Przez całe życie byłem przeciwnikiem feminizmu w każdej postaci, w którym widziałem wyłącznie abstrakcyjną ideologię, próbującą zmienić nie zmienialną rzeczywistość. Przy moich badaniach naukowych wgryzłem się nieco głębiej w temat, czego skutkiem jest lepsze zrozumienie problemu jego źródeł. Mówiąc wprost, zrozumiałem skąd się feministki wzięły.
Czytałem ostatnio sporo na temat pozycji społecznych, jakie zajmowały kobiety w okresie międzywojennym we Francji. Kraj ten był jednym z najdłużej opierających się postulatom sufrażystek i odmawiał kobietom praw wyborczym aż po 1945 rok. W kwestii tej zgodna była prawica z lewicą. Prawica była przeciw postulatom sufrażystek, gdyż w emancypacji widziała zagrożenie moralności, groźbę upadku patriarchalnej rodziny i, ogólnie, bunt wobec świata stworzonego przez Boga. Słowem, poglądy prawicy w tej kwestii były tradycyjne i wprost stereotypowe. Ale postulaty sufrażystek ignorowała także lewica. Nie tylko socjaliści, ale i komuniści występowali przeciwko prawom kobiet. Rewolucja, emancypacja, równouprawnienie i socjalizm były postulatami dla lewicowych mężczyzn, którzy po powrocie z pracy lub ulicznych barykad powinni byli zastać w domu tradycyjną i bogobojną żonę-matkę, która upierze, ugotuje i posprząta. Oto swojego rodzaju „lewica patriarchalna”.
We Francji, wraz z zerową pozycją polityczną kobiety, funkcjonowało jej upośledzenie prawne, na mocy formuł Kodeksu Napoleona, który czynił kobietę podporządkowaną najpierw ojcu, a potem mężowi. Kobiety mogły pracować tylko za pisemną zgodą męża (w RFN prawo takie obowiązywało jeszcze w epoce K. Adenauera), praktycznie wykluczano je z wykonywania ambitniejszych zawodów, uniemożliwiano awans na stanowiska kierownicze. W pracy zawodowej kobiet widziano groźbę emancypacji, czyli „demoralizacji”. Bardzo popularny był postulat ustawowego obniżania płac kobiet pracujących (1/3 populacji niewieściej) tak, aby zarabiały nie więcej niż 50% tego, co na tym samym stanowisku w tej samej firmie zarabiał mężczyzna. Chodziło o zniechęcenie kobiet do podejmowania pracy zawodowej. Francuski ustawodawca zapewne najchętniej w ogóle zakazałby kobietom pracy zawodowej, gdyby nie I Wojna Światowa. Skoro w okopach zginęło 1,5 miliona młodych mężczyzn, to – dowodzono w ówczesnej francuskiej prasie – 1,5 miliona młodych kobiet skazanych zostało na największe nieszczęście, jakie może dotknąć kobietę, czyli na staropanieństwo. Jest to nie tylko wielki wstyd i poniżenie, ale i brak środków utrzymania. Argumentowano, że zakaz pracy kobiet spowoduje ich pauperyzację i wzrost liczby prostytutek, więc kobietom samotnym należy pozwolić pracować zawodowo, byle zarabiały mało i zajmowały najniższe stanowiska. Słowem: nie masz dziewczyno męża, więc będziesz zmarginalizowana społecznie.
Cały ten system marginalizacji kobiet i uczynienia z nich służących swoich mężów, które pokornie będąc rodzić dzieci, prać, gotować i sprzątać, oparty był na tresurze edukacyjnej. Dziewczynki i dziewczęta uczono tego, co kobiecie jest konieczne. Nie mogła to być wiedza humanistyczna, biologiczna lub matematyczna, gdyż jak mówiło znane powiedzenie, „savantki nie wychodzą za mąż”, bowiem żaden mężczyzna nie ożeni się z kobietą oczytaną lub odeń inteligentniejszą. Znając tę świętą zasadę, ojcowie i matki wychowywali dziewczęta w tępocie, ograniczając ich edukację do muzyki, śpiewu, pacierza, umiejętności konwersacji. Wielkie znaczenie przykładano jedynie do umiejętności gotowania, gdyż – jak wiadomo – z dobrymi kucharkami mężczyźni chętnie się żenią.
Tak intelektualnie „upupione” (za Gombrowiczem) kobiety nie były zdolne walczyć o swoje interesy, o prawa, nawet o szacunek dla samych siebie. Były małpkami prowadzonymi na smyczy przez swoich rodziców, których celem było wydanie córkę za mąż. Dla niej zaś małżeństwo było spełnieniem wszystkich życiowych aspiracji.
Kiedy czyta się takie rzeczy, wtedy można zrozumieć siłę i gwałtowność feminizmu, który „upupieniu” powiedział rewolucyjne „nie”. Feminizm we Francji nie zrodził się znikąd, lecz z rzeczywistego problemu społecznego. Kobiety znajdowały się na dnie stratyfikacji społecznej. Reakcją na jedną skrajność była druga skrajność, jaką była ideologia feministyczna, dążąca do zdruzgotania całego świata, zburzenia go, zaorania ziemi i zbudowania społeczeństwa ludzi wyemancypowanych zupełnie od nowa, na powtórkę Bożego ex nihilo. Parafrazując marksistów, można rzec, że na rewolucyjnych barykadach płeć miała stanąć przeciwko płci, a z „samczego świata” miał nie zostać nawet kamień na kamieniu.
Odrzucając radykalizm tej reakcji uważam, że francuski, angielski czy niemiecki feminizm miał swoje racje i nie był reakcją przeciwko problemowi zmyślonemu, lecz realnemu. I to właśnie różni ten feminizm od polskiego. No właśnie, czy feminizm polski w ogóle jest „polski”? Polki w epoce nowoczesnej znajdowały się w zupełnie innej sytuacji. Prawa wyborcze i równe prawa dostały jeszcze w 1918 roku. Nigdy zresztą nie były w tak krytycznej sytuacji. Jakkolwiek polskie rewolucyjne powstania politycznie były absurdem, to przyczyniły się do emancypacji kobiet, które musiały pracować, aby utrzymać dom, skoro ich lekkomyślni mężowie wyginęli lub siedzieli na Syberii. Większość polskiego społeczeństwa stanowili chłopi, gdzie kobiety i mężczyźni razem pracowali w polu. W rodzinach ziemiańskich kobiety zawsze miały wysoką pozycję. Dlatego w II RP feminizmu właściwie nie było.
Feminizm pojawił się w Polsce dopiero po 1989 roku. Został tutaj importowany z Zachodu, wraz z całą ideologią demoliberalizmu. Spójrzcie na polskie feministki: gdzie nie spojrzeć, tam stoi za nimi jakaś zagraniczna fundacja, jakieś zagraniczne powiązania. Ten feminizm nie jest polski, a jedynie polskojęzyczny, stanowiąc ideologiczną kalkę z Zachodu, obficie podlewaną zachodnimi pieniędzmi. Dlatego jest tak radykalny: stanowi radykalną odpowiedź na realne problemy kobiet z Francji, Anglii i Niemiec… sprzed 100 lat.
Adam Wielomski
PS
Nie twierdzę, że w kwestii szacunku do kobiet w Polsce wszystko jest bez zarzutu. Niestety, przykre docinki odnośnie kobiecej inteligencji lub uwagi natury seksualnej nadal się zdarzają. Są to przejawy chamstwa. Nie zmienia to jednak mojej oceny, że z punktu widzenia prawnego kobiety są w Polsce równouprawnione i postulaty feministyczne, jakieś „parytety” tworzące nowy płciowy apartheid, są bezzasadne. Kultury i zachowań dnia codziennego nie zmieni państwo, lecz musi je skorygować samo społeczeństwo.
Tekst ukazał się w tygodniku „Najwyższy Czas!”