Natura jest nieubłagana – jeśli się jej nie szanuje, odwinie się nam z nawiązką. Tak wydają się sądzić lewicowi intelektualiści, przynajmniej w pewnych kwestiach, jak chociażby w postulowanej antropogenicznej zmianie klimatu, siejącej zgrozę w całym oświeconym świecie. Zmianie, bo przez ostatnie kilkanaście lat, według niektórych złośliwych doniesień, nie chciało się robić cieplej, wbrew prognozom dyspozycyjnych akademickich pieszczochów, czym kłuł ich w oczy dysydent Lindzen z MIT. Ale wygląda na to, że jednak stanęło na ociepleniu i według Obamy, żadne wyzwanie nie stanowi większego zagrożenia dla przyszłych pokoleń. Wszystkiemu winni mają być chciwi, aroganccy i wyjątkowo krótkowzroczni propagatorzy wzrostu gospodarczego. W swoim zaślepieniu lub nikczemności, nie bacząc na związaną z rozwojem przemysłu emisję dwutlenku węgla do atmosfery, narażają przyszłe pokolenia i całą zieloną planetę na pewną zagładę; jeśli nie podejmiemy radykalnych kroków zapobiegawczych, to kataklizm jest tylko kwestią czasu, twierdzą dobrodzieje ludzkości. Choć doświadczenie uczy, że kraje, które jak dotąd najciężej grzeszyły rozwojem mają dzisiaj najczystsze technologie, najlepsze powietrze i najlepiej zachowane środowisko naturalne. Ale czy doświadczenie jest aż tak ważne w nauce? W każdym razie nie jest to wystarczająco istotny fakt, żeby zaniechać hamowania śmiercionośnego rozwoju – największego zagrożenia dla przyszłych pokoleń. Natura bowiem obraca tylko ~800 gigatonami CO2 rocznie, więc strach nawet pomyśleć jakie obciążenie stanowią te 30 gigatony z paliw kopalnych! Zresztą, co byśmy zrobili, gdyby spełniły się najczarniejsze scenariusze i średnia temperatura na Ziemi do końca stulecia podskoczyła o 3.7 °C?
Histeryczne biadolenie światłych autorytetów o niewybaczalnych gwałtach na naturze nie jest jednak konsekwentne. Linia myślenia surowo chłoszcząca brutalną ingerencję aroganckiego człowieka w naturalną równowagę przerywa się chociażby wtedy, gdy napotyka na kwestię naturalnego rozmnażania płciowego gatunku czyniącego sobie Ziemię poddaną i kwestię warunków wzrostu młodych osobników homo sapiens, które przyjęło się nazywać wychowaniem. Zielony fanatyzm zmienia wektor na przeciwny, gdy rozpatrujemy tak niewinną ingerencję w naturę, jak wstrzykiwanie wydobytych z ciała jakiegoś mężczyzny (sperm donor) plemników do wydobytych z ciała jakiejś kobiety (egg donor) komórek jajowych na szklanej szalce i, po eugenicznej ekspertyzie doktora Mengele, oddawanie wybranego zarodka do noszenia jakiejś innej kobiecie (surrogate mother), i zabijanie lub zamrażanie w ciekłym azocie (-200 °C) reszty rodzeństwa. Pikuś! Jednak sztuczne zapłodnienie nie brzmi najkorzystniej, lepiej mówić – pozaustrojowe, a najlepiej in vitro. Bo czyż natura nie tak to zaplanowała? Nawet jeśli nie, to i tak zootechnik wie lepiej niż natura, który z plemników miał zapłodnić tę komórkę. Nie ma w tym żadnej arogancji! Nie ma też co rozdzierać szat nad losem przyszłych pokoleń – byłoby to dość groteskowe, skoro większość pokolenia teraźniejszego już nie przeżywa tego eksperymentu albo kończy w zamrażarce. A poza tym, problemy medyczne i psychiczne ludzi poczynanych w laboratoriach i hodowanych w surogacji oczywiście nijak się mają do mitycznych zagrożeń jakie niesie CO2, więc jak już rozdzierać szaty, to tylko przy dymiących kominach. Najważniejsze jest jednak to, że wymiernych dobrodziejstw nie brakuje. Na przykład, ile taki biologiczny tatuś (sperm donor) może mieć dzieci!? Będzie płodził jeszcze długo po śmierci! Ah, nawet Abrahamowi się to nie śniło, choć miał obiecane potomstwo liczne jak gwiazdy na niebie, a co dopiero naturze! Mało tego. Zatroskani o losy ludzkości światli dobrodzieje będą nam niedługo stręczyć inżynierię potomstwa z trojga rodziców, co staje się faktem, gdy do zapładnianej komórki jajowej wprowadzi się mitochondria z komórki jajowej innej kobiety. Chcąc się publicznie temu sprzeciwić, można wylądować u jakiegoś Lisa naprzeciwko patchworkowej rodziny po in vitro i usłyszeć pytanie od redaktora wskazującego na Małgosię: „Czy Pan chciałby, żeby to dziecko się nie narodziło?”. Ale czy ktokolwiek powie Małgosi, co się stało z jej braćmi i siostrami?
Widzimy już oczami wyobraźni te fabryki ludzi rodem z literatury czy filmu SF? Tylko czekać, aż nam je zainstalują nasi dzielni protektorzy, gotowi do przelania ostatniej kropli (naszej?) krwi, by nas wybawić od naturalnych kataklizmów. Postępowe wychowanie to kolejny na agendzie niewinny eksperyment, co do którego – według naszych dobrodziejów – natura pozostanie nad wyraz tolerancyjna i nie tylko nie odwinie się z nawiązką, ale nie odwinie się wcale. Bo cóż złego może się stać, gdy oddamy dzieci na wychowanie dwóm tatusiom albo dwóm mamusiom. Nikt wcześniej takiego eksperymentu nie przeprowadzał, ale czy oświecony umysł naprawdę potrzebuje metody naukowej do poszukiwania prawdy? Odpowiedzmy w końcu stanowczo na te powracające pytanie: ależ skąd! To nauka potrzebuje oświeconych umysłów, jak dowiedli uczeni z University of East Anglia, których korespondencja zdradzająca systematyczne fałszowanie danych klimatycznych niegdyś wyciekła. Nie może być jednak mowy o kompromitacji, bo już sam Hegel przecież mawiał, że jak teoria nie zgadza się z rzeczywistością, to tym gorzej dla rzeczywistości! Wystarczy więc przybrać idealistyczny łach i wszystko będzie cacy, a i granty popłyną szerokim strumieniem i wszyscy będą kontenci. Oprócz, oczywiście, złośliwców i nienawistników, którym nigdy dogodzić niepodobna. Twierdzą oni na przykład, że w gejowskich „rodzinach” co czwarte dziecko jest wykorzystywane seksualnie. Ale kto by słuchał tej homofobicznej mowy nienawiści? Z drugiej jednak strony, czyż niemiecki lider Zielonych Juergen Trittin nie domagał się legalizacji pedofilii i czy z obfitości serca nie przemówiły niedawno usta tubylczego filozofa profesora Hartmana, że należałoby się zastanowić nad kazirodztwem? Sam homoseksualizm postępowa nauka uważa oczywiście za całkowicie naturalny, nawet opisuje się takie zachowania u zwierząt, więc trudno o lepszy pretekst do jego promocji; a to, że AIDS bywał nazywany w latach 80-tych gejowskim rakiem jest oczywiście czystym przypadkiem. Tak czy siak, pandemia HIV nie jest żadną katastrofą wobec penetrującego wszystko CO2. Podobnie jest z rozwiązłością seksualną w każdej konfiguracji – jest to czysta realizacja naturalnych ludzkich potrzeb i właściwie motor wszelkich ludzkich motywacji, co wyjaśnił nam już sam Freud. Trzeba tylko wyłączyć płodność, bo ona jest tak obrzydliwie nienaturalna, nie-ekologiczna, nie-zielona. A gdy nieprzejednana natura jednak nie da się oszukać, to lewicowy ateista, choć twierdzi, że jedyne życie jakie istnieje jest doczesne, nie będzie się go starał bronić, ale przeciwnie – będzie popierał aborcję. Jakby dysonansu poznawczego było mało, to taki oświecony dobrodziej będzie z równym zapałem perorował o wielkiej wartości niepełnosprawności i masowo stręczył przeróżne paraolimpiady, by zaraz potem popierać aborcje eugeniczne eksterminujące ludzi upośledzonych, jako sposób na wybawienie ich od koszmarnego życia z niepełnosprawnością na tym łez padole. Bardziej radykalny kolega naszego dobrodzieja za to, przywiąże się do drzewa żeby obwodnica nie zaszkodziła ślimakowi poczwarówce jajowatej. Dobrze, że nikt nie chce bronić trypra albo walczyć o życie gronkowca (Gronkowiec-Walczy), bo wtedy mielibyśmy Nowy Wspaniały Świat pełną gębą.
Wystarczy tej litanii absurdów, bo nie o to chodzi, by dowodzić miałkości ideowej lewicy. Każdy, kto nie poddał się drastycznej eko-faszystowskiej czy ateistyczno-lewicowej lobotomii, bądź też stopniowemu odmóżdżeniu strategią długofalowej tresury w wydaniu rodzimego GazWyb’u (homo decerebratus), wie, że to tylko taka retoryka, w której próżno szukać logiki i spójności. Ale czy spójność idei w świecie socjal-demokratycznym jest w ogóle istotna? Prawie wszystkie lewicowe postulaty są tylko uwodzicielskimi kostiumami, szytymi przez armię pożytecznych idiotów (którzy jako jedyni naprawdę w nie wierzą), a także artystów (bo wszyscy artyści to prostytutki, w oparach lepszych fajek, w oparach wódki) i naukowych sutenerów, kierowanych i opłacanych przez wirtuozów postępu w różnych ośrodkach władzy (nie zawsze formalnych), o precyzyjnie zdefiniowanych celach. Te kostiumy, czyli idee deklaratywne, mają przykrywać cele rzeczywiste, znane tylko wtajemniczonym. Nie muszą one wcale do siebie pasować, ważne tylko, żeby każdy z osobna był wystarczająco krzykliwy i żeby kamuflaż jako całość był domknięty, bo skoordynowana propaganda (agenda setting) dziennikarskich jurgieltników już większości wybije z głowy jakiekolwiek autonomiczne opinie. Nic więcej w globalnej socjal-demokracji nie potrzeba zawodowym poprawiaczom Świata, do osiągania swych celów rzeczywistych. Nawet sam świątobliwy Franciszek papież jakby wyczuł szóstym zmysłem w jakim chórze należy mu śpiewać, żeby nie być wypchniętym poza nawias przyzwoitych, co zaowocowało encykliką ekologiczną. I czegóż chcieć więcej?
Szymon W. Mańka