Lubię Iwonę Śledzińską – Katarasińską. Wczoraj miałem z nią bardzo miłą rozmowę. Dotoczyła spraw kultury, a ściślej mówiąc muzyki. Dlatego z tym większym zdziwieniem i smutkiem przeczytałem jej zdanie na temat konserwatywnych posłów PO. „ Chcą być w sejmie, a boją się proboszczów” – powiedziała długoletnia posłanka (tutaj). Uwagę tę uznaję za skierowaną do mnie. Za uwagę domagającą się reakcji. Tak wiec reaguje:
Po pierwsze: Wypowiedź rzeczniczki klubowej dyscypliny w PO odbieram jako element niedopuszczalnego nacisku. Nacisku na parlamentarzystów, aby kierując się doraźnymi względami w zasadniczych sprawach etycznych głosowali wbrew swojemu sumieniu. To nieładna taktyka. Obliczona na to, że w grupie ludzi o konserwatywnych poglądach w PO znajdą się osoby mniej na taki nacisk odporne
Po drugie: To zakwestionowanie fundamentalnej zasady, że w sprawach sumienia każdy parlamentarzysta Platformy cieszy się należną mu, słuszną wolnością. To ta właśnie zasada jest jednym z filarów wyborczego sukcesu PO. To dzięki niej właśnie możliwe było zbudowanie szerokiego ugrupowania działającego wspólnie na rzecz najważniejszych dla Polski spraw. Próba zmiany tej zasady jest wiec działaniem nie tylko najgłębiej niewłaściwym, ale też zwyczajnie mało roztropnym. Mało roztropnym, bo w konsekwencji – po jakimś czasie – prowadzącym do załamania się całej politycznej konstrukcji. W ludziach, którzy z doraźnych względów, postąpią wbrew własnemu sumieniu, takie postępowanie nie pozostanie bez śladu. Oni prędzej czy później eksplodują. Najzwyczajniej się zbuntują. I to być może w momencie, w którym owa polityczna karność będzie koalicji dużo bardziej potrzebna niż dziś. Choćby w sprawie związków partnerskich czy in vitro. Na przykład przy reformie emerytalnej. Także z owego względu więc nie warto tego robić.
Po trzecie: Twierdzenie, że nie da się ustalić katalogu spraw objętych zasadą głosowanie zgodnie z sumieniem jest najzwyklejszą obłudą. Taki katalog można bowiem przy odrobinie dobrej woli stworzyć. A nawet jeśli znajdą się tacy, którzy będą go samowolnie poszerzać to z politycznego punktu widzenia jest to i tak lepsze niż wprowadzanie brutalnej dyscypliny. Paradoksalnie bardziej działa to na rzecz spoistości klubu niż jakieś przymusy.
Po czwarte: Mówienie o osobach, które „chcą być w Sejmie a boją się proboszczów” jest najgłębiej zdumiewające. W pierwszym rzędzie dlatego, że zdanie to sugeruje jakoby ci proboszczowie, a w konsekwencji także zaangażowani katolicy, nie mieli prawa do posiadania w parlamencie swoich ideowych reprezentantów. Trudno to nieszczęśliwe stwierdzenie odczytywać inaczej, jak podświadome przekonanie osoby która to mówi, że parlamentarni reprezentanci tej grupy są tak naprawdę posłami drugiej kategorii. Że również ta grupa sama w sobie zasługuje na pewien rodzaj politycznego apartheidu. Trudno tu mówić o zjawisku innym niż o jakimś rodzaju podświadomej skłonności do dyskryminacji.
Dalej stwierdzić muszę, że ja osobiście nigdy nie bałem się żadnego proboszcza. Wręcz przeciwnie. Miałem już w życiu takie sytuacje kiedy to właśnie w sprawach światopoglądowych proboszczowie bali się mnie, namawiając do jakiegoś sytuacyjnego kompromisu z własnym sumieniem. Cóż, byli nawet biskupi, którzy szczerze radzili aby w te sprawy się „ nie mieszać”. Oczywiście dziś jestem senatorem, siłą rzeczy więc nie znajduję się na pierwszej linii frontu. Tak samo jednak jak w roku 2006 nie bałem się pisowskiego nacisku aby swoim głosem obalić wysiłki Marka Jurka na rzecz konstytucyjnego wzmocnienia prawa do życia, tak i dzisiaj nie obawiam się proboszcza. I nie czuję lęku przed – osobiście przeze mnie lubianą – rzeczniczką klubowej dyscypliny PO
I wreszcie po piąte: Warto może przypomnieć rzecz fundamentalną. Otóż blisko 80 % parlamentarzystów obecnej kadencji, składając inauguracyjne ślubowanie zakończyło je formułą „Tak mi dopomóż Bóg „. Formuła ta jest więc swoistym zobowiązaniem. Zobowiązaniem choćby do tego, aby w sprawach zasadniczych nie wypaczać sumień partyjnym kolegom. Zobowiązaniem także do tego, aby zrozumieć, że owe zapraszanie duchownych do święcenia biur poselskich czy na partyjne opłatki nie jest tylko elementem swoistego folkloru albo polskiej tradycji. Jest także, a może przede wszystkim zobowiązaniem, aby w sprawach naprawdę ważnych pozwolić kierować się każdemu własnym sumieniem.
Każdy parlamentarzysta, co cztery lata, staje przed osądem swoich wyborców. Poseł Śledzińska – Katarasińska od dwudziestu lat przechodzi tę weryfikację z sukcesem. To budzi uznanie. Warto jednak by pamiętała, że we własnym klubie ma także i takich którzy swoją parlamentarną działalnością przygotowują się do poddania jeszcze innej weryfikacji. Weryfikacji, którą każdy z nas przejdzie po zakończeniu życia. Weryfikacji, która będzie tak naprawdę najważniejszym życiowym testem. Warto by o tym pamiętała nawet jeśli sama o tej ostatecznej życiowej weryfikacji nie jest przekonana.
Jan Filip Libicki
www.facebook.com/flibicki
aw
Na tym zdjęciu to musi być jakiś proboszcz-tradycjonalista skoro jest w kapeluszu rzymskim. 😛
Ja niczego się nie boję ( poza PiSem), choćby tygrys to dostoję.- A na powaznie, to sen Libicki toczy bój o to, żeby czasami, w pewnych sprawach,niezbyt istotnych ( dla PO) mógł zagłosowac „zgodnie ze swoim sumieniem”. Moze ten przywilej wywalczy, o ile jego głos nikogo z moznych nie uderzy po kieszeni. O ile wizerunku to nie pogorszy.