Czerwin to dość niepozorna wieś w południowo – zachodniej części Ziemi Łomżyńskiej. Liczy sobie około 800 mieszkańców i jest siedzibą niewielkiej, w przeważającej części rolniczej gminy. Nie ma nawet swojej strony internetowej.
Na kartach historii miejscowość zdążyła się jednak kilka razy zapisać, bowiem dolina podmywającej dawniej Czerwin, a dziś już wysychającej rzeki Orz zamieszkana była z dawien dawna przez drobną szlachtę. Pozbawieni źródeł utrzymania, chodaczkowi tworzyli zagony, zajmujące się następnie głównie uszczuplaniem majątku wędrujących na Litwę podróżnych oraz swoich zamożniejszych współobywateli. Kwitnące nizinne zbójnictwo to właśnie sekret wrośniętych w nadorze gniazd rodowych Grabowskich, Struniawskich, Damięckich, Mierzejewskich, Suchcickich, Dąbkowskich i innych starych rodów drobnorycerskich, zubożonych u kresu Średniowiecza kolejnymi rodzinnymi podziałami ziemi.
Ślady niezbyt chlubnej przeszłości tych terenów znaleźć można w najbardziej okazałym zabytku Czerwina, mianowicie w barokowym kościele pw. Trójcy Przenajświętszej z lat 1774– 1777. Gdy na odwrocie jednej z map okolicy przeczytałem w notce o miejscowości, że w tamtejszym kościele znajduje się tablica upamiętniająca tzw. „nieród”, postanowiłem dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej. Informacje znalazłem w książce zasłużonego regionalisty Henryka Syski (1920– 2000)1, gdzie utrwalonych zostało zresztą wiele więcej anegdot i ciekawostek, zebranych przez autora w czasie pieszych wędrówek po okolicy i kwerendy w archiwach regionalnej prasy.
Tablicę miałem okazję obejrzeć zresztą osobiście; jest marmurowa, wykuty jest na niej wizerunek rycerza w zbroi, powyżej są herby Ostoja, Prawdzic, Ślepowron i Lubicz, na dole pusta tablica. Wedle informacji podanych przez Syskę, przedstawiony na wizerunku rycerz przyszedł na świat w chwili gdy jego matka wydała ostatni dech. Chyba na zasadzie jakiegoś „filozofowania przy piwie”, rycerz ów, już osiągnąwszy dojrzałość, doszedł do wniosku, że skoro życie bierze się tylko z życia, to on się w ogóle nie urodził, zatem nie można go zabić, jest więc nieśmiertelny.
Postawiony wobec „anarchii władzy”, wypowiedział wojnę całemu znanemu sobie światu. Stwierdził, że normy moralne i prawne go nie dotyczą, że stoi niejako „poza dobrem i złem”, po czym sformował bandę zbirów, z której pomocą łupił, mordował i popełniał inne zbrodnie, nawet nie tyle dla zysku, lecz dla samej zbrodni jedynie. Kule się go podobno nie imały, toteż nabrał niesłychanej wręcz śmiałości i szaleńczej odwagi. Zginął wreszcie z głodu, oblegany przez oddziały królewskie w jakimś położonym na mokradłach dworku, do końca przekonany o swojej nieśmiertelności i pozaludzkiej naturze.
Wyczyny nieznanego z imienia i nazwiska rycerza– rozbójnika to jedynie jedna z wielu podobnych fascynujących opowieści, jakie można snuć na temat nadorza. Być może powtórzę te wyczytane i zasłyszane osobiście historie w jakimś odrębnym tekście, bowiem dolina Orza to jedno z tych miejsc na mapie Polski, w które nie jedzie się ani dla materialnych pomników historii (których niemal tam nie ma), ani nie dla walorów krajobrazu (bo dawne rozlewisko rzeki to w początkowym jej biegu pokryte zbożami mało efektowne wzgórza, dalej zaś również pokryta polami jeszcze mniej efektowna płaska jak stół równina), lecz dla zapisanej w tej ziemi historii oraz pamięci i zwyczajów żyjącego na niej ludu, które nadają poszczególnym miejscom wielorakie znaczenia i treści.
Tym razem chciałbym jednak opisać anegdotę jaka stała się moim własnym udziałem, gdy przez ostatnie trzy dni wędrowałem z plecakiem od źródeł Orza w rozległych dawniej lasach Czerwonego Boru, po ujście tej rzeki do Narwi. Dodam, że wycieczka ta miała dla mnie wymiar bardzo osobisty, bo też moja własna rodzina wywodzi się z nadorza, z jednej ze wsi pańszczyźnianych należących dawniej do dóbr konińskich. Tym bardziej uderzyło mnie „spotkanie trzeciego stopnia” z dość prozaiczną codziennością funkcjonowania miejscowego aparatu władzy samorządowej i postępowania dzisiejszych potomków tutejszych szaraczków.
Otóż mijając pewną wieś w okolicy Czerwonego Boru, zaproszony zostałem na nocleg przez jednego z gospodarzy, o typowo szlachecko brzmiącym nazwisku skądinąd. Wieczór spędziłem na ciekawej i miłej pogawędce, mogąc przy okazji zjeść do syta, mogąc przespać się na wygodnym posłaniu, rano zaś mając się gdzie umyć. Było tym bardziej sympatycznie, że podbiegł do mnie owczarko– podobny pies sąsiadów, który okazał się być prawdziwym pieszczochem. Na koniec uprzedziłem gospodarzy, że następnego dnia wstanę wcześnie rano i nie budząc ich wyjdę w dalszą drogę. Podziękowałem za gościnę, sam zaś otrzymałem zaproszenie na przyszłość gdybym jeszcze był w okolicy, po czym udałem się na spoczynek.
Następnego dnia rano, gdy już opuszczałem gospodarstwo, wybiegł do mnie poznany poprzedniego wieczora pies. Pogłaskałem go po łbie na pożegnanie i wyszedłem z obejścia. Pies jednak najwyraźniej chciał mnie odprowadzić, bo wybiegł za mną. Początkowo nie zwracałem na niego uwagi, gdy jednak opuściliśmy wieś i zaczęliśmy się zbliżać do pobliskiego wzgórza, zacząłem się trochę niepokoić. Próbowałem odganiać psa, krzyczeć na niego, rzucałem w niego nawet kamieniami (tak żeby nie trafić) i straszyłem go pałką teleskopową. Nic z tego jednak nie pomagało, pies zostawał co najwyżej około stu metrów w tyle, wciąż jednak za mną dreptał.
Wcześniej zdarzyły mi się już dwa razy podobne przypadki, zawsze jednak chodziło o małe psy, które zniechęcone tempem marszu i ponawianymi groźbami, wreszcie zawracały. W tym przypadku tak się nie stało. Być może powinienem zawrócić do wsi i obudzić gospodarzy. Być może powinienem potraktować psa pałką lub gazem pieprzowym. Do pierwszego zniechęcała mnie jednak wciąż rosnąca odległość, niechęć do naprzykrzania się (była czwarta rano) i nadzieja że jednak pies sobie wreszcie pójdzie. Drugiego nie miałem serca zrobić: wystarczyło spojrzeć w te mądre oczy, z ufnością zwrócony pysk, widzieć jak pies grzecznie siada, kładzie się, zbiega na pobocze, gdy z naprzeciwka nadjeżdża samochód…
Sytuacja zrobiła się naprawdę kłopotliwa. Okolica była pozbawiona lasów i większych zadrzewień, żar i promienie słoneczne lały się z nieba. Przeszedłem już kilkanaście kilometrów, tymczasem zziajany zwierzak wciąż za mną uparcie dreptał. Stało się dla mnie jasne, że skoro do tej pory sobie nie poszedł, to już się od niego nie uwolnię. Teraz zresztą, byłoby to równoznaczne z porzuceniem psa, bo wątpliwe czy wróciłby sam do domu. Przestałem go zatem ignorować, pogłaskałem kilka razy, dałem wody z butelki. W czasie postojów zachowywał się zresztą naprawdę rozczulająco, na przykład kładąc mi łeb ma kolanach.
Postanowiłem w jednej z mijanych miejscowości wstąpić na posterunek policji i powiedzieć co się stało, prosząc by skontaktowali się z właścicielami (których numer posesji szczęśliwie zapamiętałem) albo sami odstawili do nich futrzaka. W Starym Lubotyniu miejscowy posterunek policji przyjmuje interesantów jednak tylko we czwartki między 9:00 a 16:00 (sic!). Pozostało mi zatem iść z niezupełnie chcianym czworonożnym towarzyszem do odległego o blisko dwadzieścia kolejnych kilometrów Czerwina.
Gdy już szczęśliwie dotarliśmy na miejsce, udałem się na miejscowy posterunek policji. Okazało się, że nikogo tam nie ma. Jeden z przechodniów powiedział mi, że policjanci zapewne wyjechali na patrol. Jako, że nie miałem przy sobie telefonu komórkowego, a policja podlega funkcjonalnie wójtowi, udałem się do urzędu gminy, by tam poprosić o skontaktowanie mnie z jakimś funkcjonariuszem.
W sekretariacie przyjęło mnie bardzo miłe dziewczę, które jednak oświadczyło, że nie zna żadnego takiego numeru. Zasugerowałem, że może coś da się znaleźć w internecie, ewentualnie że zejdę na dół i spiszę numery z drzwi posterunku, jeśli tylko udostępni mi kawałek papieru i długopis. Odpowiedzią było długie milczenie i rozszerzająca się powoli tęczówka. Następnie sympatyczna panna sekretarka otworzyła laptop i spisała stamtąd numer na posterunek. Gdy nie udało jej się dodzwonić, szepnąłem nieśmiało, że przecież na posterunku nikogo nie ma i potrzebny będzie numer komórkowy. Znów długie milczenie, po chwili panna sekretarka wybiegła zawołać kolegę.
Kolega przyszedł po kilku minutach, później jeszcze jedna pani. Wszyscy troje zaczęli pokazywać sobie przez okno psa i komentować jaki ładny i grzeczny, podczas gdy ten rzeczywiście siedział „na baczność” na placu przed wejściem do urzędu. Wreszcie państwo doszli do wniosku, że jako, iż miejscowość, z której pochodzi pies, leży na terenie innej gminy, oni nie będą w stanie nic zrobić.
- Ale może by zadzwonić na policję, przecież gmina odpowiada za bezpańskie psy na swoim terenie? – Zapytałem.
- No, ale nie ma telefonu.
- Jak to nie ma, więc nie można w żaden sposób skontaktować się z policją? A gdyby pies kogoś pogryzł lub był agresywny?
- (….)
- To może zejdę na dół i spiszę te numery?
- (….)
Zapytałem wobec tego, czy nie można by zadzwonić do urzędu gminy właściwej dla miejscowości pochodzenia psa, zapytać tam o numer do właścicieli, zadzwonić do nich i powiedzieć co się stało? W odpowiedzi znów długie milczenie, jednak wreszcie młody człowiek (osobiście sympatyczny skądinąd, uśmiechał się do mnie ciągle życzliwie i powtarzał w kółko, że pies jest bardzo ładny i miły i że może sam bym go wziął, na co dopowiadałem za każdym razem nieustępliwie, że mieszkam w małej klitce na warszawskim blokowisku i że nie mam do tego warunków) zadzwonił do gminy, a później na uzyskany numer do właściciela.
Odebrał jakiś pan, który powiedział że zauważył nieobecność psa, ale on sam jest niepełnosprawny, nie ma samochodu i nie przyjedzie po niego. – Ale przecież w obejściu stał samochód i były młode osoby, z którymi nawet rozmawiałem – szepczę młodemu człowiekowi z gminy; – A róbta se co chceta!, słyszy jednak młody człowiek powtórzywszy moje słowa i dodawszy że za porzucenie psa grozi grzywna, po czym pan rzuca słuchawką. Panna sekretarka, która na początku przyznała że „jest dopiero trzeci dzień w pracy”, nagle nieprzemyślanie wyrzuca z siebie w stronę kolegi: – A może Ty zawiózłbyś psa swoim samochodem? – A właśnie! Jestem gotów pokryć koszty przejazdu i z Panem pojechać! Próbuję chwytać się tej niespodziewanej deski ratunku. W oczach młodego człowieka majaczy dezaprobata dla młodej i niedoświadczonej, po czym odpowiada z cicha – a co jeżeli pies jest agresywny? I w ten sposób zamyka wątek.
Dalej rozmowa przybiera kształt niby to przekomarzanki, że pies taki fajny i że teraz jest już mój. – Ale może jednak by zadzwonić do wójta? – pytam. Panna sekretarka dzwoni, po chwili jednak odkłada speszona słuchawkę mówiąc coś w rodzaju – A co tam ten wójt, darł się tylko będzie… – To ja jednak zejdę i zobaczę te numery na policję w takim razie, odpowiadam. Wyrywam z leżącego na stole bloczku jakąś kartkę, po chwili następną, bo na tamtej były już jakieś notatki, panna sekretarka daje mi długopis, schodzę na dół, uspokajam już trochę podenerwowanego psa, po chwili zaś wracam z gotowymi numerami komórkowymi do dwóch funkcjonariuszy.
W międzyczasie zaczepia mnie jakiś przechodzień, który coś tam próbuje mi radzić. Wdaję się z nim w dyskusję, obydwaj komentujemy że pies naprawdę dobrze wygląda i szkoda żeby się zmarnował. Mija kilkanaście minut, z urzędu wychodzi młody człowiek. – I co, dzwonił pan do tych funkcjonariuszy? pytam. – Dzwoniłem do komendanta i on mówi, że oni nie są od psów, więc może robić sobie pan z tym psem co pan chce, to nie jego sprawa. – No ale przecież gmina odpowiada za bezpańskie psy, proszę o kontakt z komendantem lub z wójtem, próbuję tym razem już stanowczo protestować. – Nic nie możemy zrobić, odpowiada młody człowiek. Później próbuje jeszcze dzwonić do mamy (sic!), czy ona by nie wzięła psa ale mama nie chce, bo ma już dwa inne.
Zrezygnowany nie słucham już co mówi do mnie troje spacerujących sobie po placu przed urzędem pracowników gminy. Odchodzę z psem w inną stronę. Wdaję się w rozmowę z jednym z miejscowych, którego personalia pozwolę sobie w tym miejscu na wszelki wypadek przemilczeć. Dowiaduję się od niego, że owszem, ustawa ustawą, ale w praktyce wygląda to tak, że ta konkretnie gmina ma w nosie wszystkie bezpańskie psy i że tracę tylko czas wykłócając się w tej sprawie, bo napotykać będę solidarny front odmowy, odsyłania od klamki do klamki, zasłaniania się brakiem kompetencji etc. Raz na miesiąc przyjeżdża jakiś hycel ze schroniska, odławia kilka losowo napotkanych psów, poza tym zaś panuje niepisana zasada, że gmina psami się nie zajmuje, a schroniska, z którymi ma współpracować, też w takich sprawach nie niepokoi.
Otrzymuję poradę, by udać się do sąsiedniej gminy (odległej o ponad dwadzieścia kilometrów) i spróbować wcisnąć tam psa do miejscowego schroniska, argumentując, że był agresywny i mnie zaatakował. Spoglądam jednak na sympatyczny pysk cały czas siedzącego grzecznie i wpatrującego się we mnie czworonoga, po czym myślę sobie, że absolutnie nie zamierzam „załatwiać” mu niechby nawet czasowego pobytu w klatce, a może i uśpienia. Już raczej przejdę z powrotem te dwadzieścia parę kilometrów i sam odprowadzę go do jego macierzystego gospodarstwa, a jakby go tam nie chcieli, to spróbuję go oddać któremuś z sąsiadów we wsi skąd wywodzi się moja rodzina – szykowało się więc, że zamiast jechać na urlop, przez kolejny tydzień będę krążył w kółko po okolicy, bo przecież nikt nie weźmie autostopowicza z psem wielkości owczarka niemieckiego.
Już mam się zbierać do wymarszu, już nabieram w butelki wody na drogę w pobliskiej restauracji, kiedy – voilà! – nagle słyszę wołanie z tyłu, pies ode mnie odbiega, po czym poznaję w oddali młodą kobietę widzianą w gospodarstwie właścicieli czworonoga. Wszystko więc kończy się dobrze, choć brakowało nieledwie minut byśmy się rozminęli, a ja poszedł w dalszą drogę. Odwracam się do przechodnia, który towarzyszył mi w końcowym etapie opowiedzianej historii, za którego zaś radą postanowiłem ją tu spisać, właściciele nie zamieniają ze mną słowa czy choćby nawet spojrzenia. Mimo wszystko, mam nadzieję że mój całodzienny futrzasty towarzysz podróży wracając do swoich, wrócił w dobre ręce.
Wnioski z całej tej historii są takie, że po pierwsze, wystrzegać się trzeba głaskania choćby nawet najbardziej sympatycznych czworonogów. Psy mają taki dziwny odruch, że idą za człowiekiem, który okazał im sympatię nawet przez wiele kilometrów, z czasem zaś robi się za późno i za daleko, by mogły same bezpiecznie wrócić. Jak wspomniałem wcześniej, mi takie przypadki zdarzyły się wcześniej dwukrotnie, tym razem zaś wystarczyło jednorazowe poklepanie po łbie na pożegnanie i pies się do mnie trwale „przyczepił”, pomimo, że później już nie tylko go lekceważyłem, ale też odpędzałem.
Po drugie, wiele jednak pozostawia do życzenia świadomość ekologiczna wiejskich właścicieli psów. Nie jest już co prawda chyba na porządku dziennym ani wieszanie psów na drabinie za tylne łapy żeby zdechły (o czym opowiadał mi przed laty pewien starzec, jako o czymś normalnym jeszcze po wojnie), ani szczucie własnymi psami i kamienowanie w swoich obejściach zaplątanych tam przypadkowo psów sąsiadów (czego sam byłem w dzieciństwie świadkiem), ani nie topi się już psów w rzece, wsadzając je uprzednio do worka, ani nie zakopuje się żywych szczeniąt, jednak wiele jeszcze pozostało do poprawienia.
Rzecz tak podstawowa jak zamykanie bramy obejścia lub przywiązywanie psa, żeby nie wybiegł na zewnątrz wydaje się dość oczywista, jednak, jak się okazuje, nie dla wszystkich. Nie bez powodu wspomniałem wcześniej o pałce teleskopowej i gazie pieprzowym, które zawsze zabieram ze sobą na wyprawy, w obawie właśnie przed agresywnymi psami. Kilka razy zdarzyło mi się już ich nawet użyć i to bynajmniej nie na postrach. Pozostawiając wolno biegające zwierzę w otwartym obejściu, stwarza się niebezpieczeństwo zarówno dla siebie, jak i dla czworonoga. Ktoś może zostać przez agresywnego psa okaleczony, jakiś pies może wpaść pod samochód, wreszcie psa może ktoś zabrać, lub sam może on się do kogoś przyplątać, jak stało się w moim przypadku. Sytuacjom takim można tymczasem bardzo łatwo zapobiec w dość podstawowym przecież wymiarze używając mózgu, czy też mając po prostu nieco szersze horyzonty. Za spuszczonego psa w otwartym obejściu właścicieli powinno karać się grzywną.
W czasie wycieczki, na kanwie której powstał ten tekst, byłem skądinąd świadkiem wypadku ilustrującego dobrze wyrażone tu obawy. Otóż w jednej z mijanych wsi, do drepczącego za mną psa wybiegł z otwartego obejścia ujadając niewielkich rozmiarów kundelek. Z naprzeciwka nadjeżdżał jednak samochód, którego gnany terytorialnym instynktem zwierzak nie zauważył. Pisk hamulców, trzask wybitego reflektora, wyrzucony w powietrze psiak który przekoziołkowawszy kilka razy po ciosie otrzymanym w łeb, uciekł następnie do siebie, to ciąg wypadków, które następnie rozegrały się na moich oczach. Samochód był służbowy, stłukł się w nim reflektor i wgiął lekko przedni zderzak. Ani kierowcy, ani pasażerce nic się na szczęście nie stało.
Kolejna kwestia to biurokracja i nieprzeniknione sitwy we władzach gminnych, a przynajmniej w tych konkretnych władzach tej konkretnej gminy Czerwin, z którymi miałem nieszczęście się zetknąć. Max Weber2 wskazywał na formalizację jako na cechę dystynktywną biurokracji. Biurokracja jako struktura hierarchiczna i kierująca się ekonomią działania, dąży do ścisłego stosowania się do sformalizowanych reguł wyznaczonych przez ogniwa nadrzędne. W praktyce przybiera to postać spychologii i przerzucania się niechcianymi działaniami3. Odbijany pomiędzy kolejnymi pracownikami urzędu gminy oraz samym urzędem i policją, czułem się momentami jak bohater kafkowskiego Procesu.
Drugą stroną tej sytuacji jest nieformalny układ towarzyski, przy pomocy którego władze gminy Czerwin i podległe jej służby omijają ciążące na nich obowiązki. Oto okazuje się, że schronisko nieformalnie porozumiało się z gminą, że raz na miesiąc zorganizuje teatrzyk z odławianiem psów, a poza tym nie będzie na tę okoliczność niepokojone. Oto spędzający sobie miło czas na pogawędkach i wyglądaniu przez okno urzędnicy samorządowi nic nie robią sobie ze swoich obowiązków służbowych, oto petentowi odmawia się możliwości skontaktowania się z wójtem czy z policją, a nikomu z urzędników nie chce się nawet zejść z pierwszego piętra na ulicę i spisać numerów telefonów, które powinien wszak mieć pod ręką!
W urzędzie gminy Czerwin spędziłem blisko dwie godziny. Nie załatwiłem tam nic. Nie udało mi się nawet skontaktować ani z wójtem, ani z jakimkolwiek funkcjonariuszem policji. Panna sekretarka poczęstowała mnie jedynie szklanką wody, a jej kolega miło się uśmiechał. Gdybym nie przyprowadził zaplątanego tam przypadkowo psa, ale przyszedł np. pogryziony przez niego, nie wiem czym by się to skończyło. Troje państwa urzędników było bardzo miłych i miło się cały czas uśmiechało. Czas z nimi spędzony okazał się jednak w sumie czasem straconym. Wsadzenie psa na tylne siedzenie samochodu i przejechanie trochę ponad dwudziestu kilometrów zajęłoby Panu, któremu to zaproponowano, może pół godziny.
Zwykły odruch ludzkiej solidarności nakazywałby, aby w obliczu zgłoszonego problemu i zaangażowania samego zgłaszającego, przyłożyć się – choćby jako osoba prywatna, niekoniecznie służbowo – do rozwiązania tego problemu. Tym bardziej, że pies był naprawdę ładny, mądry i grzeczny, co potwierdzali wszyscy, którzy go widzieli. Ot, każdemu normalnemu człowiekowi zrobiłoby się go szkoda i chciałby mu pomóc wrócić do właściciela. W końcu podobno władza jest dla obywateli. Szczególnie władza samorządowa. Najwyraźniej jednak nie w gminie Czerwin.
Ronald Lasecki
PS
Na zdjęciu ilustrującym artykuł widzimy feralnego czworonoga – ładny, prawda? Nie wiem niestety, jak zwierz się wabi.
1H. Syska, W dolinie Orza, Białystok 1982, s. 10– 11.
2M. Weber, Biurokracja i społeczeństwo. Zarys socjologii rozumiejącej, Warszawa 2002.
3Por. L. von Mises, Biurokracja, Lublin 2005.
„…wystrzegać się trzeba głaskania choćby nawet najbardziej sympatycznych czworonogów. …” – no bez jaj. Jeśli pies zachowuje się przyjaźnie, to trzeba mu tylko pozwolić PODEJŚĆ i OBWĄCHAĆ. Węch i słuch są podstawowymi zmysłami psa. Pies musi zidentyfikować/zarejestrować człowieka. Dopóki tego nie uczyni, ma „wysoki poziom aktywacji mechanizmów obronnych” i może zachować się agresywnie. „…zamykanie bramy obejścia…” – duży pies, albo suka mająca cieczkę, spokojnie przeskoczy/przelezie przez bramę wysokości 160 cm. A mała psina, typu westie czy ratlerek – prześliźnie sie między pretami ogrodzenia. Majac małego pieska warto w ogrodzeniu/bramie/furtce zainstalowac siatkę z cienkiego drutu – jest prawie niewidoczna. Co do „godzin otwarcia komisariatów” to po prostu skandal, pozostawie to bez komantarza. Powiem tylko tyle, że mieszkając na wsi warto znać miejscowych bezrobotnych/bezdomnych/pijaków i dac im czasem zarobic parę groszy przy prostych pracach wokół domu. Taka znajomość jest bezcenna gdy, np. ktoś dziecku ukradnie rower. „Śledztwo wewnętrzne”, w przeciwieństwie do policyjnego, często okazuje się skuteczne, :-).