Czy personalizm jest herezją?

Personalizm nie ma dobrej opinii wśród tradycjonalistów. Twierdzi się, że to obcy Tradycji katolickiej wpływ kantyzmu (standardowa opinia kapłanów i zwolenników Bractwa św. Piusa X), czy kiepska kalka poglądów Marksa Schelera (o. Bocheński OP) i temu podobne. Personalizm ma odpowiadać za błędną doktrynę praw człowieka, antropocentryzm, egalitaryzm, II Sobór Watykański, upadek Kościoła i ogólnie za całą bezbożność tego świata.

            Mniemanie o niekatolickości pojęcia osoby jest dość dziwne, jeśli z góry wykluczyć, niegodny filozofa, spór o słowa i nazwy. Słynna klasyczna definicja osoby jako jednostkowej substancji rozumnej natury jest już u Boecjusza[1]. Zawarta w „De Trinitate” św. Augustyna słynna, „psychologiczna” teoria Trójcy Świętej zakłada osobowy charakter ludzkiej psyche. Również św. Tomasz z Akwinu kiedy mówi o osobie na potrzeby dogmatu o Trójcy oraz w swojej chrystologii, niewątpliwie przyznaje człowiekowi stricte osobowy byt: ponieważ wszystko, co najszlachetniejsze w stworzeniach, winno być przypisane Bogu, miano osoba może być przypisane Bogu w sposób „stosowny”, tak jak inne imiona, które mówią o Bogu w sposób właściwy[2]. Jak widać z cytatu,  osoba ludzka jest w nim traktowana (tak samo jak u Augustyna), jako najbliższy analogat samego Boga (to, co najszlachetniejsze w stworzeniach). Przy czym termin osoba zdaje się nawet bardziej przysługiwać samemu człowiekowi (właściwie) niż Bogu (tylko „stosownie”, na mocy analogii)[3]. Jeśli Bóg stał się człowiekiem, to po to, aby nas przekonać o godności ludzkiej natury[4]. Jest zatem jasne, że katolicka teologia uznaje człowieka za osobę, nawet jeśli zamiast nazwy „osoba” używa określenia „dusza”, czy „substancja rozumna” lub podobnych. Można co najwyżej powiedzieć, że świadomość osoby jest w rozwoju teologii niejednakowa: wyraźniejsza lub zamazana. 

            Skąd zatem bierze się przekonanie o nieortodoksyjności personalizmu? Uważam, że nie jest ono przypadkowe. Pojęcie osoby ściśle wiąże się z rozumieniem miłości, gdyż miłość bez osoby jest niezrozumiała i nie do pomyślenia. Klasykami filozofii miłości są oczywiście Platon (eros) i Arystoteles (przyjaźń). „Mamy później wiele dobrych rzeczy u stoików i w średniowieczu, jeszcze u odrodzeniowych humanistów […]. U św. Tomasza jest mistrzowska nauka o miłości erotycznej i, naturalnie, o agape. Ale po Odrodzeniu przychodzi noc: tak zwani wielcy filozofowie nowożytni albo niczego nie mają  o miłości do powiedzenia – albo opowiadają kompromitujące głupstwa”[5].             „Kompromitujące głupstwa” przechodzą niestety do teologii wraz z wsiąkającym tam  nowożytnym nominalizmem. Skutkiem jest zastąpienie miłości innymi regulatorami zachowania jak władza, posłuszeństwo, hierarchia, obowiązek, altruizm, powinność, użyteczność itd.[6]. Nie rozwijając tematu wystarczy wspomnieć,  że nowożytnemu i przeważnie rozłącznemu podziałowi na teologii praktycznej na moralną, ascetyczną i mistyczną, brak jest uzasadnienia w scholastycznym podejściu. Obecny papież, jeszcze jako kardynał skomentował wyniki naszkicowanego procesu następująco. U schyłku XIX wieku francuska psychiatria ukuła zwrot „choroba katolicka” na określenie specyficznej neurozy. Jej źródłem była męcząca pedagogika, w której czwarte i szóste przykazanie, kompleksy władzy i czystości całkowicie absorbowały człowieka i zamykały mu drogę do osobistej wolności, do tego stopnia, że bezinteresowność wyradzała się w utratę własnego ja i odmowę miłości, a wiara zamiast być wyzwoleniem, prowadziła do neurozy i kompleksów[7]. Następnie papież zauważa, że egoizm jest wprawdzie czymś spontanicznym i naturalnym dla człowieka, nigdy jednak nie oznacza akceptowania siebie samego. Egoizm trzeba  pokonywać, o akceptację trzeba się starać. Najbardziej niebezpiecznym błędem niektórych chrześcijańskich pedagogów i moralistów jest z pewnością częste mieszanie tych dwu rzeczywistości. W konsekwencji dochodzi do odrzucenia „tak” dla własnego życia i przez to samo umacnianie egoizmu jako zemsty odrzuconego ja […] Kto chce być tylko nadprzyrodzony, tylko bezinteresowny, wprawdzie okaże w końcu wolność od swego ”ja” wcale jednak nie będzie bezinteresowny[8]. Taki nieomal psychoanalityczny język wzbudza zwykle odium u tradycjonalistów i powoduje stylowe już oskarżenia o schizmatyczny a zabójczy modernizm, analogicznie do odrzucenia personalizmu. Wydaje się, że jest tak nieprzypadkowo.  I tym razem nie chodzi tylko o spór słowny.    

            Św. Tomasza teoria miłości uzasadnia tak ścisły związek osoby i miłości, że jedno bez drugiego jest nie do pomyślenia. Jak wiadomo Akwinata wyróżnił w każdym akcie miłości fundamentalną dwubiegunowość: amor concupiscentia i amor benevolentia [9]. Każda miłość, zatem również naturalna miłość siebie, jest tyleż samo pożądaniem czegoś dla siebie, czyli ruchem do przedmiotu (a. concupiscentia), co pragnieniem siebie jako pewnego dobra, pewnej jedności i całości (a. benevolentia). Jeden czynnik bez drugiego w ogóle nie jest ludzką miłością, co skwitował cytowany wyżej Benedykt XVI. Otóż tym, co umożliwia ową biegunowość miłości jest nie co innego jak osobowy byt ludzki. O ile, bowiem concupiscentia kieruje się do jakiegoś dobra dla mnie, w celu jego zdobyci np. do wina, do pojętności, wiedzy, jakiejś cechy czy cnoty, której pragnę o tyle benevolentia kieruje się bezpośrednio do mojej osoby, jako takiej. Można powiedzieć, że przedmiotem formalnym dla amor benevolentia jest moja personalna unio, jak wyraża się Tomasz. Unio to realna jedność, jaką stanowię sam ze sobą, w której rozpoznajemy jednostkową substancję natury rozumnej Boecjusza. Miłość do swojej unio daje mi możliwość (i jest warunkiem koniecznym) miłowania bliźniego. Kiedy osobę bliźniego stawiam na miejscu swojej, tak jakby to było moje drugie „ja” (można tu mówić o ekstazie lub empatii w miłości) tworzę z drugą osobą  unitas, czyli jedność intencjonalną, duchową. Jest ona słabsza niż ta unio z samym sobą, gdyż unio jest przyczyną i zasadą unitas. Tylko dzięki miłości siebie, mogę utożsamić się z drugą osobą jako taką i pragnąć dla niej dobra, tak jak pragnę go dla siebie, bez względu na jakieś jej cechy (dodatnie lub ujemne), które mogą mi odpowiadać czy podobać się (albo nie)[10]

            Jeżeli wyrzucimy pojęcie osoby, odpada również zwrócona do niej amor benevolentia a sama amor concupiscentia staje się zaprzeczeniem miłości. Jedno spojrzenie na ilustrowane magazyny w kiosku wystarczy, aby się przekonać, że ludzkość całkowicie się wyzwoliła tego, co Francuzi nazwali „chorobą katolicką” […] Czy jednak znalazł zdrowie? Czy odzyskała wolność? Przeczy temu awangarda libertynizmu […] zionie z niej obrzydzenie i nuda – zniewolenie jeszcze się powiększyło·. Próba przełamania tego zapadającego się pod własnym ciężarem egoizmu będzie matafizycznie niewytłumaczalna. Wyrodzi się we wspomniane wyżej „kompleksy władzy i czystości” uniemożliwiając zaakceptowanie siebie. Czyż sama istota wewnątrzkościelnego sporu wokół liturgii katolickiej nie jest tego wyrazem? Przeciwstawienie ofiary czy uczcie jest sensowne tylko wtedy, gdy ofiarę rozumieć jako odrzucenie „tak” dla własnego „ja” i życia, natomiast ucztę jako libertyńskie rozpasanie .   

            Tu dochodzimy do tego, co można określić mianem objawienia osobie jej samej, które   bardzo dobrze widać np. w rozwoju chrześcijańskiej teologii. I zarazem do pytania, co to znaczy dla katolickiej teologii? Cytowany już papież pisze. W jaki jednak sposób człowiek może uznać wartość własnego ”ja” i je zaakceptować? Tu właśnie pojawia się coś, czego nie oczekiwaliśmy: absolutnie nie potrafi dokonać tego sam! Sam nigdy nie będzie mógł dojść do zgody z samym sobą. Warunkiem zaakceptowania przez niego własnego „ja” jest akceptowanie go najpierw przez kogoś drugiego. Siebie będzie mógł kochać tylko wtedy, gdy wcześniej obdarzył go miłością ktoś drugi […] Człowiek jest taką osobliwą istotą, która żeby żyć, potrzebuje nie tylko fizycznego narodzenia, lecz także aprobowania przez kogoś […] Gdy swej egzystencji nie powie się pierwszego tak, gdy zostanie zerwana jedność psychofizyczna, dzięki której razem z życiem to „tak – jak dobrze, że żyjesz!” zapuści swe korzenie aż do obszaru nieświadomości – wtedy przerwany zostanie proces narodzin i egzystencja nie może się w pełni ukonstytuować”[11].

            Czy zatem odrodzenie się filozofii miłości w XX wieku nie ma znaczenia dla katolickiej teologii i jest po prostu „modernizmem”? „Ojcem filozofii miłości, jak filozofii w ogóle jest Platon. Badając pisma współczesnych teoretyków miłości XX wieku odkryłem, że w gruncie rzeczy  wszyscy oni obracają się w ramach platońskiej problematyki i nieraz przyjmują platońskie twierdzenia – czasem świadomie jak Freud i Jaspers, czasem nie wiedząc o tym, jak Scheler i Sartre[12]. Jeżeli bowiem jest modernizmem, zatem zjawiskiem pomijalnym przez teologię, to czymże była nieobecność, godnej tego miana, refleksji o miłości w historii myśli europejskiej przez kilkaset wcześniejszych lat? Szaleństwem byłoby mniemać, że nie miało to wpływu na teologię oraz ukształtowane na niej przekonania tradycjonalistyczne[13]. Jest to pytanie ciekawsze, gdy wziąć pod uwagę programową wręcz niechęć katolickiej myśli zachowawczej do cofania się przed Sobór Trydencki. Przecież wezwanie Leona XIII z drugiej połowy XIX wieku: z powrotem do Tomasza, zakłada, że nastąpiło jakieś odejście od tradycji klasycznej.

Włodzimierz Kowalik


[1]    De duabus naturis, rozdz. 3,

[2]    De potentia q.9 a.3

[3]    Por. ST 1 q.29 a.3; ST 3 q.2 a.2; 

[4]    ST 3 q.1 a.2; CT 1, 201; SCG 4,54

[5]    I.M. Bocheński OP, O miłości, w „Etyka”,  Komorów [roku wydania nie podano].

[6]    Z bogatej literatury polecam S.T. Pinckaers „Źródła moralności chrześcijańskiej. Jej metoda, treść historia”, Poznań 1994

[7]    Josef Ratzinger, „Formalne zasady chrześcijaństwa. Szkice do teologii fundamentalnej”, Poznań 2009, str. 98

[8]    Tamże, str. 102

[9]    Uważam, że nie warto przekładać tych terminów, gdyż wszystkie polskie odpowiedniki są złe. 

[10]  Nie znaczy, że te cechy nie mają znaczenia. Oczywiście mają, lecz w tym miejscu omawiamy przedmiot  amor benevolentia a nie amor concupiscentia.

[11]  Tamże, str. 103

[12]  I.M. Bocheński OP, O miłości,

[13]  Z katolickiego piśmiennictwa „potrydenckiego” wyłania mi się nader często obraz  porządku, w którym płaszczymy się przed zwierzchnikami i gardzimy podwładnymi.    

a.me.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Czy personalizm jest herezją?”

  1. „Amor” to relacja.Oczywiscie relacja jest bytem ( zobacz:szosta teza tomistyczna). Teraz, po Panskim tekscie, rozumiem skad sie wzial personalizm.Pan nie uzywa terminu „caritas” tylko terminu” amor”.Z cnoty wlanej teologalnej robi sie Panu relacja, no i pomylka gotowa.Nie trzeba wcale Kanta, wystarczy Gilson.ps.Bardzo niedobrze sie stalo, ze prof.Gogacz byl uczniem Gilsona i zapoznal tomizm klasyczny. Bardzo niedobrze, ze mial formacje historyka filozofii, a nie metafizyka.Tu jest jedna z przyczyn obecnej chwiejnosci polskiej formacji katolickiej, przynajmniej w Warszawie,choc jest jasne ze prof.Gogacz byl wielkim czlowiekiem i bardzo wybitnym pedagogiem.

  2. ” Jedno spojrzenie na ilustrowane magazyny w kiosku wystarczy, aby się przekonać, że ludzkość całkowicie się wyzwoliła tego, co Francuzi nazwali „chorobą katolicką” ” Dziś jedząc śniadanie rzuciłem okiem na TVP, gdzie w programie zaproszeni spece dyskutowali nad problemem wierności małżeńskiej. Cała dyskusja toczyła się wokół problemu znudzenia się sobą w związku. Jednym z gości był inicjator kampanii namawiającej do wierności pod hasłem „wierność jest sexy” :). To dobry przykład na to czym jest wyzwolenie z „katolickiej choroby”.

  3. Nie zauważyłem „krytyki” personalizmu, jako modernizmu i czegoś nieortodoksyjnego, ale tylko pragnienie oparcia się na spojrzeniu bardziej wspólnotowym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *