Brutalne ataki biurokracji brukselskiej, lewicy i liberałów na Viktor Orbána, demagogiczne krzyki o odradzającym się rzekomo – a szczególnie w Europie Środkowej – rasizmie, szowinizmie i oczywiście faszyzmie. Oderwane od rzeczywistości recepty rozwiązania kryzysu autorstwa przewodniczącego Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera, czy wreszcie płynące z Niemiec i Austrii pohukiwania i groźby redukcji funduszy unijnych dla krajów Europy Środkowej, które opierają się przyjmowaniu imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. To tylko najważniejsze fragmenty histerii rozpętanej przez spanikowane elity unijne i ich zaplecze medialno-propagandowe. Spanikowane kryzysem, który same spowodowały i którego nie potrafią rozwiązać.
Gasnący świat Zachodu
W natłoku medialnego szumu i demagogii umknęły dwa bardzo ważne fakty. 4 września rzecznik Białego Domu Josh Earnest oświadczył, że USA nie przyjmą uchodźców z Syrii. „Życzymy naszym europejskim partnerom powodzenia w rozwiązaniu tego kryzysu” – stwierdził. Tydzień później prezydent Obama poinformował, że w 2016 roku USA przyjmą najwyżej 10 tys. uchodźców z Syrii. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że USA są głównym sprawcą kryzysu imigracyjnego. To właśnie polityka amerykańska – wspierana przez europejskich sojuszników Waszyngtonu – doprowadziła w ciągu ostatniej dekady do politycznego zdemolowania Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, w tym do wywołania w 2011 roku wojny domowej w Syrii i pojawienia się tzw. Państwa Islamskiego. My stworzyliśmy problem, a wy go rozwiążcie – mówi teraz Waszyngton krajom europejskim.
Drugim istotnym zagadnieniem jest stosunek Izraela do kryzysu imigracyjnego. „Nie pozwolimy, aby Izrael został zalany falą nielegalnych imigrantów i terrorystów” – to są słowa premiera Izraela Benjamina Netanjahu. „Izrael (…) jest małym państwem, bardzo małym demograficznie i geograficznie i dlatego musimy kontrolować nasze granice” – dodał Netanjahu, zapowiadając budowę specjalnego ogrodzenia wzdłuż granicy z Jordanią i Syrią. Dokładnie takiego samego, jakie Węgry instalują na granicy z Serbią. Nie można nie zauważyć, że Netanjahu powiedział niemal to samo co premier Węgier. O ile jednak Viktor Orbán został za to napiętnowany przez koła kierownicze Unii Europejskiej jako prawicowy ekstremista, ksenofob, rasista i neonazista, to premierowi Izraela nikt takich zarzutów nie postawił. Taka postawa biurokracji brukselskiej przypomina do złudzenia słynną wypowiedź marszałka Rzeszy Hermanna Göringa, że „o tym, kto jest Żydem, decyduję ja”. Obecnie o tym kto jest rasistą i neonazistą decydują Jeane-Claude Juncker, Martin Schulz i Donald Tusk.
Pominięcie dyskretnym milczeniem stanowiska Białego Domu i premiera Netanjahu wobec kryzysu imigracyjnego było szczególnie dobrze widoczne w polskich demokratycznych mediach, zawsze wyjątkowo wrażliwych na jakąkolwiek, nawet najdelikatniejszą krytykę USA i Izraela. Ale identycznie postrzegają rzeczywistość salony polityczne UE. Nikt tam się nie zająknie, że najuczciwszą postawą wobec kryzysu imigracyjnego byłoby kierowanie rzesz imigrantów do ambasad i konsulatów USA. Nikt nie powie, że jedynym realnym sposobem na powstrzymanie kryzysu imigracyjnego jest zaniechanie polityki destabilizowania regionu Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, w tym sterowanych z zewnątrz działań zmierzających do obalenia legalnego prezydenta Syrii. Zamiast tego mamy tradycyjny wylew frazesów o ksenofobii i rasizmie oraz konieczności przyjmowania setek tysięcy imigrantów z krajów islamskich. Świadczy to tylko o tym, że Europa Zachodnia, której polityczną emanacją jest Unia Europejska, nie jest w stanie już niczego nowego stworzyć na polu geopolityki i myśli politycznej. To gasnący świat.
Jedyne, co ten gasnący świat potrafi zrobić w obliczu spowodowanego przez siebie kryzysu humanitarnego to stosowanie brutalnych nacisków połączonych z szantażem moralnym wobec tych państw, które nie chcą się podporządkować narzucanym odgórnie kontyngentom imigrantów. W kampanii takich nacisków wobec Polski uruchomiono na koniec pana Jana T. Grossa, który na łamach „Die Welt” popisał się następującymi refleksjami: „ohydne oblicze Polaków pochodzi jeszcze z czasów nazistowskich. (…) korzenie postawy wschodniej Europy, która teraz pokazuje swoje ohydne oblicze, biorą się bezpośrednio z drugiej wojny światowej i z czasów tuż po jej zakończeniu. Polacy (…) faktycznie podczas wojny zabili więcej Żydów niż Niemców”. Zdaniem Grossa, Polacy nie rozumieją konieczności przyjmowania imigrantów, ponieważ nie dokonali „rozprawy ze swoją zbrodniczą przeszłością”. Są prymitywnym narodem zatrutym zbrodnią rzekomo popełnioną przez ich przodków na Żydach.
Czegóż jeszcze Polacy szukają w tym gasnącym świecie? Kolorowych supermarketów i pracy w charakterze gastarbeiterów?
Ukraińskie bagienko
W szumie informacyjnym wokół kryzysu imigracyjnego rzadziej przebijają się ostatnio wiadomości z Ukrainy. A przecież stamtąd może ruszyć w każdej chwili na Zachód, a w pierwszej kolejności do Polski, nowa rzeka uchodźców i imigrantów, znacznie większa niż ta, która płynie z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Pomajdanowa Ukraina jest państwem dosyć szczególnym, nawet jak na państwo upadłe. Najwyższe stanowiska państwowe oprócz oligarchów typu Poroszenki i jawnych agentów CIA typu Jaceniuka sprawują tam obcokrajowcy. Ministrem finansów odpowiedzialnym za tzw. prywatyzację, czyli deindustrializację Ukrainy, jest Natalie Ann Jaresko – obywatelka USA oraz była funkcjonariuszka Departamentu Stanu USA, która jako pracownica ambasady amerykańskiej w Kijowie bezpośrednio kierowała „rewolucją godności” w 2014 roku. Ministrem rozwoju gospodarczego i handlu jest pochodzący z Litwy bankier Ajwaras Abramowiczius, ministrem spraw wewnętrznych Ormianin Arsen Awakow, a ministrem zdrowia Gruzin Ołeksandr Kwitaszwili.
Inny wybitny Gruzin – ceniony w środowisku PiS-owskim Micheil Saakaszwili – zadowolił się tylko stanowiskiem gubernatora obwodu odeskiego, co jak na byłego prezydenta Gruzji stanowi raczej degradację. To jednak właśnie gubernator Saakaszwili stwierdził niedawno, że Ukraina będzie potrzebowała 15 lat, by wrócić do wskaźników gospodarczych z czasów obalonego prezydenta Wiktora Janukowycza. Spadek PKB w pierwszym półroczu 2015 roku wyniósł 16,3 proc., a ukraiński ekonomista Aleksander Ochrimenko nazwał budżet Ukrainy na rok 2015 wirtualnym. „Poziom rozwoju gospodarczego Ukrainy zbliżył się do afrykańskiego Gabonu” – szczerze wyznał Saakaszwili. Do takich rezultatów właśnie prowadzą sterowane przez USA i ich aliantów kolorowe rewolucje. Niestety ta ważna wypowiedź została zupełnie przemilczana przez polskie demokratyczne media mimo, że gubernator Odessy – podobnie jak kiedyś Jarosław Kaczyński – odwołał się porównawczo do Gabonu.
Spośród obywateli polskich działających na Ukrainie, a wcześniej aktywnie zaangażowanych w przewrót polityczny z 2014 roku, należy wymienić pana Radosława Sikorskiego, który został członkiem międzynarodowej rady konsultacyjnej przy prezydencie Poroszence.
Taki, a nie inny obraz pomajdanowej Ukrainy przewidział ponad 80 lat temu Roman Dmowski, który w 1930 roku napisał: „Nie ma siły ludzkiej, zdolnej przeszkodzić temu, ażeby oderwana od Rosji i przekształcona na niezawisłe państwo Ukraina stała się zbiegowiskiem aferzystów całego świata, którym dziś bardzo ciasno jest we własnych krajach (…). Te wszystkie żywioły przy udziale sprytniejszych, bardziej biegłych w interesach Ukraińców, wytworzyłyby przewodnią warstwę, elitę kraju. Byłaby to wszakże szczególna elita, bo chyba żaden kraj nie mógłby poszczycić się tak bogatą kolekcją międzynarodowych kanalii. Ukraina stałaby się wrzodem na ciele Europy; ludzie zaś marzący o wytworzeniu kulturalnego, zdrowego i silnego narodu ukraińskiego, dojrzewającego we własnym państwie, przekonaliby się, że zamiast własnego państwa mają międzynarodowe przedsiębiorstwo, a zamiast zdrowego rozwoju szybki postęp rozkładu i zgnilizny” (Roman Dmowski, „Kwestia ukraińska”).
W Polsce nadal podtrzymuje się na kierunku ukraińskim oficjalny entuzjazm propagandowy. Nie przykryje on jednak fiaska ukraińskiej polityki Warszawy, którego wymownym wyrazem było zablokowanie przez Poroszenkę aspiracji prezydenta Dudy do udziału w negocjacjach na temat przyszłości Ukrainy. Oficjalna propaganda polska nie przykryje też postępującego renesansu banderowszczyzny na Ukrainie oraz coraz bardziej jawnego antypolonizmu środowisk postbanderowskich, który znalazł ostatnio ujście w pobiciu trzech pracowników Konsulatu Generalnego RP w Kijowie. Marek Bućko – były zastępca ambasadora RP w Mińsku – ostrzegł, że „jeśli idziesz po Kijowie i rozmawiasz po polsku – zostaniesz pobity. Wbrew oficjalnym deklaracjom przyjaźni wygłaszanym przez polityków (…), praktyka jest inna: za mówienie po polsku można oberwać”. Zatem dzięki m.in. polityce Warszawy płyną z Ukrainy coraz bardziej poważne zagrożenia. Praktycznie każdy negatywny scenariusz jest możliwy do realizacji w tym kraju. Wielka fala uchodźców czy imigrantów jest najbardziej optymistycznym z tych scenariuszy.
Geopolityczne centrum w Azji
Wielkie uroczystości, jakie zorganizowano w Pekinie 3 września z okazji 70. rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej na Dalekim Wschodzie potraktowano w Polsce jako ciekawostkę. Było to jednak jedno z najważniejszych wydarzeń politycznych roku, a kto wie czy nie najważniejsze. Do Pekinu na spotkanie z przywódcą Chin Xi Jinpingiem przybyło kilkudziesięciu prezydentów i premierów, w tym m.in. przywódcy Rosji, Serbii, Białorusi, Kazachstanu, Wenezueli i RPA oraz sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon. Przywódcy USA, Europy Zachodniej i Japonii zbojkotowali uroczystości w Pekinie. Z bojkotu tego potrafił się jednak wyłamać prezydent Czech Milosz Zeman. Polska była reprezentowana przez marszałek Sejmu Małgorzatę Kidawę-Błońską, co stanowiło próbę znalezienia kompromisu pomiędzy zachodnim bojkotem, a utrzymaniem poprawnych stosunków z Chinami. W wielkiej defiladzie na placu Niebiańskiego Spokoju z udziałem 12 tys. żołnierzy, oprócz pododdziałów wojsk chińskich, wzięły udział także pododdziały wojsk z Rosji, Białorusi, Serbii, Mongolii, Afganistanu, Kambodży, Kuby, Egiptu, Fidżi, Kazachstanu, Kirgistanu, Laosu, Meksyku, Pakistanu, Tadżykistanu, Vanuatu i Wenezueli. Była to nie tyle parada państw-weteranów drugiej wojny światowej (Meksyk i Wenezuela uczestniczyły w tej wojnie tylko formalnie, a Kuba wcale), co członków rodzącego się bloku polityczno-wojskowego.
Główną postacią uroczystości obok Xi Jinpinga był prezydent Rosji Władimir Putin. Przy okazji obchodów rocznicy zwycięstwa w drugiej wojnie światowej nad Japonią strona chińska podniosła znaczenie ofensywy Armii Czerwonej w sierpniu 1945 roku w ostatecznym wyzwoleniu Chin spod okupacji japońskiej. Brzmi to niemal jak herezja na tle uprawianej w Polsce abstrakcyjnej polityki historycznej, wedle której w 1945 roku nie było wyzwolenia, ale zniewolenie i to podobno jeszcze gorsze niż w czasie okupacji niemieckiej. Nie wiem czy nad Wisłą ktokolwiek z polityków i publicystów, zwłaszcza tzw. prawicowych, ma świadomość tego, że Polska jest osamotniona i izolowana w przedstawianiu Armii Czerwonej jako siły inwazyjnej zniewalającej w 1945 roku Europę. Taki punkt widzenia jest podzielany w co najwyżej tak znakomitych ośrodkach geopolitycznych jak Kijów, Wilno, Ryga i Tallin. Nie podzielają go już jednak w Pradze, Bratysławie i Budapeszcie. Przede wszystkim jednak nie jest podzielany tam – gdzie jak mawiał Piłsudski – politykę się robi. I nie chodzi tu tylko o Pekin.
Stanowisko władz chińskich odnośnie do uznania wkładu ZSRR w zwycięstwo nad Japonią stanowi potwierdzenie dalszego zacieśnienia stosunków chińsko-rosyjskich i podniesienia ich na poziom strategicznego sojuszu geopolitycznego. Ten sojusz geopolityczny staje się osią budowania szerokiego bloku państw – od Ameryki Łacińskiej po Azję Wschodnią – sprzeciwiających się globalnej dominacji politycznej i ekonomicznej USA. Zmierzających do niezależności politycznej i wypracowania alternatywnego dla neoliberalnego modelu gospodarczego. Nikt od zakończenia zimnej wojny nie rzucił takiego wyzwania globalnej dominacji USA. Innym ważnym wydarzeniem, jakie miało miejsce w Pekinie było podziękowanie złożone przez prezydenta Serbii Tomislava Nikolicia na ręce prezydenta Putina za zablokowanie przez Rosję rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ, uznającej masakrę w Srebrenicy za ludobójstwo. Rezolucji zgłoszonej przez Wielką Brytanię z inspiracji USA. Jest to kolejny ważny sygnał krystalizowania się antyamerykańskiej osi geopolitycznej.
Już w lipcu 2014 roku zainteresowanie współpracą w ramach bloku BRICS wyraziły Argentyna i dziewięć innych krajów Ameryki Łacińskiej. Po raz kolejny gotowość do szybkiej integracji z BRICS prezydent Argentyny Cristina Fernández de Kirchner zadeklarowała na początku września obecnego roku. Nie ulega wątpliwości, że sojusz pomiędzy Brazylią, Rosją, Indiami, Chinami i Afryką Południową jest poważną polityczną i ekonomiczną alternatywą dla systemu globalnej hegemonii USA. Alternatywą coraz bardziej atrakcyjną dla krajów rozwijających się, pozostających dotąd w orbicie polityczno-ekonomicznej zależności od światowego hegemona. Centrum polityczne świata zaczyna przesuwać się z Ameryki Północnej i Europy Zachodniej do Azji Wschodniej, a postzimnowojenny świat jednobiegunowy przekształca się w wielobiegunowy. Proces ten tak czy inaczej będzie postępował, mimo ujawnionych ostatnio problemów gospodarczych Chin.
Końca historii nie będzie
W 1989 roku jeden z czołowych ideologów amerykańskiego neokonserwatyzmu, Francis Fukuyama, ogłosił tzw. koniec historii. Wszyscy mieli przyjąć neoliberalny kapitalizm jako najdoskonalszy ustrój i podporządkować się globalnej hegemonii USA jako strażnika tego porządku. W ten koniec historii uwierzyły prawie wszystkie siły polityczne działające w Polsce po 1989 roku, łącznie z wywodzącą się z PZPR lewicą. W latach 90. XX wieku mogło się wydawać, że świat jednobiegunowy pozostanie rzeczywistością trwałą, ale już na początku XXI wieku porządek ten zaczął się sypać. Dzisiaj wiadomo na pewno, że końca historii nie będzie. Interwencje zbrojne USA w Afganistanie i Iraku, tzw. „arabska wiosna”, wojna domowa w Syrii i kryzys na Ukrainie są niczym innym jak nerwowymi próbami Waszyngtonu przeciwdziałania kształtowaniu się w świecie systemu policentrycznego. Próba zachowania systemu jednobiegunowego za wszelką cenę doprowadziła do bezpośredniej konfrontacji Zachodu i Rosji na Ukrainie i w Syrii. O ile konfrontacja ta nie zakończy się wojną światową i zagładą nuklearną świata, to USA prędzej czy później będą musiały pogodzić się z porządkiem wielobiegunowym, a nawet utratą pozycji dolara jako waluty rezerwowej. Niewątpliwie świat stoi u progu wielkiej zmiany geopolitycznej. Niestety Polsce – gdzie jedna strona sceny politycznej nadal wierzy w koniec historii, a druga żyje w kręgu mitologii przyświecającej przywódcom powstania styczniowego – w nadchodzącej globalnej rozgrywce przypadnie rola pionka.
Bohdan Piętka