Orzełek: Aleksander Bocheński – od rozmów z Borejszą do „Dziejów głupoty…” (2)

Stwierdzenie o rozpowszechnionej „głupocie w Polsce” zawsze już w polskiej myśli politycznej kojarzone będzie z osobą Aleksandra Bocheńskiego. Kojarzone, dodać należy, z negatywnym zwykle wydźwiękiem emocjonalnym.

Autora „Dziejów głupoty…” oskarżano o standardowe przewinienia: o brak patriotyzmu, narodowe zaprzaństwo, rusofilię, amoralność. Sam Aleksander Bocheński, który lubił powtarzać za Georgesem Clemenceau „Kiedy myślę że mam rację, jestem twardogłowy”, był absolutnie pewny słuszności swego oglądu narodowej historii i wniosków z niego wyciągniętych.

„Dzieje głupoty…” oraz opublikowane w „Tygodniku Powszechnym” na przełomie 1946 i 1947 r. artykuły o sensie heroizmu wojennego były zarówno powtórzeniem historycznych i geopolitycznych koncepcji krakowskiej szkoły historycznej, i, po części, Romana Dmowskiego, ale też ich uwspółcześnieniem. Jak mówił ich autor kilkadziesiąt lat po pierwszym wydaniu „Pamfletów dziejopisarskich”, były one przede wszystkim reakcją na klęski spowodowane polityką rządu na wychodźstwie oraz związanego z nim podziemia: „Już wtedy było widać do czego nas doprowadziło stosowanie kryteriów uczuciowych i romantycznych w polityce. Stosowanie kryteriów irracjonalnych musiało doprowadzić do klęski. Pragmatyzm był myślą przewodnią tej książki”.

 

Geneza „Dziejów głupoty…”

Korespondencja Bocheńskiego z lat wojny dowodzi, że istotnie pisał on swą książkę przytłoczony świadomością samobójczej postawy Polaków wobec okupanta niemieckiego, pełen jak najgorszych przeczuć o przyszłości sprawy polskiej. W latach osiemdziesiątych mówił, że jednym z impulsów, który pchnął go do pracy nad książką była wieść o powołaniu Konfederacji Narodu – organizacji, która w swej nazwie nawiązywać miała do katastrofalnej w skutkach konfederacji barskiej. Jeśli dla młodych ludzi, twierdził publicysta, wzorem stali się barzanie, którzy doprowadzili swą polityką do I rozbioru Polski, należało zapobiegać upowszechnieniu podobnych poglądów.

Aleksander Bocheński wyszedł z założenia o ogromnym wpływie historyków na opinię publiczną, a przez to – na decyzje polityków. Tytułową „głupotą w Polsce” był zatem nie tyle brak realizmu politycznego Polaków, ile emocjonalne i romantyczne postawy dziejopisów i decydentów. Publicysta w kolejnych rozdziałach poddawał krytyce kolejne sławy polskiej historiografii, pozytywnie wyrażając się jedynie o szkole krakowskiej. Jego zdaniem, ciąg narodowych klęsk, od powstania styczniowego po warszawskie był skutkiem apologii poprzednich błędów polityki polskiej przez dziejopisarzy.

Jak już wspomniano, wizja narodowej przeszłości proponowana przez Bocheńskiego w pierwszych latach powojennych, pozostała niezmienna w jego myśli politycznej i wyrażającej ją publicystyce aż do końca życia jej autora. Inne jego istotne książki, jak „Rzecz o psychice narodu polskiego” czy „Rozmyślania o polityce polskiej” w sferze refleksji o przeszłości powtarzały jedynie schemat zarysowany w „Dziejach głupoty…”

Publicystę interesowała zwłaszcza historia polityki polskiej od momentu objęcia tronu przez Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1764 r. aż po klęskę powstania warszawskiego. Widział w niej, podobnie jak Adam Bromke, nieustanną walkę rozumu politycznego z emocjonalnymi porywami, realizmu z idealizmem. W tej optyce Stanisław August musiał być uznany za najinteligentniejszego z polskich władców, właśnie ze względu na prowadzoną przez siebie politykę zagraniczną. Szukając możliwości niezbędnych reform, jednocześnie zabiegał on, zdaniem Bocheńskiego, o to, aby nie wywoływały one niezadowolenia Rosji. Będąc świadomym groźby rozbioru dążył do tego, ażeby Katarzyna II uznawała za cel swej polityki zachowanie całości polskiego protektoratu.

Poniatowski wiedział, podkreślał Aleksander Bocheński, że polityka pruska nieustannie stara się skłonić Petersburg do podziału ziem polskich, co było wszak w żywotnym interesie monarchii Hohenzollernów. Rosjanie jednak mogli wyrazić na to zgodę tylko wówczas, jeżeli uznaliby, że sytuacja w Rzeczypospolitej zagraża ich hegemonii. Stąd też konfederacja barska i powstanie kościuszkowskie, oraz nierozważna polityka Sejmu Czteroletniego zgubiły Polskę, prowokując rozbiory i wreszcie ostateczny upadek państwa. Jeśli Poniatowski był czegoś winien, to tego, że nie zdołał silną ręką zagwarantować realizacji swej słusznej linii politycznej. Nie tchórzostwo czy oportunizm, ale brak zdecydowania były największą wadą ostatniego władcy Rzeczypospolitej polsko-litewskiej. Stąd też nie mógł publicysta inaczej niż jako próbę ratowania państwa potraktować akces króla do konfederacji targowickiej.

Surowa ocena pierwszych polskich zrywów wolnościowych szła u Bocheńskiego w parze z krytyką orientacji na zachód. W dobie Stanisława Augusta oznaczała naiwną wiarę w zbawienność sojuszu z Prusami, który to dla samego Fryderyka Wilhelma był skutecznym narzędziem skłonienia Katarzyny do rozbioru. W tej optyce inna musiała być też ocena reform wewnętrznych Sejmu nazwanego Wielkim, łącznie z Konstytucją 3 Maja. Jeśli szkoła warszawska uznawała je za koronny argument, że Polska nie upadła z własnej winy, to Aleksander Bocheński widział logiczną konstatację z rozważań dziewiętnastowiecznych krakowskich historyków – upadek Polski był skutkiem słabości ustroju i błędów politycznych, zaś agresja mocarstw absolutystycznych na słabą Rzeczpospolitą była zjawiskiem naturalnym.

Było to tym bardziej bolesne, że wkrótce potem zmianie uległa koniunktura międzynarodowa. Powstanie kościuszkowskie nie pozwoliło na zachowanie części państwa do momentu zwycięstw Napoleona. Jakże inaczej musiałyby potoczyć się losy sprawy polskiej w tej dobie gdyby nie doszło do III rozbioru, skoro nawet wkrótce po wymazaniu Rzeczypospolitej z mapy powstało Księstwo Warszawskie! Bonaparte musiał ulec koalicji anglo-rosyjskiej, twierdził Bocheński, ale podnosząc sprawę polską na arenie międzynarodowej sprawił, że przekreśleniu ulec musiał najważniejszy skutek traktatu rozbiorowego – wykreślenie Polski z rzędu państw.

Dokonał on w ten sposób czynu niespotykanego i niebywałego, sprawiając jednak, że w polskiej myśli politycznej umocniło się przekonanie o skuteczności pomocy zachodniej, zwłaszcza francuskiej. „Przeklęte psychologiczne dziedzictwo epoki legionów” gubiło odtąd Polskę raz po raz, każąc szukać przyjaciół daleko, a wrogów blisko. W połączeniu z „obłędnym mniemaniem manifestu kościuszkowskiego” czyli przekonaniem, że Polskę może wyzwolić powstanie narodowe, pchało to Polaków do kolejnych insurekcji.

Epoka napoleońska była jednak zjawiskiem dla narodu polskiego zasadniczo dodatnim w skutkach. Odbudowując polską siłę zbrojną sprawiła, że musiał się z nią liczyć car jako główny decydent w sprawach polskich. W kontekście tego Aleksander Bocheński zwalczał mit „kozietulszczyzny” – przekonanie, że Polacy bezrozumnie szafowali własną krwią w służbie cesarza Francuzów. Sojusz polityczny, dowodził publicysta, wymagał ofiar. Poświęcenie żołnierskie ma sens zawsze, natomiast nie oznacza to, że krytyka błędnych decyzji jest dowodem postawy niepatriotycznej.

Napoleon czy Aleksander?

Jeśli więc polskim żołnierzom bijącym się u boku Bonapartego należy się cześć, to za błędne uznać należy uporczywe trzymanie się Francji przez ówczesnych sterników polityki polskiej. Aleksander I obiecywał Polakom, w zamian za porzucenie Napoleona, odbudowę Polski pod swym berłem. Decyzję księcia Józefa Poniatowskiego, który odrzucił tę, popieraną przez ks. Adama Jerzego Czartoryskiego, koncepcję, Aleksander Bocheński uznawał za jedną z najbardziej szkodliwych w dziejach Polski.

Nawet jednak niewielkie Królestwo Polskie, utworzone na Kongresie Wiedeńskim, oznaczało szansę na stopniowe poszerzenie granic państwa polskiego i jego autonomii. Wymogiem była jednak lojalna postawa polskich polityków wobec cara rosyjskiego i króla polskiego – najpierw Aleksandra I, potem Mikołaja I. Aleksander Bocheński nie twierdził, że polityka Rosji nad Wisłą była liberalna. Zdawał sobie jednak sprawę, że Polacy nie mieli innej realnej alternatywy, jak dążenie do zachowania autonomii Kongresówki. Powstanie listopadowe, które zniweczyło tę polityczną szansę, stało się, obok epoki napoleońskiej, czynnikiem zapładniającym romantyczne i mesjanistyczne wynaturzenie polskiej myśli politycznej.

Wykład koniunktur międzynarodowych w „Dziejach głupoty…” Bocheński doprowadził w zasadzie do kongresu wiedeńskiego. Pragnął przygotować ich kontynuację, zatytułowaną „Kraina wielkich błaznów”. Mimo, że nie zdołał tego dokonać, kontynuował swe historyczne rozważania w publicystyce prasowej. Jak bowiem było możliwe, żeby Polacy mogli wierzyć w skuteczność trójzaborowego powstania oraz w to, że Francja i Anglia zdecydują się na wojną z Prusami, Rosją i Austrią o niepodległość Polski? Winą było to, że polityki uczyli nas Mickiewicz i Słowacki, oraz dziejopisarze, którzy zupełnie poważnie traktowali hasła o Polsce jako „mesjaszu narodów”.

Stąd też po powaleniu Stanisława Augusta i Druckiego-Lubeckiego, zniweczone zostało, rękami jego rodaków, dzieło Aleksandra Wielopolskiego. Bezrozumne powstanie styczniowe nie tylko przekreśliło nadzieje na odbudowę autonomii Królestwa Polskiego, ale też odnowiło antypolski sojusz prusko-rosyjski a przez to umożliwiło zgodę cara na zjednoczenie Niemiec przez Bismarcka. Powstanie mocarstwowej II Rzeszy Niemieckiej i upadek II Cesarstwa Francuskiego oznaczały największe w historii poniżenie sprawy polskiej na arenie międzynarodowej.

Aleksander Bocheński powtarzał tezę Romana Dmowskiego i Władysława Studnickiego, według której dążyć należy do zapobieżenia przymierzu rosyjsko-niemieckiemu poprzez szukanie przez politykę polską porozumienia z jednym z wielkich sąsiadów. Zasadniczo optował za wyborem Rosji, jednakże, co czyni go oryginałem w gronie tych, którzy z wielkim szacunkiem odnosili się do myśli twórcy Narodowej Demokracji, opisując lata 1914–1939 bliższy był piłsudczykowskiej koncepcji oparcia się o Niemcy. Wynikało to z przyjętego jeszcze w okresie międzywojennym przekonania, że sojusznika należy szukać w państwie silniejszym przeciwko słabszemu.

W pierwszych latach powojennych publicysta odżegnywał się od wyrażanej w II Rzeczypospolitej tezy, że Polska powinna dokonać prewencyjnej agresji na Związek Sowiecki. Twierdził, że wybór Becka w 1939 r. był słuszny, a nawet, ku oburzeniu rządzących komunistów głosił w Sejmie Ustawodawczym, że ideowym ojcem sojuszu polsko-sowieckiego (w jego optyce: polsko-rosyjskiego) był Roman Dmowski. Nigdy nie zarzucił ostatecznie przekonania, że należało co najmniej rozważyć przyjęcie propozycji, jakie Berlin wysuwał wobec Polski w 1939 r., zawsze też pogląd, że Polska mogła w przededniu wojny zawrzeć przymierze z Sowietami, uznawał za absurdalny.

Abstrahując jednak od tego, widział, w dobie głośnej dyskusji na łamach „Tygodnika Powszechnego”, sens kultu poległych i walczących tak pod Somosierrą, jak i pod Monte Cassino oraz w powstaniu warszawskim. W tym ostatnim wypadku był jednak niezwykle krytyczny wobec decyzji Komendy Głównej Armii Krajowej, której zarzucał lekceważenie oczywistych realiów: faktu, że zryw w stolicy nie mógł udać się jako wymierzony tak w Niemców jak i w Sowietów. Gwarancją powodzenia była bowiem pomoc sowiecka, jakże zaś można było się jej spodziewać, jeśli sama koncepcja powstania była antysowiecka? Był w tym bliski m.in. Pawłowi Jasienicy czy swemu przyjacielowi, Stefanowi Kisielewskiemu, podobnie jak w deprecjonowaniu emocjonalnej strony argumentacji obrońców decyzji generałów Bora-Komorowskiego i Okulickiego.

Powstanie nie było bowiem żadnym „światłem w ciemności”, ale, podobnie jak insurekcja kościuszkowska oraz zrywy lat 1830-1831 i 1863-1864 r. polityczną i militarną katastrofą, która w przypadku 1944 r. była oprócz tego kataklizmem demograficznym i kulturalnym. Przekonanie zaś, jakoby powstanie i tak musiało wybuchnąć, uznawał za krzywdzące dla żołnierzy podziemia jako podważające ich zdyscyplinowanie. Nie inaczej niż jako absurd pojmował też pogląd, iż skoro Warszawę mogły zniszczyć walki niemiecko-sowieckie, można było nie liczyć się ze stratami na wypadek walki powstańczej. Obłędne trio polskiego romantyzmu: wiara w Zachód, niechęć do porozumienia z wygrywającą stroną oraz przekonanie o zbawiennych skutkach czynu zbrojnego być może zostały przełamane, suponował Aleksander Bocheński, właśnie dzięki świadomości skutków klęski warszawskiego zrywu i polityki polskiej lat II wojny światowej w ogóle. Jak się wydaje, był w tym wypadku nadmiernym optymistą.

Zdawał sobie jednak sprawę, że skoro nawet katastrofa powstania styczniowego jedynie na kilkadziesiąt lat oduczyła Polaków romantyzmu i już w II Rzeczypospolitej triumfy święcił znów, wspierany urzędowo, romantyzm, to klęska lat wojny może nie być ostatnią w polskich dziejach. Jak temu zapobiec? Krzepić umysły, a nie serca – odpowiadał. Innymi słowy, oddając należną cześć pokoleniom żołnierzy i powstańców, poddawać należało (i należy) dogłębnej krytycznej analizie każdą decyzję przywódców. Potępiać tych, którzy bohaterstwem walczących zasłaniają własną głupotę oraz tych historyków, którzy, ażeby tylko nie urazić uczuć narodu i nie pognębić jego poczucia własnej wartości, gotowi są oczywiste błędy przedstawiać jako optymalne wybory.

Wydawać by się mogło, że konstatacje te są oczywiste i niepodważalne. W świetle jednak poglądów Bocheńskiego na skutki wychowywania pokoleń Polaków w duchu romantyzmu nie mogą dziwić rozliczne głosy krytyczne, z którymi spotykały się jego poglądy. Z niewielkimi zatem wyjątkami „Dzieje głupoty…” i inne teksty publicysty dezawuowali marksiści, katolicy i emigracja. Powody były oczywiście różne, w zależności od formułujących krytykę – niedocenianie związków walk narodowowyzwoleńczych i rewolucyjnych, rzekome sympatie wobec reakcyjnego caratu, pochwałę machiawelizmu, sprzyjanie Sowietom, upokarzanie narodu, nieumiejętność wyciągania wniosków z historii (!). Irena Pannenkowa wytoczyła wobec Bocheńskiego i Pruszyńskiego (autora korespondującego z „Dziejami głupoty…” „Margrabiego Wielopolskiego”) najcięższe działo – przypomniała ich przedwojenne, „mocarstwowe” poglądy, zdając się zapominać, że każdy publicysta ma prawo do rewizji własnych przekonań.

Nawet Wojciech Wasiutyński dowodził, że działalność Bocheńskiego i jemu podobnych jest pozbawiona sensu – nie zarzucając mu złych intencji twierdził, że dla Sowietów będą jedynie sojusznikiem czasowym. Nie doceniał tego, że Bocheński, Piasecki i ich zwolennicy mogli, obok stwarzania myślowych podstaw dla warunkowanej realizmem współpracy ze wschodnim sąsiadem, rzeczywiście chronić Polaków przez zupełnym wyniszczeniem poprzez kolejne nierozważne czyny.

 

Inaczej wychować naród

Aleksander Bocheński pragnął przede wszystkim „inaczej wychowywać naród”. Zdawał sobie sprawę z tego, że zadanie to będzie żmudne i nieprzynoszące mu popularności. Na tej ostatniej jednak, rozumianej jako polityczna sława, mu nie zależało. Będąc świadkiem błędów polityki polskiej, a także, jak przyznał niegdyś samokrytycznie, sam czując się winnym tego, że przed wojną głosił poglądy zbyt mało zdecydowane, dążył do tego, aby naród polski doszczętnie nie wyginął jako samodzielny byt polityczny. Realizm polityczny nie oznaczał bowiem lekceważenia hasła narodowej suwerenności i własnej państwowości. Rzecz w tym, że Polacy, jak wykazywał, nie traktowali jako własnego państwa organizmu innego, niż zupełnie niezależnego. Dotyczyło to tak Królestwa Kongresowego, jak i Polski Ludowej. Tymczasem, w epoce wielkich mocarstw i wielkich bloków maksymalizm polityczny mógł dać skutki takie jak w 1794 czy 1944 r.

Jego diagnoza i wizja dziejów Polski nie była wbrew pozorom pesymistyczna. Skoro bowiem upadliśmy z własnej winy, własną roztropną polityką mogliśmy też powstać. Bowiem, jak pisał w „Dziejach głupoty…”: „W ciągu szeregu pokoleń, zawsze brał górę frazes, poezja, romantyzm – a przez to szaleństwo i samobójstwo. Polityka leży w rękach ludzi nie posiadających żadnych danych, informacji, żadnego rozsądku ani daru przewidywania. Rozum traktowaliśmy jako zdradę, zbrodnię i głupotę – jako bohaterstwo. Czyżby tu leżał jakiś brak psychiczny narodu polskiego? Bynajmniej. Wykażemy dalej, że jest to tylko deformacja wywołana szeregiem konkretnych przyczyn”.

Autor „Dziejów głupoty w Polsce” zmarł 12 stycznia 2001 r. Do końca życia przekonany był, że Polacy z jego nauk wynieśli niewiele. Abstrahując od oceny jego poglądów, bezwarunkowo należy przyznać rację tej ostatniej konstatacji.

dr Ariel Orzełek

dr Ariel Orzełek – historyk, zajmuje się m.in. teoriami realizmu politycznego oraz dziejami środowisk katolików świeckich w okresie powojennym, przygotowuje do druku książkę „Poszukiwanie modelu realizmu politycznego. Publicystyka Aleksandra Bocheńskiego”.

Na zdjęciu: Bolesław Piasecki i Aleksander Bocheński (Archiwum Myśli Polskiej)

Myśl Polska, nr 15-16 (7-14.04.2019)

Click to rate this post!
[Total: 12 Average: 4.9]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *