Szlęzak: Krótka autobiografia polityczna (1)

Wracam do opisu mojego politycznego zaangażowania z okazji sześćdziesiątych urodzin. Obiecałem, że zrobię to wcześniej, ale nie było albo czasu, albo chęci, albo były święta, a w święta lepiej bez polityki nawet, gdy mają to być tylko wspomnienia. Dzisiaj mam trochę czasu i chęci, więc coś napiszę. Tym bardziej, że mijający rok, to nie tylko sześćdziesiąty rok życia, ale również dwudziesty rok od dnia, w którym po raz pierwszy wygrałem wybory na prezydenta Stalowej Woli. Jak do tej pory było to najważniejsze wydarzenie w mojej działalności politycznej. Czy takim pozostanie?
Otóż po dziesięciu latach na KUL-u wróciłem do Stalowej Woli z ogromną chęcią włączenia się w wybory do samorządu. Miał to być samorząd autentyczny, będący jednym z filarów przekształconego ustroju państwa polskiego. Jak na owe czasy wiedziałem sporo czym powinien być ten samorząd i jak będzie funkcjonował. Byłem uczestnikiem seminarium z prawa administracyjnego, które prowadził profesor Wojciech Łączkowski. Pan profesor z kolei brał udział w pracach zespołu przygotowującego ustawy wprowadzające ten samorząd. Szereg problemów, które omawiano we wspomnianym zespole, profesor Łączkowski przedstawiał na seminarium i zachęcał studentów do dyskusji o nich.
Gdy wróciłem do Stalowej Woli nie znałem prawie nikogo spośród osób przygotowujących wybory samorządowe w mieście. W Stalowej Woli byli to przede wszystkim działacze „Solidarności” i inteligenckie środowiska opozycyjne. Zwróciłem się do swojego proboszcza z którym cały czas miałem kontakt, żeby w parafii wytypować ludzi, którzy mogliby zostać radnymi. Znalazła się grupa osób, która przebojem weszła do Komitetu Obywatelskiego. Zostałem kandydatem na radnego. Wybrano mnie do Rady Miejskiej i od razu wszedłem do Zarządu. Po drodze byłem po raz pierwszy kandydatem na prezydenta miasta. Wówczas prezydenta wybierała Rada Miejska. Przegrałem wybory wyraźnie, choć nie była to klęska. Z perspektywy lat przegrałem na swoje szczęście. Po prostu byłem wówczas za głupi by dobrze pełnić tę funkcję. W starożytnym Rzymie była zasada cursus honorum. Polegało to na tym, że określone stanowiska w państwie można było pełnić wyłącznie po osiągnięciu określonego wieku z czym wiązało się doświadczenie i wiedza. Obowiązywanie takiej zasady bardzo przydałoby się w Polsce i wówczas, a jeszcze bardziej dzisiaj. Może wtedy oszalałe partyjniactwo nie siało by takiego spustoszenia w funkcjonowaniu niemal wszystkich instytucji państwa.
Byłem radnym przez dziesięć lat. Gdzieś około roku 1999 uznałem, że to nie ma sensu i trzeba coś zmienić w życiu. Złożyłem mandat radnego. Wyjechałem do Warszawy, gdzie przy pomocy protekcji dawnych podopiecznych z „Vade Mecum” zostałem dziennikarzem w „Naszym Dzienniku”. Choć dzisiaj nic mnie nie łączy z tymi środowiskami, to praca w „gazecie Rydzyka” nauczyła mnie pewnie poruszać się po warszawskich gabinetach i salonach władzy, co bardzo przydało się mi się, gdy zostałem prezydentem Stalowej Woli. Z „Naszego Dziennika” pozbyto się mnie po około roku. Resztę czasu w Warszawie przepracowałem w redakcji „Myśli Polskiej”.
Tymczasem rząd Sojuszu Lewicy Demokratycznej wprowadził bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Uznałem, że to pora na powrót do Stalowej Woli i ponowne wejście do lokalnej polityki.
Bezpośrednie wybory na prezydentów miast miały się odbyć w 2002 roku. Pisząc w ogromnym skrócie startowałem z pozycji skazanego na przegraną. Moim bezpośrednim zapleczem było kilka osób, a czasami kilkanaście. Nie mieliśmy pieniędzy i wszystkie lokalne tak zwane siły ustanowione przeciw sobie. Przeciwko nam były wszystkie ambony, wszystkie lokalne media (niektóre bardzo agresywnie), wszystkie środowiska, które można uznać za opiniotwórcze i większość prywatnego biznesu. Z czasem, stopniowo zaczęło się zmieniać nastawienie części prywatnego biznesu. Co prawda miałem poparcie PiS-u, którego od powstania byłem członkiem, ale PiS dopiero zaczynał działalność i niczego nie mogło to przesądzić. Pierwszym sukcesem było przejście do drugiej tury wyborów. W tej części kampanii z poparciem dla mnie pofatygował się osobiście do Stalowej Woli Jarosław Kaczyński. Jednak ówczesny PiS, to było coś niewyobrażalnie innego niż obecna partia wodzowska. Odbyłem dość długą rozmowę z Kaczyńskim, która była bardzo pouczająca. Może będzie okazja, by opisać ją szerzej. Poparcie Kaczyńskiego było bardzo ważne, ale nie dawało gwarancji wygranej. O atmosferze przed wyborami w drugiej turze świadczyły dwa fakty. Pierwszy był taki, że urzędujący prezydent na jednym ze spotkań wyborczych prawie publicznie powiedział, że po wyborach – oczywiście wygranych – ludźmi Szlęzaka będzie zamiatał ulice. Drugi był taki, że gdy po zakończonej kampanii, siedliśmy w siedmiu w sztabie wyborczym i bardzo zmęczonym kolegom zadałem pytanie, prosząc o odpowiedź szczerą do bólu. Spytałem kto wierzy, że wygramy. Dwóch lub trzech, łącznie ze mną, odpowiedziało, że wygramy. Reszta, że przegramy. Byłem i jestem im do dzisiaj wdzięczny i pełen dla nich podziwu mimo, że z częścią nasze polityczne drogi bardzo się rozeszły. Mieli rodziny, których członkowie pracowali w instytucjach zależnych od władz miasta. W razie mojej przegranej nie mieliśmy wątpliwości, że „pozamiatają nimi ulice”. A jednak mimo niewiary w wygraną trwali i ciężko pracowali. Naszym w zasadzie jedynym narzędziem medialnym był biuletyn, który nazwałem „Żądło” i w którym byłem autorem większości tekstów. Maksymalnie wydawaliśmy dziesięć tysięcy egzemplarzy. „Żądło” okazało się bronią bardzo skuteczną. Jak zdobywaliśmy papier i jak drukowaliśmy, jeszcze dzisiaj nie ujawnię. Ostatecznie wygraliśmy i zostałem prezydentem – jak się później okazało – na dwanaście lat.
Ta wygrana, moja i osób mnie wspierających, była ewenementem na skalę Polski. Czy można na jej podstawie powiedzieć, że w polityce nie ma rzeczy niemożliwych? Bardzo bym chciał, choć pewnie nie jest to takie proste. Obawiam się, że dzisiaj byłoby to już dużo trudniejsze, choć przecież i wtedy nikt albo mało kto, dawał nam szanse. Wiem jednak na pewno, że z wiarą w słuszność tego, co chce się osiągnąć i mając nawet nieliczną grupą lojalnych współpracowników, nadal można wiele dokonać i przede wszystkim przeciwstawiać się wszelkim plagom, które niszczą jakąkolwiek normalność w polskim życiu politycznym. To przekonanie cały czas trzyma mnie w polityce, choć muszę przyznać, że niestety słabnie.
Mam nadzieję, że jutro kolejna porcja wspomnień i refleksji z mojego udziału w polityce. Piszę chyba bardziej dla siebie niż dla chcących to czytać, bo to trochę taki prywatno – publiczny bilans dokonań i porażek. Jeśli kogoś z Państwo to interesuję, to będę zobowiązany za zasygnalizowanie tego pod niniejszym tekstem.

Andrzej Szlęzak

za: FB

Click to rate this post!
[Total: 17 Average: 4.4]
Facebook

2 thoughts on “Szlęzak: Krótka autobiografia polityczna (1)”

  1. Nie znam realiów politycznych w skali mikro, ale jedna myśl mi przychodzi przy poznawaniu dróg politycznych polityków zwłaszcza tych na dole. Wędrują przez różne środowiska całkiem skrajnie różne ideologicznie. Przy czym polityka u samej góry jest skrajnie plemienna wręcz do poziomu rasizmu . Czy to nie pokazuje absurd demokracji parlamentarnej obecnej? Ścieżki ludzi mogą byc przypadkowe, w gruncie rzeczy ludzie mogliby się dogadać gdyby chcieli ale nie ma opcji bo u góry zasada dziel i rządź obowiązuje na maksa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *