Nokaut Obamy

W wyborach do amerykańskiego Kongresu 4 listopada Partia Republikańska odniosła znaczące zwycięstwo. W Senacie, czyli wyższej izbie, zdobyli co najmniej 52 ze 100 mandatów. Umocnili też swoją pozycję w Izbie Reprezentantów. Ostatni raz większość w obydwu izbach Republikanie mieli w 2006 roku. Dla Obamy ta kolejna klęska jest niemalże na pewno już jego ostatnią i największą polityczną przegraną. Ale czy zwycięstwo opozycji oznacza, że zdobędzie ona realną władzę w USA?  

            Zgodnie z amerykańskim systemem wyborczym, co 2 lata wybierana jest 1/3 składu Senatu i cała Izba Reprezentantów. W Izbie Republikanie mieli większość już w ostatniej kadencji, i zgodnie z przewidywaniami ją powiększyli. Natomiast główny, decydujący bój toczył się o Senat. By zdobyć większość, Republikanie musieli odbić Demokratom mandaty co najmniej w sześciu stanach. Tak też się stało.

            Zwycięstwo Republikanów potwierdza przede wszystkim lecące na łeb, na szyję notowania Obamy. To przez coraz gorszą ocenę prezydenta i kierunków jego polityki tracą Demokraci i zyskują Republikanie – Obamę popiera obecnie około 40% Amerykanów, i jest to najgorszy wynik popularności prezydenta USA od wielu lat. Teraz przez ostatnie dwa lata swej kadencji Obama będzie musiał rządzić z kierowanym przez opozycję Senatem. Już posiadając większość w Izbie Reprezentantów Republikanie mogli blokować większość z inicjatyw prezydenta: reformę imigracyjną, prawa podatkowego, podniesienia pensji minimalnej, zwiększania inwestycji budżetowych czy bardziej restrykcyjnego prawa do posiadania broni. Po zdobyciu Senatu, Republikanie będą mogli też blokować nominacje sędziów czy członków rządu. Realny wpływ Obamy na proces ustawodawczy będzie teraz praktycznie zerowy.

            Mimo to trudno mówić o decydującym zwycięstwie Republikanów. W istotnych głosowaniach w Senacie wymagana jest większość 60 ze 100 głosów – a takiej przewagi prawica nie zdobędzie, i Demokraci zapewne będą konsekwentnie torpedować inicjatywy ustawodawcze Republikanów. Poza tym prezydent posiada przecież prawo weta, do którego odrzucenia także wymagana jest większość aż 2/3 senatorów. Skuteczność realizacji planów przez Republikanów może zależeć teraz głównie od ich sprytu: typowo amerykańskim zjawiskiem jest kombinacja w jednym projekcie ustawy dwóch zupełnie różnych elementów, z których jeden jest nie do przyjęcia dla jednej z dwóch stron amerykańskiej sceny politycznej, a drugi jest niezwykle popularny społecznie. W sytuacji takiego projektu republikańskiego głosowanie przeciwko przez Demokratów nie będzie wcale takie łatwe, będzie mogło bowiem oznaczać dalszy spadek poparcia społecznego.

            Trzeba też pamiętać o tym, że amerykański system wyborczy jest dość skomplikowany, i ostateczne wyniki możemy poznać dopiero w przyszłym roku. W dwóch stanach, posiadających odrębne ustawodawstwo, konieczne będą referenda nad dwoma kandydatami, którzy zdobyli największą ilość głosów, nie osiągając jednak absolutnej większości (50% + 1 głosów). W jednym ze stanów przypuszczalnie zwycięży też, o dziwo, kandydat bezpartyjny, i zupełnie nie wiadomo, do której z dwóch wielkich partii będzie mu bliżej po wyborach.

            Wybory nie umożliwiają wyciągania wyraźnych prognoz na zbliżające się kolejne wybory prezydenckie w 2016 roku. „Murowaną” kandydatką Demokratów jest Hillary Clinton, która obecnie nigdzie nie kandydowała, jedynie wspierała w kampanii niektórych Demokratów. Republikanie jeszcze pewnego (mówiąc umownie, bo zdecydują oczywiście wewnętrzne wybory partyjne) kandydata nie mają. Dużą popularnością cieszy się gubernator Scott Walker, ale jego reelekcja stoi pod dużym znakiem zapytania. Wzrastają natomiast szanse między innymi konserwatysty i zwolennika kary śmierci, gubernatora Johna Kasich. 

            Brak zdecydowanego rozstrzygnięcia sprawia też, że głośniejsze stają się pytania, czy tak skomplikowany system wyborczy i tak częste, bo powtarzające się co 2 lata, głosowania są rzeczywiście potrzebne. Amerykanie krytykują obecne wybory: że kampania była wyjątkowo nudna i zainteresowanie programami wyborczymi minimalne (faktycznie przyczyną sukcesu Republikanów była przecież niechęć do Obamy!), oraz że koszty kampanii wyborczych są coraz większe (szacuje się, że wydatki na kampanie osiągną łącznie 3,7 mld USD, co byłoby najwyższym poziomem w historii). Faktycznie interesujące dla większości Amerykanów jest to, kto zasiądzie w Białym Domu, a nie, kto zostanie deputowanym do parlamentu. W wyborach do Izby Reprezentantów i Senatu frekwencja sięga z reguły około 40% (i to z wyraźnym wskazaniem na zwolenników Republikanów) – w wyborach prezydenckich natomiast 50 do 60%, i to wtedy aktywizują się wyborcy Demokratów – kobiety, młodsi wyborcy, większość mniejszości etnicznych i rasowych.

            A więc: nokaut Obamy – tak, ale decydujące zwycięstwo Republikanów – nie. Kto będzie rządził Stanami i jaki kurs obiorą USA okaże się dopiero przy najbliższych wyborach prezydenckich. A dla świata rywalizacja między Demokratami i Republikanami i tak nie jest już aż tak decydująca: różnice tkwić mogą w taktyce, strategia pozostaje raczej podobna.    

Michał Soska

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *