związku zależało tylko od kalkulacji, to nie mielibyśmy takiej sytuacji, jak obecnie. Pan po prostu powołując się np. na możne rody zupełnie zapomina, że ci ludzie byli świadomi, że ich osobiste szczęście czy miłość muszą zejść na drugi plan, ponieważ mają inną rolę społeczną. Oczekiwanie tego samego od zwykłych ludzi to zwyczajny nonsens, szczególnie w czasach, w których nie rządzą już możne rody.

                    „My mamy problem z seryjnymi monogamistami co rusz próbującymi szczęścia z kimś nowym.” – i winą nie jest tutaj powoływanie się na prawidłowe rozumienie miłości, tylko wszechobecne rozpasanie, „róbta co chceta”, brak odpowiedzialności, fatalne wychowanie i wzorce etc.

                    „Zegalitaryzowany plebs, w który wszyscy zostali zepchnięci, poza beztroską dobrej zabawy (homo ludens), niczego równie racjonalnego nie wymyślił i nie przekazuje.” – ciekawe co ma większe szanse powodzenia – wytresowanie tego plebsu tak, aby zakładali związki będące konsorcjami rozrodczo-ekonomicznymi (bo to jest tresura a nie nauka – to są zachowania nienaturalne dla człowieka) czy nauczenie go, że należy zawierać małżeństwa w oparciu o miłość i odpowiedzialność?

                    „Nie ma w nim transferu wiedzy i umiejętności przekazywanych w wychowaniu świadomych graczy realizujących cele, natomiast jest całkiem sporo oględnych sloganów o samorealizacji, wymyślaniu się na nowo.” – jeśli przez ostatnie 200 lat wszystkie „autorytety” głównego nurtu wciskają ludziom indywidualizm, egoizm, odrzucenie prawdy, tradycji i autorytetu, to dziwienie się temu zjawisku jest raczej zabawne a ukazywanie powrotu do mentalności jaskiniowej, w której kobieta ma być w zasadzie tłukiem jako remedium to już zupełne kino. Powtórzę jeszcze raz – małżeństwa należy odpowiadać na naturalnym fundamencie a obowiązki rodzinne dzielić względem predyspozycji. Winna nie jest sytuacja, w której kobieta idzie do pracy i zajmuje stanowisko. Winny jest brak umiaru. Jak kobieta nie zakłada rodziny, kładzie nacisk tylko na karierę i budzi się po 40-tce, że chce być żoną i matką, to po prostu przesadziła z właściwymi proporcjami. Skłodowska realizowała się naukowo i miała czas na wychowywanie kilkoro dzieci, jest masa kobiet, które wiedzą jakie są priorytety i realizują się na obu płaszczyznach bez strat dla którejkolwiek. Wina leży nie tam, gdzie Pan ją wskazuje. To, że wiele kobiet robi dzisiaj na opak i wtórują im głupie feministki nie oznacza, że należy kobietę traktować jak garkotłuka. Rozumie to każdy, kto ma normalne małżeństwo.

                    „Dzisiejsze mniemania na temat związków i tego jak należy je układać, są raczej niewiele warte, patrząc ogólnie na ich bezowocność i kruchość.” – proszę mówić za siebie 😉

                    „W sporze o związki czy charakter instytucji rodziny racja najwyraźniej leży po stronie przeszłości.” – no tak, bo w przeszłości to w ogóle nie było małżeństw z miłości, były tylko układy, „gry strategiczne” itp. a rola kobiety była wynikiem tych gier a nie ówczesnego rozwoju i stosunku predyspozycji kobiety do ówczesnej rzeczywistości.

                    „A jeżeli tkwi się w błędzie, wypadałoby się ukorzyć a nie pysznić, uznawszy, że żyje w najmądrzej zorganizowanej wspólnocie wszechczasów, jakimś samozwańczym ukonorowaniu dziejów.” – nie wiem kto się pyszni z takich powodów i kto twierdzi, że żyjemy w najmądrzej zorganizowanej wspólnocie wszechczasów – prosiłbym o rozmawianie ze mną a nie ze swoimi wyobrażeniami o innych.

                    Ogólnie cały czas bije Pan w jeden i ten sam ton. Nie wiem i nie jest moją sprawą w jakiej sytuacji Pan jest jeśli chodzi o małżeństwo – to Pana sprawa, ale z całą pewnością nikt normalny nie chciałby żyć przez kilkadziesiąt lat z kimś, kogo traktuje jako element strategii mającej na celu rozród i ekonomię. Nawet nie tylko sam fakt braku szczęścia w takim „małżeństwie” dyskwalifikuje tę narrację, ale fakt zwyczajnej praktyki oraz konsekwencji. Pan chyba zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że ludzie mają jednak trochę większe oczekiwania od współmałżonka niż rozród i utrzymanie. Nawet w sytuacji posiadania 3-4 dzieci (co powinno Panu odpowiadać, bo występuje przyrost), te dzieci po kilkunastu latach wychodzą z domu i zaczynają mieć swoje życie. Tę „lukę” pomiędzy opuszczeniem przez dzieci gniazda domowego a śmiercią małżonków wypadałoby jakoś zapełnić i twierdzenie, że wtedy jedynie należy patrzeć na kwestie ekonomiczne, jest w zasadzie opóźnionym konsumpcjonizmem, który jest przyczyną obecnych kryzysów. Normalni ludzie chcą w takiej sytuacji wrócić do domu po pracy i cieszyć się życiem z drugą połówką a nie przebierać nogami, żeby tylko nadszedł następny dzień, byle pójść do pracy. To dlatego napisałem, że musi być Panu smutno w życiu, bo widocznie nie zakosztował Pan radości, jaką daje prawdziwe małżeństwo a nie proponowany przez Pana obrzydliwy układ. Pan nie ma chyba również świadomości w jaki sposób w małżeństwie wychowuje się dzieci, które wiele się uczą przez naśladowanie. Obserwowanie przez dziecko tak obrzydliwego układu, bo tylko tak to można nazwać, zaowocuje intelektualną, moralną i emocjonalną kaleką, która będzie w stanie jedynie traktować drugiego człowieka przedmiotowo. Może dla Pana to jest szczyt marzeń, bo będziemy się rozmnażać i pomnażać majątki osiągając tym samym cele, które uważa Pan za główne, ale szczęśliwie żaden katolik, konserwatysta nie podziela tej obrzydliwej wizji i życzę Panu, aby i Pan zaprzestał.

                    1. „jasne, miłość to przesąd naszej epoki. To naprawdę zabawnie brzmi w epoce wszechobecnego rozpasania, seksu bez zobowiązań, lawiny rozwodów i rozbitych rodzin. Pan chyba nie wie, co się dzieje dookoła.”

                      Panie Marcinie, niech pan weźmie do ręki jakąkolwiek monografię z zakresu antropologii kultury poświęconą pojęciu miłości i przekształceniom w jego rozumieniu, jakie zdążyło przejść od starożytności do czasów nam współczesnych. Albo jeszcze szerzej – instytucji małżeństwa i rodziny. Miłość kulturowo jest po prostu pewnym wynalazkiem, podobnie jak dzieciństwo. Gdyby nie trubadurzy z ich poezją prowansalską, zapewne miałby pan na temat miłości i sposobów jej przeżywania oraz okazywania zupełnie inne zdanie.

                      Myślę, że wystarczająco dobrze wiem, co się dzieje dookoła, po prostu zachowuję wobec tego dystans, być może dlatego, że nie jestem ograniczony wiedzą jedynie do czasów mi współczesnych.

                      „widocznie nie wie Pan czym jest konserwatyzm. Jeśli według Pana konserwatyzm i nauczanie Kościoła to dwie osobne kwestie, to chyba faktycznie pomylił Pan portale.”

                      Ależ Ja się bardzo chętnie dowiem, czym dla Pana jest konserwatyzm. Niekoniecznie sam muszę się tak deklarować – czego zresztą nie robię.

                      Odwiedzam państwa konserwatywny bąbelek ideologiczny, po to aby zobaczyć, czym się tu żyje, jak bardzo się przesiąknęło porewolucyjnym światem, na ile jest wola, aby przeciwstawiać się jeszcze nowoczesności czy już nawet ponowoczesności i jakie recepty na rozwiązanie tworzonych przez nią problemów obyczajowych można tu znaleźć. Ot, z ciekawości robię taki przegląd kadr i tego, czym są zaaferowane, jakie cele długoterminowe stawiają. Temat nieudanej stymulacji procesów demograficznych przez państwo poprzez programy rozdawnicze wydał mi się dostatecznie związany z ogólniejszym zagadnieniem autorytetu rodziny i jej siły politycznej czy raczej jej braku, aby sprowokować jakąś refleksję.

                      Jeżeli można mnie jakoś określić w kategoriach okołokonserwatywnych, to prędzej jako archaistę ceniącego pewne aspekty ładu tradycyjnego, przednowoczesności oraz sposobów kontroli społecznej opartych głównie na obyczaju, powstających oddolnie poprzez wychowanie, nie wymagających właściwie żadnej ingerencji państwa. Z tym jest mi zresztą niezmiernie po drodze, ponieważ jestem anarchokapitalistą, który niekonwencjonalnie dla tej ideologii odciął się od jej oświeceniowych korzeni, uznawszy, że jeśli cywilizacja ładu bezpaństwowego będzie miała w ogóle powstać i trwale zachować swoją tożsamość w żywiole państwowym, to nie ma innego wyjścia i należy ją oprzeć na ładzie sakralnym. I przenosić paradygmat, cały przepis na społeczeństwo w kulturze. A każda kultura zaczyna się… no właśnie nie inaczej – jak od kultu.

                      Anarchiści, chociaż sami zdają się żyć w głębokiej nieświadomości, często pozycjonując się w kwestiach wiary jako ateiści, antyteiści czy agnostycy, tak naprawdę, aby ukonstytuować społeczeństwa odrzucające państwowe mechanizmy kontroli społecznej, w praktyce Boga potrzebują najbardziej. Może nie takiego osobowego, którego później wykorzystuje się w roli archetypu władcy, uzasadniając sakralizację państwa i rządzących nim faraonów czy innych pomazańców bożych, ale stanowiącego źródło Bytu, fundament istnienia wszystkiego, łącznie z różnymi procesami społecznymi, niewidzialnego autorytetu wokół którego można jednak organizować wolną wspólnotę z prawami i sposobami organizacji społecznej wykluczającej polityczną eksploatację. Religia jest najlepszym rdzeniem, najtrwalszą osią tożsamości, więc jeśli chce się wznosić coś naprawdę odpornego na działanie czasu, nieprzemjającego, wypada się przestać na nią obrażać i zaadaptować.

                      Co się tyczy samego Kościoła Katolickiego, to uznaję go za kulturowego utracjusza. Oportunistę, w którym konserwatyści pokładają wszelką ufność, marząc o powrocie sojuszu dwóch mieczy, chociaż on ma absolutnie w nosie tego rodzaju wizje i już od dłuższego czasu nie zakłada sobie żadnej misji dziejowej czy cywilizacyjnej roli do odegrania (bo gdyby sobie ją założył, to byśmy ją poznali, a może nawet co do niej zgodzili). Opanowany przez modernistów zatem i tak nie zamierza grać w przedstawieniu, którego scenariusz napisaliby konserwatyści – gdyby go napisać potrafili. Oglądanie tych umizgów konserwatystów do Kościoła przypomina smutne przygody odrzucanego raz za razem przez wybrankę amanta, który mimo wszystko nie wyobraża sobie przyszłości bez niej. „Piesń nad pieśniami 2: Sequel Ponowoczesności” można by o tym napisać.

                      Ale nie jestem jakimś kościołożercą od Urbana – uznaje, że KK mógł i nawet zdarzyło mu się to w jego długiej historii odpowiednio pozycjonować względem władzy świeckiej, tak by ją temperować i skłaniać do zachowywania jakichś standardów. Nie wierzę w żadne wewnętrzne, państwowe mechanizmy zabezpieczania przed nadużyciami władzy, w tym władzy sądowniczej – wszelkie trójpodziały czy inne 'checks and balances’ to tylko tzw. pic mający uspokajać tłumy. Jedynie niezależna konkurencja pozwala ludziom śrubować standardy, ponieważ tylko w takim wypadku istnieje realna groźba utraty na jej rzecz wpływu. Kościół w średniowieczu, u szczytu swojej potęgi, miał swoje sądownictwo, stanowił jakąś kontrpropozycję dla prawa świeckiego. Nie każdy miał taki wybór, bo jeśli mieszkało się w ramach królewszczyzny albo ziem kościelnych, domyślna opcja była jasna. Ale istniała też przecież grupa ludzi, która mogła sama zdecydować do czyjego sądu zwróci się ze swoją sprawą. To zresztą pojawia się jako jeden z częstych argumentów apologetów inkwizycji – potwierdzających, że ludzie często wybierali sądy inkwizytorów, bo miały wyższe standardy procesowe niż sądy świeckie a czasem – wbrew czarnej legendzie – stosowały też łagodniejsze kary.

                      Jeżeli chce się uczyć o cnotach, na przykład cnocie sprawiedliwości, wypadałoby też systemowo jakoś o nią zadbać, sprawiając aby w życiu społecznym pojawiała się okazja, by takową móc się wykazywać. Natomiast w ramach tego dbania, można wytworzyć alternatywne, niezależne od państwowego prawodawstwo i zabezpieczyć tym samym też swój autorytet. Rzecz w tym, że KK po reformacji, nigdy już nie poważył się, by wpływy po niej utracone, odzyskać. Od tego czasu marnotrawi pozyskiwany kapitał społeczny – w sumie, nie wiadomo na co, jakąś kulturową wegetację. Tylko czasami, gdzieniegdzie lokalnie, w czasach większego politycznego ucisku, coś tam świadomościowo w ludziach odrasta i wówczas z Kościoła tworzą ostatni godnościowy bastion, wiążąc z nim desperacko jakąś opozycyjność. Tak przecież było zresztą w PRLu. W czasach względnego dobrobytu i swobód, KK już nie ma na siebie żadnego cywilizacyjnego pomysłu i zostaje jedynie przystanią prywatnej duchowości swoich równie mało ambitnych wiernych, stając poniekąd w jednym rzędzie z różnymi new age’owymi fajnistami, którzy poza tym, aby było fajnie, nie chcą stawiać żadnych wymagań a po prostu robić łatwy pieniądz.

                      Może dlatego, że jestem sakralnikiem, uznaję, że religia która nie pełni lub przestaje pełnić – jak dawniej – roli regulacyjnej dla całej wspólnoty, czy też nie potrafi sobie znaleźć recepty na nowoczesność i swój powrót, odwrócenie kompletnego zwycięstwo władzy świeckiej, która ją zmarginalizowała na swoją korzyść, musi stać się jedynie duchową dekoracją, niefunkcjonalną makietą. Czymś, na co zwyczajnie szkoda czasu, bo nie przenosi to żadnych realnych ciężarów, nie daje wiernym wrażenia, że ich postawa rzeczywiście wpływa na kształt porządku społecznego, więc jako takie jest raczej demoralizujące.

                      Z Kościołem i jego nauczaniem etyki cnót jest też inny problem, zauważony już wcześniej przez Nietzschego, zakochanego w antycznej Helladzie. Otóż etyka cnót, jak można znaleźć w „Paidei” W. Jaegera bierze swój kulturowy początek naturalnie w ładach arystokratycznych. Cnota, czyli areté, powstaje w ramach przechwałek przy biesiadnym stole szlachty, która stara się licytować w górę swoją dzielność lub zdolność bojową a później, na polu bitwy te przechwałki weryfikuje. Tak też tworzy swoją hierarchię, gdzie największym szacunkiem i chwałą cieszą się najsprawniejsi, którzy potwierdzają silnego ducha. Ludzie o słabym morale, łamiący szyk, nie sprawdzający się w chwili zagrożenia tchórze, okrywając się hańbą, lokują się niżej. Kształtowanie cnót staje się więc niezbędnym elementem zabiegania o swoją pozycję towarzyską i istnieje jasny powód, aby to robić. Istnieje też powód, aby różnicować zachowanie wobec ludzi, którzy mają więcej areté niż my oraz wobec tych, którzy mają jej mniej, aby zachęcać do zabiegania o nią swoją postawą.

                      Etyka cnót najpełniejszą realizację osiąga zawsze w kulturach honoru. A honor, to po prostu godnościowy system reputacyjny. Ten system reputacyjny na ogół powstaje tylko pośród arystokracji, która jest zbyt wpływowa, żeby być sądzona z góry przez kogoś innego, więc musi poszukiwać zdecentralizowanego sposobu na rozwiazywanie sporów i wytwarzania swojej wewnętrznej hierarchii. Etyka cnót stanowi więc zaplecze wychowawcze, by kolejne pokolenia wprawiały się w utrzymywanie porządku społecznego. I tylko w takim porządku jest ona funkcjonalna i niezbędna.

                      A ponieważ życie ostatecznie nie sprowadza się wyłącznie do zajęć szlachty, tradycyjnie zajmującej się wojaczką, a w czasach pokoju liczą się inne sprawności, można pojęcie areté rozszerzyć również na nie – a wraz z wyszczególnieniem kolejnych cnót poza męstwem, usystematyzować całą moralną teorię i jej wykład. Ale sama areté to wynalazek szlacheckiego życia.

                      W chwili, gdy państwo ustanawia swoje własne biurokratyczne sądownictwo i zaczyna się wtrącać w to jak spory mają rozstrzygają wolni między sobą lub domaga by porzucili oni system honorowy i zdali się wyłacznie na jego wyroki, etyka cnót i sens kształtowania sumienia sa również zagrożone, bo odtąd człowiek nie musi już nad sobą panować, gdy panuje nad nim jakaś zewnętrzna wobec niego instancja. Wówczas ci wolni są traktowani na zasadzie niedecyzyjnego chłopa czy niewolnika, który się sam nie reprezentuje i sam nie załatwia swoich spraw poza państwem, lecz to państwo załatwia je w jego imieniu, już po jego podporządkowaniu.

                      Można więc zapytać, no dobrze, to w takim razie, jak zachował się Kościół – ta krynica mądrości, ta ostoja ładu tradycyjnego, jaką chcieliby widzieć konserwatyści? Czy stawał w obronie tego porządku, szukał sposobu zaktualizowania go do realiów społeczeństw masowych, starał się bronić jego dawnych instytucji, obyczajów? Charakterystycznym wyznacznikiem, mogłaby być jego postawa wobec procesu postępowania honorowego w pojedynkach, które miały tę zaletę, że ludzie dzięki nim osobiście i bezpośrednio mogli symbolicznie wziąć udział w wymierzaniu sprawiedliwości, powetowaniu zniewag, które uznawali za naruszające ich godność a wraz z nią godzące również w podstawę ładu moralnego wspólnoty, którą tworzyli stosując się do reguł postępowania honorowego? Czy Kościół sympatyzował z pojedynkowiczami? Uznawał taki zwyczaj, wywodzący się z porządku tradycyjnego za kompatybilny ze swoim nauczaniem? Czy oceniał go jako przydatny wobec pełnionej formalnie roli nauczyciela mającego nas wychować do wyrabiania odpowiedniego moralnego osądu, abyśmy mogli go później stosować w praktyce, oceniając które zachowania można wybaczyć czy puścić płazem, a które domagają się sankcji przypisanej naszą ręką i wykazania męstwem w podjętej próbie jej zrealizowania?

                      Odpowiedź znajdziemy już we wstępie „Nowego kodeksu honorowego” Goraya z 1930 roku:

                      „Pojedynek jest zabytkiem znajdującym się w bardzo dziwnem położeniu. Kościół obrzuca klątwą wszystkie osoby, które biorą w nim czynny udział, – kodeks honorowy obrzuca infamią tych, którzy go ze względów ideowych nie przyjmują, – wreszcie prawo grozi mu twierdzą.

                      Z takiego labiryntu sprzeczności niepodobna wyjść na świeże powietrze czystego sumienia, chociażby się miało do pomocy sto Ariadn i setki nawet powrozów w ręku – niepodobna wyjść, ponieważ wyjścia… nie ma.

                      Chcę pójść w stronę kościoła lub prawa, to zastąpi mi drogę honor. Usłucham honoru, to zwrócę przeciw sobie i kościół i prawo.

                      Chwycę się w rozpaczy kompromisu, to wystawię sobie świadectwo potrójnego tchórza, gdyż – 1. odłożę kościół na później ze strachu przed honorem – 2. ukryję się przed honorem ze strachu przed prawem – 3. wyspowiadam się z honoru, uznam go za ciężki grzech i (co najgorsze) postanowię się poprawić (oczywiście aż do odwołania) ze strachu przed kościołem. Nie dość na tem! Do potrójnego tchórzostwa dorzucę potrójne kłamstwo! Kościołowi będę kłamał wierność, honorowi miłość, prawu posłuszeństwo.”

                      I jak tu człowiek ma dbać o swoją areté, gdy grozi mu ekskomunika a Kościół za bezdurno oddaje władzy państwa kawałek życia, chociaż mógłby pozostawić go poza kontrolą tamtego? Jak wyobrażamy sobie uczenie kogoś o cnotach męstwa czy sprawiedliwości, skoro z obyczajowości, która powinna być wobec tego nauczania komplementarna, usuwamy wszelkie dogodne okazje do wykazywania się w nimi w praktyce? Pojedynki miały tę zaletę, że jeżeli chciało się już zabiegać o naprawę ładu moralnego, było się przygotowanym na to, że może się to wiązać z jakąś bolesnym zdrowotnie kosztem. Ale jeżeli było się człowiekiem honorowym, uznawało się, że ten ład i nasza rola jego obrońcy jest wart podjęcia ryzyka. Jeżeli się nie było co do tego przekonanym i pojedynku unikało, sankcją za ten brak męstwa był dyshonor. Cnota lub jej brak miały okazję się ujawnić w istotnym społecznie wydarzeniu i każdy kto był zaangażowany w życie towarzyskie osób ze zdolnością honorową, mógł je wtedy u kogoś zaobserwować i poznać ich znaczenie.

                      Ta sprawa wygląda tak, dlatego, że KK ma się nijak do szlacheckiego elitaryzmu i celuje raczej w „ostatnich, którzy będą pierwszymi”. Mimo deklaratywnego nauczania etyki cnót, nie znajduje dla nich żadnej obyczajowej przestrzeni ani nie wyróznia. Święta kościelne również nie są, przynajmniej nie bezpośrednio, związane z jakimikolwiek konkretnymi cnotami, więc w obrzędowości też nie ma dla nich miejsca. Chrześcijaństwo jest wrogie wobec tzw. moralności pana, czyli resentymentalne, jak to uznawał Nietzsche, dlatego i KK nie spisuje się w roli obrońcy ładu tradycyjnego. Może i historycznie „łapie się” do tego tradycyjnego porządku z racji tego, że był w nim obecny, gdy ten istniał, ale wcale nie czyniło to z niego głównego, zasadniczego producenta dającego mu socjologiczną podstawę. Etyka cnót z prawdziwego zdarzenia powstaje i jest w pełni funkcjonalna, gdy tworzą ją na swoje potrzeby pragnące utrzymać niezależność klasy wyższe.

                      „ale to akurat Pan przedstawia wizję totalnie zdesakralizowanego małżeństwa, więc powinno to Panu odpowiadać.”
                      To w ogóle jest jakiś non sequitur.

                      „przeplata Pan dobre intuicje jeśli chodzi o lokalizację problemów z fatalnymi propozycjami ich rozwiązania. Życia nie da się zaplanować przy biurku i gdyby zawarcie długotrwałego związku zależało tylko od kalkulacji, to nie mielibyśmy takiej sytuacji, jak obecnie. Pan po prostu powołując się np. na możne rody zupełnie zapomina, że ci ludzie byli świadomi, że ich osobiste szczęście czy miłość muszą zejść na drugi plan, ponieważ mają inną rolę społeczną. Oczekiwanie tego samego od zwykłych ludzi to zwyczajny nonsens, szczególnie w czasach, w których nie rządzą już możne rody.”

                      Ja oczekuję, aby tzw. zwykli ludzie również przyjęli standardy tamtych możnych i niezależnych w odpowiedniej dla siebie skali. Tak właśnie powinna wyglądać ta obiecywana, rewolucyjna emancypacja. Koniec feudalizmu powinien zaowocować podniesieniem każdego do roli niezależnego szlachcica, a nie skutkować zepchnięciem szlachty do poziomu chłopa wykorzystywanego przez państwowych, biurokratycznych folwarczników.

                      Ja po prostu rozstrzygam pewne kwestie tak, ponieważ zamierzam dążyć do anarchokapitalistycznych celów konserwatywnymi środkami, wykorzystując elementy tradycyjne, na ogół stosowane przez warstwy społeczne dbające o swoją polityczną i ekonomiczną autonomię, by wytworzyć niekontrolowany stanowionym prawem porządek.

                      W propertariańskim wykonaniu anarchokapitalizm staje się czymś w rodzaju wspak-feudalizmu, czy antyfeudalizmu (anty, na zasadzie podobnej jak antymateria). Z natury podobny, tylko o przeciwnym zwrocie i właściwościach. Na tyle podobny, by móc z drobnymi korektami czerpać inspiracje z historycznych porządków
                      społecznych.

                      „i winą nie jest tutaj powoływanie się na prawidłowe rozumienie miłości, tylko wszechobecne rozpasanie, “róbta co chceta”, brak odpowiedzialności, fatalne wychowanie i wzorce etc.”

                      To wynika wyłącznie z oddzieleniem funkcji ekonomicznych i politycznych od rodziny. Żyjemy w czasach bliskich zrealizowania postulatów Engelsa i Marksa, dotyczących instytucji rodziny i własności.

                      „Winna nie jest sytuacja, w której kobieta idzie do pracy i zajmuje stanowisko. Winny jest brak umiaru. Jak kobieta nie zakłada rodziny, kładzie nacisk tylko na karierę i budzi się po 40-tce, że chce być żoną i matką, to po prostu przesadziła z właściwymi proporcjami.”

                      Nie zgadzam się, to kwestia systemowa, dotycząca już samego wychowania. Po prostu nie wychowujemy dziewczynek na dobre matki i żony. Wychowujemy je dokładnie tak samo jak chłopców (koedukacja) i przystosowujemy by były unisexowe na rynku pracy.

                      ” tym samym cele, które uważa Pan za główne, ale szczęśliwie żaden katolik, konserwatysta nie podziela tej obrzydliwej wizji i życzę Panu, aby i Pan zaprzestał.”

                      No to ja teraz jestem już naprawdę bardzo ciekawy, co jest takiego konserwatywnego w konserwatyzmie. Bo tak się składa, że ta obrzydliwa wizja była realizowana przez kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt stuleci i jako element tradycji powinna być broniona.

                      Ale po takiej deklaracji, ja się już powoli przestaję dziwić, że konserwatyści są dobrzy jedynie w spisywaniu protokołu strat utraconego porządku i w praktyce nie zależy im na jego odzyskaniu w jakiejś kolejnej iteracji. Bo w zasadzie to się cieszą, że przepadł.

                  3. Nie tak dawno Towarzysz FatBantha przekonywał, że .Nowoczesna jest najbardziej prawicową partią na polskiej scenie politycznej. Czyżby coś się w ostatnim czasie zmieniło, bo nie nadążam?

                    1. A kiedy i gdzie mniemane wydarzenie inspirujące wszystkie te konfabulacje na mój temat miało miejsce? W jakimś równoległym wszechświecie? Mogę prosić o źródła?

                      Mnie w ogóle nie interesuje polska scena polityczna, ani istniejące na niej partyjki, więc nie przypominam ani nawet nie potrafię sobie wyobrazić, abym kiedykolwiek uznawał za zasadne poruszanie ich tematu.Tym bardziej tworów tak efemerycznych jak partia błyskotliwego inaczej „polskiego JFK”.

                      Jeżeli zachęcam do jakichkolwiek działań politycznych w ramach demokracji, to do bojkotu wyborów – i tak od 2003 roku, czyli referendum akcesyjnego, które było moim pierwszym i ostatnim wyrażeniem woli politycznej. Bojkotuję każde wybory: samorządowe, prezydenckie i parlamentarne, bez różnicy, gdyż w ogóle odrzucam ideę przedstawicielstwa władzy i obrzydza mnie już sam akt dobrowolnego poddaństwa, to znaczy legitymizowania władzy.

                      Wolę ją delegitymizować uznając, iż każda z zasady, bez względu kto rządzi, jest pewną formą uzurpacji a sama władza polityczna – formą utajonej wojny przeciw społeczeństwu i głównym hubem złych intencji.

                      W życiu więc nie agitowałem za żadną partią, ani nie splamiłem się wyborem kogoś, kto by mną rządził czy nawet rządzić chciał, a tym samym nie podniosłem na nikogo ręki, ani nie przyczyniłem się, by jakikolwiek polityk z mojej woli wyłonienia go do władzy, komuś zaszkodził.

                      Byłoby więc na miejscu, abyście Panowie zaczęli podchodzić do ewentualnej polemiki przyjmując w miarę zbieżny z rzeczywistością obraz mojej osoby a nie sobie go demonizowali, wymyślając i przypisując mi jakąś nową tożsamość.

                      Jestem w stanie zrozumieć, że w dzisiejszych czasach polityka tożsamości jest modna, ale należy się jednak powstrzymywać przed pewnymi postmodernistycznymi pokusami…

                2. (…)Jeśli naprawdę tak postrzega Pan małżeństwo (z mojej perspektywy obrzydliwie), to musi być Panu bardzo smutno w życiu, bo perspektywa trwania w układzie naśladującym konsorcjum rozrodczo-ekonomiczne to świetna droga do zakupu litra i sznura jako zwieńczenia tego wspaniałego żywota.(…)
                  A skąd pogląd, że uczestniczę w małżeństwie aranżowane przez osoby trzecie?

                  1. To był komentarz do Fat Bantha – przepraszam za zamieszanie. Wydawało mi się, że w „nitce” będzie czytelnie.

  2. Autor sam sobie przeczy słusznie zauważając, że finansowe formy wsparcia dzietności skazane są na druzgocącą porażkę, ale z drugiej strony… ochoczo proponuje ich kontynuację w postaci (istniejących od dawna) kart dużej rodziny i ulg podatkowych, na które składa się wielu sytuowanych znacznie gorzej od beneficjentów. Tymczasem równość wobec prawa wymaga, żeby bykowe i pakiety zniżek w pierwszej kolejności poszły do likwidacji.

    „W tych ostatnich istnieje większa szansa na wzajemne zrozumienie i zaufanie między właścicielem a pracobiorcą, a zatem również na zawodową stabilizację, która ułatwia decyzję o odpowiedzialnym rodzicielstwie.”

    Z olbrzymią przyjemnością zapoznam się z przykładem małej firmy, która prowadzi politykę prorodzinną. Niestety, rzeczywistość pokazuje, iż to właśnie będące na celowniku Autora korporacje (głównie ze względów wizerunkowych) podejmują szereg działań wspierających rodziców. L4 w ciąży, urlop macierzyński/ojcowski a potem wychowawczy nie skutkują furią przełożonego i nadchodzącym rozwiązaniem umowy, lecz „zamrożeniem” stanowiska i cierpliwym oczekiwaniem na powrót. Jaki odsetek małych firm może pochwalić się podobnym podejściem? Pytanie oczywiście retoryczne. Analogicznie z wyprawką dla nowo-narodzonego dziecka, paczkami na święta, dofinansowaniem do wakacji czy zajęć dodatkowych.

  3. Wg mnie główną przyczyną niskiej dzietności jest przymus edukacji. Młodzi ludzie zazwyczaj nie zakładają rodziny zanim nie zakończą edukacji. Kobieta, która kończy studia i dopiero zaczyna myśleć o założeniu rodziny będzie mieć statystycznie najwyżej jedno dziecko. Kobieta, która, tak jak to było w całej historii ludzkości z wyjątkiem ostatnich wieków, zaczyna prokreację w wieku nawet poniżej 15 lat (sic!) będzie mieć całkiem sporą gromadkę dzieci. Przykładowo taki Jan Sebastian Bach miał ich dwadzieścioro.

      1. Ja mówię o związku przyczynowo-skutkowym, któremu nikt nie zaprzeczy. A to, że mamy antynatalistyczne prawo, to inna sprawa. No i nie zachęcam do jego łamania.

  4. „Przecież Konfederacja jest ” taka’ odważna, co? Nie wystąpili jeszcze z takim postulatem?” Napisał był p. Guras. Ano wystąpili, wystąpili…

  5. Nieprawda. Przecież w ciągu ostatnich 5 lat liczba kobiet w podstawowym wieku prokreacyjnym 20 do 35 lat, w którym rodzi sie 96% dzieci, spadła o 13,7%, a doliczając emigrację Polek i imigrację Ukrainek, o 15%. Skoro w ciagu ostatnich 12 miesięcy liczba narodzin spadła do poziomu wyjściowego, to znaczy ze 500+ obecnie zwiększa dzietnosc o 14%. To 50 tysiecy dzieci rocznie. Dziękuję za uwagę.

    1. Podam źródło które pomoże w samodzielnych szacunkach: https://www.populationpyramid.net/pl/polska/2015/

      Jak widać, już za 10 lat liczba narodzin spadnie do 280 tysięcy, jeśli oczywiście nic się nie zmieni na gorsze w priorytetach nowych pokoleń, kształtowanych dzisiaj katofobiczną nienawiścią czarnych masek i koloredów. Proszę zapoznać się z badaniem: https://daliaresearch.com/blog/counting-the-lgbt-population-6-of-europeans-identify-as-lgbt/ gdzie znajdziemy informację, że „16% of Europeans between the ages of 14 and 29” deklaruje „nieheteronormaywność”. Takie osoby nie miewają dzieci, a ponieważ z innych źródeł wiadomo, że ta przypadłość o wiele częściej niszczy młode kobiety, oznacza to, że w nadchodzących pokoleniach nawet 20% kobiet dodatkowo pozostanie bezdzietna. Przy odrobinie pecha (koniec rządów pisu oznacza wściekłą ofensywę koloredów) za dekadę w Polsce narodzi się 250 tysięcy dzieci, a później będzie już tylko gorzej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *