Kampania wyborcza trwa w najlepsze. Ostrą rywalizację toczą kandydaci na parlamentarzystów, a kibicują jej media. Nie tylko jednak ograniczają się do kibicowania, ocen i analiz. Coraz popularniejsza staje się bowiem nowa forma udziału środków przekazu w kampanii wyborczej. To konkursy, w których widzowie i czytelnicy mogą – za pomocą smsów – oceniać dorobek dotychczasowych parlamentarzystów.
Smsy te – co oczywiste – są płatne. Ta specyficzna forma oceny wydobywa niestety także i zaskakujące cechy kandydatów. Bo oto, kiedy w dużym, poważnym mieście szanowana, duża gazeta, rozpisuje takowy konkurs, kandydaci wpadają w amok. Trwa więc zbiorowe wysyłanie smsów, namawianie do tego procederu rodziny, przyjaciół, znajomych oraz znajomych znajomych. A w zasadzie to proceder ten uprawiany jest podwójnie, bowiem za pomocą takiego smsa kończący kadencję parlamentarzyści zbierają zarówno pozytywne jak i negatywne oceny. Wymienione powyżej kręgi zainteresowanych głosują w dwójnasób. Nie trzeba dodawać, że ów smsowo-finansowy plebiscyt niekiedy nie pokrywa się z prawdziwą parlamentarną aktywnością. Parlamentarzyści jednak jakby tego nie dostrzegali. Toczą ową elektroniczną wojnę ze śmiertelną powagą. Zupełnie tak jakby prezentowany ranking odzwierciedlał opinie wyborców, a nie sprawność w organizowaniu kolejnych ekip zawodowych „wysyłaczy”.
I tak płyną kolejne smsy i kolejne złotówki do operatorów komórkowych sieci. Wszyscy są zadowoleni: posłowie – ze swoich wyników, a sieci komórkowe i redakcje – ze swoich wpływów. Ci ostatni cieszą się jednak podwójnie. Oglądając poważnych, często wieloletnich parlamentarzystów, zachowujących się jak mali chłopcy na podwórku. Cieszą się widząc – przynajmniej w tym aspekcie – dziecinnienie demokracji. Tylko czy jest z czego się cieszyć?
Jan Filip Libicki
-asd