Z okazji rozpoczęcia przez Polskę prezydencji w Unii Europejskiej TVN 24 postanowił zorganizować kilka debat, w których oprócz powszechnego entuzjazmu w tonie omijającego konkrety zachwytu jak to wspaniale, jak to „europejsko”, jak to „nowocześnie”, jak to „ach” i „och”, został zasiany pewien ferment. Sprawcą był Krzysztof Bosak w dyskusji z Moniką Richardson.
Sama rozmowa była wielokrotnie omawiana, ja dodam od siebie, że zażenowanie wywołane merytorycznym „przygotowaniem” tzw. „euroentuzjastów” mieszało się u mnie z zadowoleniem, że zostali oni tak skutecznie wypunktowani, wcześniej strzelając sobie w piętę poprzez zaproszenie jednego z najinteligentniejszych polityków polskiej prawicy młodej generacji.
Ja tymczasem chciałbym pokrótce odnieść się do stylu zaprezentowanego w rozmowie przez panią Richardson (momentami zachęcana podobną stylistyką prezentowaną przez prowadzącą). To ten styl wydaje mi się najciekawszy, gdyż wypowiedzi merytoryczne, nawet gdyby jakieś się pojawiły (niestety, Richardsonowa nie była na siłach), to i tak zeszłyby na drugi plan.
Otóż, wbrew pozorom, zaprezentowanie „czegoś takiego” w poważnej – zdawałoby się – dyskusji nie jest jednostkowym wypadkiem, incydentem czy „wypadkiem przy pracy” kreatorów salonowego stylu myślenia. Monika Richardson jest oczywiście przypadkiem spłyconej w sposób karykaturalny wiary w slogany podawane przez ludzi od niej mądrzejszych. Nie jest to oczywiście w najmniejszym stopniu frustrujące dla głównej zainteresowanej. Ogrzewając się w nieprzystającym promieniować słońcu „nowoczesności” i „Europy” nie ma najmniejszej potrzeby zadawania trudnych pytań, a bezalternatywność rzeczywistości, w której się porusza wywołuje błogą beztroskę.
Powstaje pytanie przyjęty przez nią styl prowadzenia dyskusji (pytanie czy przyjęty czy może ona po prostu inaczej nie potrafi) to znak charakterystyczny części pewnego środowiska politycznego czy też indywidualna cecha, która równie dobrze mogłaby wystąpić w każdej innej grupie. Nie rozstrzygając na ile można mówić o związku przyczynowo-skutkowym (między temperamentem a poglądami), a na ile o pewnej kompatybilności, współwystępowaniu, jakie zaistniało na „polskim podwórku” pozwolę sobie uważać, że to styl salonowy.
Czym się charakteryzuje?
Przede wszystkim żmudna analiza i operowanie konkretami zostaje uznane za zbędne, a merytoryczne rozważania ustępują czemuś niewątpliwie dla wielu bardziej przyciągającego – emocjonalnym wywodom, pełnym słów-kluczy, których akceptacja ma umożliwić trafienie do elity. Jest to rodzaj patologicznego ekstrawertyzmu, opisanego wielokrotnie na podstawie obserwacji w jaki sposób Adam Michnik stara się przyciągnąć ludzi do siebie.
Opiera się on o znamienny dla osób reagujących wyłącznie w taki emocjonalny sposób brak miejsca na „ale”, czy „z jednej strony” (oczywiście, rozumianych w sposób autentyczny, nie zaś jako punkt wyjścia do wygłoszenia „bezdyskusyjnej prawdy”). Tu jest albo miłość albo nienawiść. Albo jesteś ze mną albo będę cię niszczył. Albo jesteś Europejczykiem albo zadajesz pytania. Właśnie! Zadajesz pytania, masz wątpliwości. To samo w sobie znaczy, że jesteś podejrzany. Bo jak możesz pytać czy w naszym salonowym raju nie ma w niektórych miejscach szarych barw?
Oczywiście, ci którzy decydują się być „z nami”, choćby dobili do „naszego” grona przed momentem, w wyniku takiej właśnie soczystej, pełnej uniesień tyrady retorycznej są świetni, znakomici i wybitni.
To, rzecz jasna, pokazuje jak bardzo ludzie, o których piszę są zamknięci, jak bardzo ich uśmiechy, radość (szczera!; ja wcale nie twierdzę, że udawana) i pozorowana otwartość skrywają osoby na oponentów patrzące jak na zwierzęta, które być może są ciekawe (bo egzotyczne), ale można na nie najwyżej z daleka popatrzeć, poza tym niech lepiej siedzą w klatce. Ten całkowity brak empatii oczywiście uniemożliwia dyskusję na argumenty, bo nie pozwala poznać zdania innych.
Doskonale widać to na przykładzie postawy Richardson w tej dyskusji. Ona nie zastanawiała się nad tym, co mówi Bosak, wolała raczej patrzeć na niego jako na egzotyczne stworzenie, mające ciekawe do opisania w jakimś reportażu albo „historii z życia” fragmenty biografii. Jej współgrająca z brakiem inteligencji zarozumiałość sprawiała, że tak naprawdę odmawiała Bosakowi udziału w dyskusji na równych prawach, uznając, że skoro ma „światłe” poglądy i jest „europejska” to tak naprawdę ona może zadawać pytania, a jej adwersarz zaproszony jest w celu stworzenia pozorów pluralizmu, lecz tak naprawdę przeznaczony na pożarcie, czyli upokorzenie i wyśmianie.
Co charakterystyczne, osoby używające opisywanej retoryki merytorycznie potrafią zazwyczaj odpowiedzieć na jeden, wyabstrahowany z kontekstu wątek, natomiast są całkowicie bezradni wobec całych konstrukcji. Gdy je słyszą przechodzą do opisanych ogólników, epatowania emocjami, mówienia „o wszystkim i o niczym”. Innymi słowy, niekoniecznie jest tak, że one od razu rzucają te ogólniki. Zwykle chcą nawet podjąć dyskusję, ale gdy widzą, że sobie nie radzą zaczynają tą dyskusję dezawuować i podważać jej sens. Inaczej – kwestionować walkę, której nie podołali.
W enuncjacjach Richardson pojawiła się skierowana do Bosaka sugestia, że powinni porozmawiać o życiu, a raczej – że ona powinna go życia nauczyć. Charakterystyczny unik. Pozornie tylko incydent. W istocie to zabieg, z którym sam często spotykam się w rozmowach z ludźmi o „rozmytych” tożsamościach i liberalnych („umiarkowanych”) przekonaniach. Ponieważ nie są w stanie żarliwie przekonywać do swoich racji zbaczają ze ścieżki przechodząc do zupełnie niezwiązanych z meritum tematów. Padają zdania: „ale polityka to nic ważnego”, „porozmawiajmy o czym innym”, „ależ po co wdawać się w te bezsensowne spory”. Zupełnie nie baczą na fakt, że przed momentem sami rozpoczęli dyskusję o polityce i tylko o polityce.
Richardson to tylko jeden z wielu przykładów „intelektualnego roztargnienia”, nieumiejętności koncentracji na konkrecie, mówienia o wszystkim i o niczym, rozpoczynania sporów, które ucina, gdy widzi że skończą się niepowodzeniem. A przy tym chwiejności emocjonalnej, natychmiastowego przechodzenia od afirmowania do bezkompromisowego potępiania, od głaskania do besztania. Przy tym nieważne są konstrukcje logiczne, ważne są „słowa-obrazy”. Nawet, gdy to co głosimy razi kumulacją wewnętrznych sprzeczności, to mamy rację. Bo przecież przeciwnik to idiota. W dodatku o obskuranckich poglądach. A na dodatek młody i się nie zna.
Jacek Tomczak
[aw]