To, co najważniejsze: legitymizm wiary, nie „królewskie świecidełka”

Jako pokłosie pytania rzuconego na Facebooku przez prof. Adama Wielomskiego – o zasadność abdykacji papieskiej w świetle nieważności ewentualnych abdykacji w prawie sukcesyjnym Korony Francuskiej – powstał artykuł jednego z uczestników tej dyskusji, p. Michała Gadzińskiego: https://konserwatyzm.pl/artykul/9576/gadzinski-obrona-monarchii—takiej-jaka-jest. Tekst ów jest grzecznym i koncyliacyjnym w formie, niemniej stanowczym w treści podważeniem sensowności stanowiska angielskich i szkockich legitymistów (oraz tych, którzy się z nimi solidaryzują), wskazujących uzurpatorski charakter władzy (dziś zresztą należałoby powiedzieć „quasi-władzy”) osób zasiadających na trzech wyspiarskich tronach, od 1707 roku używających zresztą tytułu królów Wielkiej Brytanii i Irlandii, a od 1801 – Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii. Mimo iż prywatnie wymieniłem z p. Gadzińskim kilka zdań w tej kwestii, to jednak chciałbym się również publicznie i szerzej odnieść do postawionych przez niego kwestii.

Pan Gadziński deklaruje swoją sympatię dla historycznych jakobitów, których podziwia za ich odwagę i wierność, a nawet czyni wysiłek dla zrozumienia postawy współczesnych legitymistów, zajmowanej jakoby dla „intelektualnej prowokacji”. Nie zmienia to jednak faktu, iż autor nie pozostawia złudzeń, iż uważa to za „dziecinadę” i podnosi cały szereg okoliczności, będących w jego oczach argumentami na rzecz prawowitości tych, którzy (mówiąc słowami Hamleta) „wtrynili się na tron” św. Edwarda Wyznawcy po rewolucji 1688 roku i okupują go nadal, a dezawuujących prawowitych spadkobierców wygasłej na początku XIX wieku dynastii Stuartów. Przy okazji wygłasza szereg pochwał instytucjonalnego kształtu współczesnej monarchii brytyjskiej (i analogicznie innych europejskich) oraz roli odgrywanych przez nie w tamtejszych społeczeństwach. Choć nie należy to do głównego tematu naszej dyskusji, muszę wyznać, że ten entuzjazm wydaje się mi aż nazbyt naiwny i słabo uzasadniony realiami, zaś „machanie chorągiewkami” na widok przejeżdżającego powozu królewskiego nie jest w hierarchii moich marzeń na najwyższej pozycji. Ale mniejsza o to, odłóżmy to na inną okazję a przejdźmy do interesującego nas tematu.

Główną przesłanką toku rozumowania p. Gadzińskiego jest odwołanie się do historii, jako czynnika uprawomocniającego władzę niezależnie od tego jakim sposobem została ona ustanowiona i (ewentualnie) z pogwałceniem czyich praw. Ten – co przyznaje – relatywistyczny argument jest oczywiście dobrze znany i powszechnie stosowany: nawet w odniesieniu do Anglii posługiwał się nim nie kto inny, jak wielki Joseph de Maistre. Nieporozumienie atoli, moim zdaniem, polega na notorycznym mieszaniu ze sobą – i traktowaniu jako synonimów – dwu pojęć wprawdzie bliskoznacznych, a nawet trudnych do językowego odróżnienia (bo oba mają ten sam łaciński rdzeń: legitimus), niemniej nieidentycznych, tj. prawowitości i prawomocności. Prawomocność należy do porządku zarazem jurydycznego i faktycznego[1]; jest nie tylko zakorzeniona w społeczno-politycznej empirii, ale od niej nieoderwalna. Można ją sobie – i tak bywało niezliczoną ilość razy w historii – wyrąbać orężem (by zacytować „klasyka”: władza wyrasta z lufy karabinu), intrygą, podstępem, zbrodnią, oszustwem, jakkolwiek. Każda władza, która przez odpowiednio długi czas (nie jest on sztywno oznaczony, lecz zależy od okoliczności) zdoła udowodnić swoją zdolność do efektywnego narzucenia swojej woli mieszkańcom określonego terytorium oraz zaprowadza i zapewnia jakiś porządek na tym obszarze, zyskuje tym samym prawomocność. I tak to też traktuje prawo międzynarodowe, wskutek czego każda władza utrzymująca się dłużej niż czas rewolucji wewnętrznej lub najazdu zewnętrznego, gdy konflikt jeszcze trwa, prędzej czy później, ale zawsze zyskuje uznanie ze strony innych potencji, co oznacza także uznanie jej prawomocności. Dlatego zupełnym nieporozumieniem jest posłużenie się w funkcji argumentu przez p. Gadzińskiego faktem uznania władzy „Hanowerczyków” przez Stolicę Apostolską (nb., wcale nie „bardzo szybko”, lecz dopiero 25 lat po rewolucji „chwalebnej” i po zawarciu w 1713 roku Traktatu w Utrechcie, kończącego hiszpańską wojnę sukcesyjną, w której uczestniczyła także Wielka Brytania). Było to bowiem właśnie uznanie rezultatu wojny i prawomocności władzy de facto, a nie jej prawowitości, ta bowiem nie może być rozstrzygana na poziomie traktatów międzynarodowych, leżąc poza sferą już nie tylko czyjejkolwiek jurysdykcji, ale po prostu osądu. Prawowitość, choć też zakorzeniona w rzeczywistości empirycznej – w kształtującym się w toku dziejów prawie zwyczajowym danej civitas – ma tę właściwość, że gdy już zaistnieje, to transcenduje w sferę teologiczno-polityczną, dystansując czyjąkolwiek ludzką wolę i siłę. Nie można jej odebrać, przenieść, wymienić, sprzedać, odstąpić, wyrzec się: ktokolwiek, łącznie z tym, którego ona wskazuje jako jej aktualną personifikację, chciałby mniemać lub postąpić inaczej, jest bezsilny wobec w obliczu jej rozstrzygnięć, choćby był największym mocarzem; ona zawsze jest tam, gdzie jest, a nie tam, gdzie ktoś pragnie wyznaczyć jej spotkanie. Krótko mówiąc: prawomocność to Fakt, Prawo (pozytywne) jako zdolność do jego stanowienia, Władza jako Siła (potestas); prawowitość to Duch, Prawo („wyższe”) jako upoważnienie do panowania, Władza jako Autorytet (auctoritas). Prawomocność jest fenomenem zarazem socjologicznym, jurydycznym i politycznym; prawowitość jest polityczną mistyką.

Nieco sensowniej, przynajmniej na pozór, brzmi ta część argumentu „historycznego”, która wskazuje na „zasiedzenie się” dynastii następujących w toku ostatnich już ponad trzystu lat historii, zaś – a contrario – „abstrakcyjnego” wręcz oddalenie obecnych spadkobierców praw dynastycznych do koron wyspiarskich, tj. bawarskich Wittelsbachów. Cóż, „przyzwyczajenie jest drugą naturą”, lecz nie oznacza ono nic więcej ponad to, że usprawiedliwia rzesze tych Anglików, Walijczyków czy Szkotów, którzy swój instynkt i sentyment monarchiczny wiążą z dynastią od dawna dostępną ich swiadomości i zmysłom, zapomnieli zaś o swoich „królach zza morza”; ale to tylko ułomność ludzkiej natury, godna „filozoficznego” westchnięcia, lecz w kwestii prawowitości nic z tego powodu „drgnąć” nie jest w stanie. Można też zauważyć, że gdyby w angielskim i szkockim prawie sukcesyjnym obowiązywała – tak jak we francuskim – wyłącznie agnatyczna droga dziedziczenia, to po wygaśnięciu dynastii Stuartów prawa do owych koron nie przechodziłyby tak często do różnych Domów (sabaudzkiego, habsbursko-lotaryńskiego w Modenie i wreszcie do bawarskiego), niemających żadnych historycznych związków i bezpośredniego kontaktu własnego z Anglią i Szkocją (ale przecież Orańczyk, Hanowerczycy i Koburgowie też ich uprzednio nie mieli), co jest z pewnością okolicznością niekorzystną, jeśli nie wręcz wykluczającą podejmowanie jakiejś praktycznej akcji. Dlatego też, co dość oczywiste, od dwóch już stuleci angielsko-szkocki legitymizm jest wyłącznie ruchem o charakterze kulturalnym i (po części) religijnym. Lecz z punktu widzenia istoty prawowitości nie ma również znaczenia tak intrygujące p. Gadzińskiego pytanie czy Franciszek II Wittelsbach „zgłasza pretensje” do koron, których jest prawowitym dziedzicem (bo że „zdaje sobie sprawę” z tego kim jest, nie powinno naszego autora kłopotać: na pewno sobie zdaje). A cóż by to zmieniło w obecnej sytuacji, gdyby „zgłaszał”? Raz jeszcze pozwolę sobie przywołać Hamleta, który powiada: „choć serce szarpie ból, milczeć muszę”, a jest przecież w dokładnie takiej samej sytuacji.

Przejdźmy jednak do sprawy najważniejszej, nad którą p. Gadziński (co poniekąd zrozumiałe, zważywszy jego osobistą pozycję wyznaniową) prześlizuje się aż nazbyt lekko, czyli do rzekomo mało znaczącego, a w istocie kardynalnego, „czynnika konfesyjnego”. Wigowsko-protestanccy rebelianci i torysi-anglikanie z High Church, którzy w decydującym momencie zdradzili prawowitego króla Jakuba II/VII, bynajmniej nie byli nastawieni „antylegitymistycznie”. Jeżeli prześledzimy sposób przekazywania korony po 1688 roku, to sukcesja ta odbywała się zgodnie z obowiazującymi zasadami – tylko z jednym, apriorycznie przyjętym wyłączeniem książąt katolickich lub choćby tylko ożenionych z księżniczkami katolickimi, co zostało sformalizowane w Act of Settlement z 1701 roku. Nawet Edmund Burke uważał się za legitymistę i na pierwszych kilkudziesięciu stronach swoich Rozważań o rewolucji we Francji usiłuje dowieść, że rewolucja „chwalebna” nie złamała zasady prawowitości, a jedynie dokonała jej korekty uprawnionej „konstytucją naturalną” królestwa – co stanowi najmniej przekonujące karty tego wiekopomnego skądinąd dzieła, które czyta się z niejakim zażenowaniem. Najdłużej panujący (de iure) w historii władca Anglii, Irlandii i Szkocji Jakub III/VIII mógłby w każdej chwili odzyskać tron i podporządkowaliby mu się wszyscy, gdyby tylko zgodził się dokonać apostazji od wiary katolickiej i przyjąć konfesję większości swoich poddanych. Nie o legitymizm w sensie formalnym tu chodzi, lecz o „legitymizm wiary”, o „prawowitość teologiczną”. Angielscy rebelianci nie walczyli z zasadą dynastyczną, lecz wykluczyli od dziedziczenia prawowiernych katolików a sukcesję zawęzili do religijnych heretyków i schizmatyków od „papizmu”. Co więcej, „uprawnienie” to uczynili obowiązkiem, o czym wymownie powiadamia treść przysięgi koronacyjnej, która jest aż tak „skrupulatna” (przypomnijmy, że tym mianem: precise saomookreślali się purytanie, a Szekspir nazywa tak tyrana – hipokrytę Angela w Miarce za miarkę), że koronowani muszą przysięgać, iż nawet myślnie lub na mocy czyjejkolwiek dyspensy nie mają intencji innej niż obrona protestantyzmu i wstręt do katolicyzmu.

W świetle powyższego rozpatrzmy teraz jakie konsekwencje wynikłyby z faktu, którego konstatacja w chwili obecnej wydaje się oczywista, a mianowicie, iż po pięciuset latach swojej historii anglikanizm stanowi dziś duchowe i moralne próchno, a wszystko, co w jego obrębie pozostało jeszcze zdrowe, już powróciło do jedności z Rzymem lub sposobi się do tego (nawiasem mówiąc, stworzenie instytucjonalnych ram tych grupowych konwersji jest jedną z największych zasług pontyfikatu Benedykta XVI). Jeżeli zatem następstwem tego rozkładu będzie w niedługiej perspektywie zupełny rozpad – zbudowanej na lotnym piasku – wspólnoty anglikańskiej, to straci rację bytu także formalne zwierzchnictwo królów Anglii nad owym „Kościołem”. Ostateczną tegoż konsekwencją winien być zatem – daj Boże! – powrót Korony św. Edwarda Wyznawcy do „Domu”, a więc do jedności ze Świętym Kościołem Rzymskim i Jego widzialną głową. I wówczas dopiero z całą ostrością pojawi się pytanie: czy można jednocześnie wyrzec się wielowiekowej schizmy i porzucić heretyckie błędy a jednocześnie „konsumować” nadal apanaże władzy, która znalazła się w owych rękach tylko jako skutek owej schizmy i herezji? Wbrew temu, co pisze p. Gadziński, w takiej sytuacji można jednak „unieważnić” – nie w empirii, rzecz jasna, ale na planie „metafizyczno-politycznym” – owe trzysta lat historii a prawowity Rex incognitus może, nawet musi, wyłonić się z ukrycia i wejść w posiadanie tego, co jego przodkom dane zostało jako święty i nienaruszalny depozyt.

Jacek Bartyzel

aw


[1] W zwykłym języku prawniczym – w orzecznictwie sądowym – istnieje przecież pojęcie „uprawomocnienia się” wyroku, co oznacza wyłącznie określony przedział czasu, w którym ono następuje, nie zawiera ono natomiast żadnej implikacji co do tego czy wyrok był słuszny i sprawiedliwy, ani tego czy wydający go sędzia wyrokował uczciwie czy też przeciwnie – był przekupnym łajdakiem.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *