Wielomski: „Faszyzm”, „marksizm” i „ruscy agenci”

Zapewne wszyscy Czytelnicy zwrócili uwagę, że w narracji lewicowej króluje słowo „faszyzm”. Termin ten jest bardzo popularny wśród naszych ideowych przeciwników i zarówno ja, jak i wielu z Państwa, zostało już zapewne (i to nie jeden raz) określonych mianem „faszysty”, a nasze poglądy uznano za „faszystowskie”. Któż bowiem dziś nie jest faszystą? „Faszystą” jest i autentyczny neonazista, i konserwatysta, i przeciwnik LGBT, i przeciwnik feminizmu, krytyk demokracji, nawet liberalny krytyk państwowego socjalizmu. „Faszystą” jest i Putin, i Bush, i Trump, i Orban, i Kaczyński. Dla trockistów „faszystą” był nawet Józef Stalin.

Kiedy człowiek prawicy słyszy o sobie, że jest „faszystą” to przestaje już zwracać na tę denominację uwagę. Gdy zaczynała się moda na „faszyzm” to wiele osób tak nazwanych sądziło się ze swoimi adwersarzami, uważając ten termin za obelżywy. Dziś już chyba nikt się nie sądzi z tego powodu, gdyż termin spowszechniał, a tym samym utracił konkretną treść. Być dziś „faszystą” znaczy tyle, co mieć odmienne poglądy niż postmodernistyczna lewica. Właściwie „faszystą” staje się z wolna każdy, kto nie lewicuje. Kiedyś faszystami byli faszyści, potem stała się nimi prawica narodowa i konserwatywna, dziś prawica w najszerszym możliwym pojęciu tego słowa (PiS powoli doszlusowuje do tej denominacji), jutro do tego worka dokooptowani zostaną chadecy, pojutrze socjaldemokraci. Parafrazując Goebbelsa, „kto jest faszystą decyduję ja”.

I co, śmiejemy się z tego? Robimy sobie „jaja”? Oczywiście, bowiem nie czujemy z Benito Mussolinim, a tym bardziej z Adolfem Hitlerem żadnego ideowego powinowactwa. Czy jednak na prawicy nie ma podobnego zjawiska? Owszem, istnieje. To mania wyzywania wszystkich przeciwników od „komuchów” i „marksistów”. Ten ostatni termin szczególnie popularyzuje się ostatnio, a marksiści w prawicowej wizji świata mnożą się już nie jak króliki, ale jak bakterie: przez podział. Gdy człowiek prawicy z kimś się nie zgadza, to uznaje, że ten drugi to „marksista”. No, ale ten ktoś nie był w PZPR, nie należał do „komuchów”, nie głosi zniesienia własności prywatnej? Nie szkodzi, to będzie „neomarksistą” lub „marksistą kulturowym”. Nic to, że pojęcia te nic nie znaczą. Tłumaczy się, że ten ktoś dlatego nie neguje własności prywatnej, bo nie jest czystym marksistą, lecz „neomarksistą”. Nie głosi walki klas? To przynajmniej jest „marksistą kulturowym”. Nikt nie zważa, że na gruncie Marksowskiej teorii o bazie i nadbudowie „marksizm kulturowy” to totalna aberracja i trzeba być ignorantem, aby posługiwać się w ogóle takim terminem. A kto na prawicy czyta Marksa? Jak to kto? Marksista. Żeby czytać Marksa trzeba być marksistą. To oczywista oczywistość!

Mam wielu znajomych na prawicy i na lewicy. Gdy rozmawia się prywatnie z politykami i publicystami obydwu stron to zaobserwować można ciekawe zjawisko. Gdy kiedyś przy objedzie rozmawiałem z jednym politykiem prawicowym i spytałem dlaczego używa pojęcia „marksizmu kulturowego”, to wprost mi powiedział, że dobrze wie, iż taki termin jest wewnętrznym absurdem, ale po doświadczeniu komunizmu słowo „marksizm” ma znaczenie pejoratywne. I gdy chcesz uderzyć we wroga, to najprościej nazwać go „marksistą”, jak nie tradycyjnym, to chociaż „kulturowym”. Chodzi więc nie o zwalczanie marksizmu rzeczywistego, lecz o pejoratywną denominację wroga. Wszystkich naszych wrogów zwyzywamy od marksistów, wrzucimy do jednego wielkiego kosza z nazwą „marksizm”, kosz wrzucimy do WC i spuścimy wodę. Oczywiście, moi koledzy z lewicy dobrze zdają sobie sprawę, że dokładnie to samo robią ze słowem „faszyzm”. Część z nich jest wykształcona, obyta w filozofii i politologii, i bardzo dobrze wie, że nie mamy z Mussolinim i Hitlerem nic wspólnego. Ale co im szkodzi zwyzywać nas – swoich adwersarzy – od „faszystów” bez względu na to, że jesteśmy katolikami czy liberałami ekonomicznymi i z powodów pryncypialnych odrzucamy państwo totalitarne? Chodzi o to, aby zamknąć nas do wielkiego wora z napisem „faszyzm”, a następnie wrzucić tenże wór do WC i spuścić wodę.

Ktoś powie, że to normalne zachowania, gdyż polityka polega na etykietowaniu przeciwnika, aby wywoływać pejoratywne skojarzenia. Problem tylko w tym, że trudno nie nabrać wrażenia, że w polskiej dyskusji publicznej cała debata polityczna została sprowadzona do etykietkowania, aby za pomocą tych etykietek skojarzyć oponenta z czymś, co wyborcom kojarzy się ze złem, a w ten sposób wywołać do niego gorącą nienawiść. Dziś w Polsce racjonalna debata publiczna przestała już istnieć w jakiejkolwiek postaci. Wszyscy wyłącznie się etykietkują, aby wywołać wzajemną nienawiść do siebie. Liczba etykietek rośnie, ponieważ każdy ma swoją, którą przyczepia swoim przeciwnikom. Przecież podobną etykietką stało się dziś pojęcie „ruskiego agenta” czy „trolla Putina”. Ten, kto we współczesnej Polsce nie został jeszcze nazwany „ruskim agentem” nic nie znaczy. Określenie to staje się zaszczytne. Znaczy bowiem, że potrafisz – a przynajmniej tak oceniają Cię Twoi wrogowie – posługiwać się własnym rozumem. Być dziś w Polsce „ruskim agentem” znaczy ni mniej ni więcej, że umiesz myśleć inaczej niż solidaruchy z POPiSu, niż to narzucają naszym umysłom stereotypy z mediów rządowych i „totalnej opozycji”.

Ludzki umysł potrzebuje etykietek, ponieważ pozwalają łatwiej poukładać sobie świat, który jest bardzo złożony. Już Arystoteles dzielił wszystko na kategorie i szufladkował rozmaite zjawiska. Problemem polskim jest to, że cała debata publiczna została zastąpiona przez etykietki, które całkowicie wyparły procesy myślowe z debaty publicznej. Jest ona w Polsce na poziomie absolutnie żałosnym, kompromitującym dla Narodu, który ma ponad 1000 lat historii i zalicza się do spuścizny Cywilizacji Zachodniej.

Zbliżają się wybory, co niechybnie oznacza, że liczba „faszystów”, „komunistów” i „ruskich agentów” będzie rosła z dnia na dzień.

Adam Wielomski

Click to rate this post!
[Total: 18 Average: 4.6]
Facebook

2 thoughts on “Wielomski: „Faszyzm”, „marksizm” i „ruscy agenci””

  1. Korwin-Mikke natomiast nadużywa określenia socjaliści, etykietując nim socjaldemokratów, socliberałów i chadeków. Trzeba przy tym przyznać, że jest wyjątkowo wstrzemięźliwy w nazywaniu ludzi komunistami. Chyba głównie Jakiemu się dostaje.

    Odnoszę wrażenie, że coraz bardziej rozchodzą się drogi pojęć takich, jak komuch czy komunista. Komuch – zdaniem PiS-owców – to ktoś sympatyzujący z Rosją. Typowo tubylcza etykieta, nie mająca odpowiednika za granicą.

  2. (…)Ktoś powie, że to normalne zachowania, gdyż polityka polega na etykietowaniu przeciwnika, aby wywoływać pejoratywne skojarzenia.(…)
    A ja idiota myślałem, że polityka to dążenie do dobra wspólnego poprzez zarządzenie
    Res Publicą.

    Hmmm… to tłumaczy moją niezdolność do nie głosowania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *