Oblicza pseudopatriotycznego amoku

Zaciekawiony skusiłem się, żeby się tego dowiedzieć, wszak powinien się nie bać powstania, przecież to nasza narodowa specjalność. Pan Profesor pisze:

„Kto się boi powstańczej legendy, insurekcyjnego zapału, nocnych ognisk na biwakach, leśnych krzyży, biało-czerwonych opasek? Kto drży ze strachu, gdy tłumy wychodzą na ulice? Kto się zżyma, gdy Polacy chcą wspominać chwile swoich uniesień? Zwykle nie pamiętam swoich snów. Ale jest taki sen, gdzieś z lat siedemdziesiątych, który świetnie zapamiętałem. Jadę odkrytą ciężarówką, wokół mnie ludzie z bronią, powiewa polska flaga. Wiem, że wybuchło powstanie. Boże, jaki byłem szczęśliwy. Ale zbudziłem się za wcześnie.

Powstanie śniło się Piłsudskiemu i jego towarzyszom z PPS-u, gdy nasłuchiwali wiadomości z Rosji. Mniejsza o szanse, już sam wybuch był zwycięstwem. Każde pokolenie musiało doświadczyć takich marzeń, które czasem stawały się rzeczywistością. Tak było z salwą oddaną do carskiej policji podczas demonstracji na pl. Grzybowskim w 1904 r., taki był marsz Kadrowej przez granicę rosyjskiego zaboru w 1914. Wolność ma swoją cenę i najczęściej jest to cena krwi”.

Przecierałem oczy ze zdumienia. Kto to napisał? Nawiedzony licealista i młokos? Nie, ponad 60-letni „nauczyciel akademicki”! Poseł na Sejm RP! Członek partii ponoć prawicowej zachwycający się bojówkarsko-terrorystyczną aktywnością PPS, przywołujący „salwę oddaną do carskiej policji podczas demonstracji na pl. Grzybowskim w 1904”. Panie profesorze, to nie była demonstracja, tylko zbrodnia. W niedzielę 13 XI 1904 roku, wmieszani w tłum wiernych wychodzących z kościoła, wykorzystując ich jako żywe tracze, zdradziecko zaczęli strzelać zza ich pleców do stójkowych i żandarmów. Zginęli niewinni ludzie – Warszawa była oburzona i wstrząśnięta. A pan podaje to jako wspaniały przykład marzeń, które stają się rzeczywistością! Ale czegóż się spodziewać – wszak, jak przekonuje pan profesor – nie są ważne szanse, ważny jest wybuch.

Przyznam, że takiej wykładni dawno nie słyszałem. Obrońcy nieudanych powstań próbują jakoś je racjonalnie bronić, wymyślają niestworzone rzeczy, dokonują gwałtu na historii, a tu, proszę, nie trzeba się wysilać, przecież chodzi tylko o to, żeby wybuchło! Potem nie ma już znaczenia, co będzie. Ważne żeby kilku czy kilkunastu nawiedzonych dobrze przeżyło ten czas – przy ognisku i przy piosence. Zawsze można uciec za granicę, a głupi naród niech na miejscu zbiera żniwo dobrej zabawy panów „wolnościowców”. Na emigracji będą pisać wspomnienia i pouczać tych żyjących nad Wisłą, wytykać im brak wiary i potępiać „kolaborantów” (to ulubione zajęcie tych rycerzy wolności).

Drugi przypadek wkurzył mnie jeszcze bardziej. O ile lektura tekstu Terleckiego wywoływała na przemian zdumienie i śmiech – to ten drugi już tylko to pierwsze. Autor – dr Robert Kościelny ze Szczecina. Nie podoba mu się „polityka historyczna” władz miasta. Dlaczego? Bo – o zgrozo – uznają, że Polska zaczęła się tutaj w 1945 roku a nie w 1970 czy 1980, kiedy podpalano budynek KW PZPR i strajkowano w Stoczni.  W artykule pod niby słusznym tytułem „Na straży polskich interesów” („Nasz Dziennik”, 29.10.2012) pan doktor odkrywa takie oto „prawdy”:

„Należy podnieść znaczenie Szczecina – uświadomić mieszkańcom miasta i kraju, a nade wszystko sąsiadowi z Zachodu, że jesteśmy tu, bo wywalczyliśmy sobie te ziemie walką z komunizmem: krew Polaków wylana w 1970 r., męstwo lat 1980-1981, walka i ofiary stanu wojennego uzasadniają w sposób absolutny i bezsporny naszą obecność nad Odrą i Bałtykiem. Dzięki naszemu zaangażowaniu i poświęceniu w walce z nasłanymi z „moskiewskiego chanatu” nadzorcami runął mur berliński, mogło dojść do zjednoczenia narodu niemieckiego, Europa mogła odetchnąć od trwogi przed komunizmem i wojną atomową.

Wywalczyliśmy sami sobie te ziemie. W sposób heroiczny, pokojowy. I dlatego tu jesteśmy i będziemy. A nie dzięki sowieckim czołgom i pepeszom – jak to próbują wciskać niewolnicze dusze, które wychynęły z cienia Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Szczecinie. Nie może być tak, że do miasta wjeżdża się Trasą im. Piotra Zaremby, pieszczocha władzy ludowej. Do Szczecina winno się wjeżdżać promenadą bohaterów Grudnia ´70 i Sierpnia ´80. A witać przybyszów powinien olbrzymi monument upamiętniający ofiary komunizmu i niezłomnych walczących z reżimem. I on winien się stać centrum urbanistycznym miasta i punktem odniesienia dla wszelkich dyskusji o dziejach zachodniopomorskich”.

Co ten człowiek wypisuje? Pomijam już język, niegodny doktora, a właściwy raczej dla jakiejś prymitywnej agitki odbijanej na powielaczu. No i ta kuriozalna teza – to protestujący w 1970 i w 1980 wywalczyli dla nas te Ziemie, a nie „sowieckie czołgi i pepesze”. Naprawdę? Wierzy w to pan czy jednak jest to tylko „rżniecie głupa”? A w wyniku jakich to zdarzeń ojcowie i matki tych robotników lub oni sami jako dzieci – przybyli i zamieszkali w Szczecinie? Na podstawie jakich decyzji międzynarodowych mieszkali tutaj przez 25 lat (do 1970) i 35 (do 1980)? Kto ich tu wpuścił i kto spowodował, że nie było tu już Niemców? Kto zagospodarował te ziemie, odbudował porty i zakłady przemysłowe, zbudował setki statków, stworzył od podstaw szkolnictwo polskie, uruchomił wyższe uczelnie? Są to pytania, które zadaję z zażenowaniem, bo odpowiedzi na nie są tak oczywiste, że nawet uczeń szkoły podstawowej powinien je znać.

Piotr Zaremba, pierwszy prezydent Szczecina, z rodziny o poglądach narodowych, wydzierający miasto niemieckiej administracji, wprowadzający tu polskie życie – uznany jest przez pana doktora za „persona non grata”, jakiegoś komucha, kolaboranta, nadanego przez „moskiewski chanat”. Jest to oburzające, że taki tekst ukazał się drukiem i to w dodatku w katolickim dzienniku! Co by na to powiedział nieżyjący już abp Kazimierz Majdański, pasterz Kościoła na Pomorzu Zachodnim, powtarzający często o 1945 roku „wrócił tu Kościół, wróciła tu Polska”? Co by powiedzieli nieżyjący już szczecińscy pionierzy i żołnierze 1. Armii WP, leżący na Cmentarzu w Siekierkach, co by powiedzieli członkowie Instytutu Zachodniego z prof. Zygmuntem Wojciechowskim na czele, którzy oddali idei polskości Ziem Zachodnich cały swój intelekt?

Żyjemy w czasach, kiedy nikt nie odpowiada na podobne brednie i inwektywy. Pan doktor wysyła na śmietnik historii co najmniej jedno pokolenie Polaków, którzy uczynili z tej ziemi część Polski. Obraża ludzi, którzy oddali całe swoje życie dla polskości tego miasta, próbuje tworzyć jakąś księżycową wykładnię dziejów, oderwaną od realiów, czysto bolszewicką, typową dla IPN-owskiego amoku, wedle którego ROKIEM ZEROWYM dla Polski jest 1980. Tak jak rewolucjoniści we Francji uznawali, że przed 1789 nie było nic, czarna dziura niewarta wspomnienia, tak dla tych pseudohistoryków nie ma ciągłości dziejów narodu, jest za to ROK ZEROWY. Przyszedł już chyba czas, żeby takim ludziom powiedzieć w oczy – zostawcie w spokoju Polskę i jej historię, nie zasłużyła bowiem na to, żeby bezkarnie ją deptać.

Jan Engelgard

www.myslpolska.org

aw

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Oblicza pseudopatriotycznego amoku”

  1. Znakomity artykuł. Ciekaw jestem co na to tak zawzięcie atakujący „endekomunę” i „gomułkowszczyznę” Pan Antoine Ratnik?:-)))))))))))))))))))))))))

  2. Istotnie nie tylko my obaj z Janem Engelgardem zauważyliśmy,że prof. Terlecki przeszedł sam siebie, a nawet całe swoje środowisko przeskoczył.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Oblicza pseudopatriotycznego amoku

Człowiek czytając wypociny współczesnych historyków przywykł już do nawet największych bzdur i durnoctw. A mimo to co jakiś czas zaskakuje mnie rosnąca fala irracjonalizmu i głupoty. Najpierw zacytuję mądrości „profesora nauk historycznych” Ryszarda Terleckiego, który objaśnia nam dlaczego „Tusk boi się powstania” (niezalezna.pl). Zaciekawiony skusiłem się, żeby się tego dowiedzieć, wszak powinien się nie bać powstania, przecież to nasza narodowa specjalność. Pan Profesor pisze: 

„Kto się boi powstańczej legendy, insurekcyjnego zapału, nocnych ognisk na biwakach, leśnych krzyży, biało-czerwonych opasek? Kto drży ze strachu, gdy tłumy wychodzą na ulice? Kto się zżyma, gdy Polacy chcą wspominać chwile swoich uniesień? Zwykle nie pamiętam swoich snów. Ale jest taki sen, gdzieś z lat siedemdziesiątych, który świetnie zapamiętałem. Jadę odkrytą ciężarówką, wokół mnie ludzie z bronią, powiewa polska flaga. Wiem, że wybuchło powstanie. Boże, jaki byłem szczęśliwy. Ale zbudziłem się za wcześnie.

Powstanie śniło się Piłsudskiemu i jego towarzyszom z PPS-u, gdy nasłuchiwali wiadomości z Rosji. Mniejsza o szanse, już sam wybuch był zwycięstwem. Każde pokolenie musiało doświadczyć takich marzeń, które czasem stawały się rzeczywistością. Tak było z salwą oddaną do carskiej policji podczas demonstracji na pl. Grzybowskim w 1904 r., taki był marsz Kadrowej przez granicę rosyjskiego zaboru w 1914. Wolność ma swoją cenę i najczęściej jest to cena krwi”.

Przecierałem oczy ze zdumienia. Kto to napisał? Nawiedzony licealista i młokos? Nie, ponad 60-letni „nauczyciel akademicki”! Poseł na Sejm RP! Członek partii ponoć prawicowej zachwycający się bojówkarsko-terrorystyczną aktywnością PPS, przywołujący „salwę oddaną do carskiej policji podczas demonstracji na pl. Grzybowskim w 1904”. Panie profesorze, to nie była demonstracja, tylko zbrodnia. W niedzielę 13 XI 1904 roku, wmieszani w tłum wiernych wychodzących z kościoła, wykorzystując ich jako żywe tracze, zdradziecko zaczęli strzelać zza ich pleców do stójkowych i żandarmów. Zginęli niewinni ludzie – Warszawa była oburzona i wstrząśnięta. A pan podaje to jako wspaniały przykład marzeń, które stają się rzeczywistością! Ale czegóż się spodziewać – wszak, jak przekonuje pan profesor – nie są ważne szanse, ważny jest wybuch.

Przyznam, że takiej wykładni dawno nie słyszałem. Obrońcy nieudanych powstań próbują jakoś je racjonalnie bronić, wymyślają niestworzone rzeczy, dokonują gwałtu na historii, a tu, proszę, nie trzeba się wysilać, przecież chodzi tylko o to, żeby wybuchło! Potem nie ma już znaczenia, co będzie. Ważne żeby kilku czy kilkunastu nawiedzonych dobrze przeżyło ten czas – przy ognisku i przy piosence. Zawsze można uciec za granicę, a głupi naród niech na miejscu zbiera żniwo dobrej zabawy panów „wolnościowców”. Na emigracji będą pisać wspomnienia i pouczać tych żyjących nad Wisłą, wytykać im brak wiary i potępiać „kolaborantów” (to ulubione zajęcie tych rycerzy wolności).

Drugi przypadek wkurzył mnie jeszcze bardziej. O ile lektura tekstu Terleckiego wywoływała na przemian zdumienie i śmiech – to ten drugi już tylko to pierwsze. Autor – dr Robert Kościelny ze Szczecina. Nie podoba mu się „polityka historyczna” władz miasta. Dlaczego? Bo – o zgrozo – uznają, że Polska zaczęła się tutaj w 1945 roku a nie w 1970 czy 1980, kiedy podpalano budynek KW PZPR i strajkowano w Stoczni.  W artykule pod niby słusznym tytułem „Na straży polskich interesów” („Nasz Dziennik”, 29.10.2012) pan doktor odkrywa takie oto „prawdy”:

„Należy podnieść znaczenie Szczecina – uświadomić mieszkańcom miasta i kraju, a nade wszystko sąsiadowi z Zachodu, że jesteśmy tu, bo wywalczyliśmy sobie te ziemie walką z komunizmem: krew Polaków wylana w 1970 r., męstwo lat 1980-1981, walka i ofiary stanu wojennego uzasadniają w sposób absolutny i bezsporny naszą obecność nad Odrą i Bałtykiem. Dzięki naszemu zaangażowaniu i poświęceniu w walce z nasłanymi z „moskiewskiego chanatu” nadzorcami runął mur berliński, mogło dojść do zjednoczenia narodu niemieckiego, Europa mogła odetchnąć od trwogi przed komunizmem i wojną atomową.

Wywalczyliśmy sami sobie te ziemie. W sposób heroiczny, pokojowy. I dlatego tu jesteśmy i będziemy. A nie dzięki sowieckim czołgom i pepeszom – jak to próbują wciskać niewolnicze dusze, które wychynęły z cienia Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Szczecinie. Nie może być tak, że do miasta wjeżdża się Trasą im. Piotra Zaremby, pieszczocha władzy ludowej. Do Szczecina winno się wjeżdżać promenadą bohaterów Grudnia ´70 i Sierpnia ´80. A witać przybyszów powinien olbrzymi monument upamiętniający ofiary komunizmu i niezłomnych walczących z reżimem. I on winien się stać centrum urbanistycznym miasta i punktem odniesienia dla wszelkich dyskusji o dziejach zachodniopomorskich”.

Co ten człowiek wypisuje? Pomijam już język, niegodny doktora, a właściwy raczej dla jakiejś prymitywnej agitki odbijanej na powielaczu. No i ta kuriozalna teza – to protestujący w 1970 i w 1980 wywalczyli dla nas te Ziemie, a nie „sowieckie czołgi i pepesze”. Naprawdę? Wierzy w to pan czy jednak jest to tylko „rżniecie głupa”? A w wyniku jakich to zdarzeń ojcowie i matki tych robotników lub oni sami jako dzieci – przybyli i zamieszkali w Szczecinie? Na podstawie jakich decyzji międzynarodowych mieszkali tutaj przez 25 lat (do 1970) i 35 (do 1980)? Kto ich tu wpuścił i kto spowodował, że nie było tu już Niemców? Kto zagospodarował te ziemie, odbudował porty i zakłady przemysłowe, zbudował setki statków, stworzył od podstaw szkolnictwo polskie, uruchomił wyższe uczelnie? Są to pytania, które zadaję z zażenowaniem, bo odpowiedzi na nie są tak oczywiste, że nawet uczeń szkoły podstawowej powinien je znać.

Piotr Zaremba, pierwszy prezydent Szczecina, z rodziny o poglądach narodowych, wydzierający miasto niemieckiej administracji, wprowadzający tu polskie życie – uznany jest przez pana doktora za „persona non grata”, jakiegoś komucha, kolaboranta, nadanego przez „moskiewski chanat”. Jest to oburzające, że taki tekst ukazał się drukiem i to w dodatku w katolickim dzienniku! Co by na to powiedział nieżyjący już abp Kazimierz Majdański, pasterz Kościoła na Pomorzu Zachodnim, powtarzający często o 1945 roku „wrócił to Kościół, wróciła tu Polska”? Co by powiedzieli nieżyjący już szczecińscy pionierzy i żołnierze 1. Armii WP, leżący na Cmentarzu w Siekierkach, co by powiedzieli członkowie Instytutu Zachodniego z prof. Zygmuntem Wojciechowskim na czele, którzy oddali idei polskości Ziem Zachodnich cały swój intelekt?

Żyjemy w czasach, kiedy nikt nie odpowiada na podobne brednie i inwektywy. Pan doktor wysyła na śmietnik historii co najmniej jedno pokolenie Polaków, którzy uczynili z tej ziemi część Polski. Obraża ludzi, którzy oddali całe swoje życie dla polskości tego miasta, próbuje tworzyć jakąś księżycową wykładnię dziejów, oderwaną od realiów, czysto bolszewicką, typową dla IPN-owskiego amoku, wedle którego ROKIEM ZEROWYM dla Polski jest 1980. Tak jak rewolucjoniści we Francji uznawali, że przed 1789 nie było nic, czarna dziura niewarta wspomnienia, tak dla tych pseudohistoryków nie ma ciągłości dziejów narodu, jest za to ROK ZEROWY. Przyszedł już chyba czas, żeby takim ludziom powiedzieć w oczy – zostawcie w spokoju Polskę i jej historię, nie zasłużyła bowiem na to, żeby bezkarnie ją deptać.

Jan Engelgard

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Oblicza pseudopatriotycznego amoku”

  1. „…No i ta kuriozalna teza – to protestujący w 1970 i w 1980 wywalczyli dla nas te Ziemie, a nie „sowieckie czołgi i pepesze”. …” – dla tzw. „nas”, czyli „ONYCH” – w sumie tak!. Ci „ONI” to właśnie Niemcy, Żydzi i Jankesi – dla nich jest III RP, za ich pieniądze działała spora część tzw. opozycji, w ONYCH interesie sprawowana jest w Polsce władza „bandy czworga”. Dlatego rok 1980 jest data graniczną, wyznaczającą schyłek polskiej suwerennosci, prowadzący do powstania III RP – tworu służącego w duzym stopniu nie-polskim interesom.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *