Połączone potencjały gospodarcze i demograficzne oraz położenie geograficzne Imperium Brytyjskiego i USA rozstrzygnęły o wyniku podzielonej na dwie części wojny światowej jeszcze zanim się rozpoczęła.
Reszta, to w sumie detale i przyczynki, choć do znudzenia należy powtarzać oczywistości: że wojny (kiedy już trwają) to nie domena humanistów i ideologów, ale inżynierów, mechaników, logistów, kierowników produkcji, budowniczych (dróg, torów, fabryk, lotnisk, stoczni…). Że kluczowe są zdolności przemysłowe, wydajność produkcji, myśl techniczna, dostęp do szlaków transportowych. Słowem, że decydują te wszystkie branże i okoliczności, które słabo pojmuje Polak czy to siedzący na koniu, czy przed komputerem. Na pocieszenie można jednak dodać, że nie do końca w przeszłości pojmowali je też o ile lepiej od nas zorganizowani Niemcy.
Porządkowo już tylko można wspomnieć, że Berlin wypróbował wszak niemal wszystkie warianty militarnego rozstrzygnięcia Wielkiej Wojny i II Wojny Światowej – znowu zresztą opacznie interpretując zalecenia Żelaznego Kanclerza każącego za wszelką cenę unikać walki na dwa fronty. W pierwszej wyłączył z niej w końcu Rosję, w drugiej od razu niemal Francję (przy neutralizacji Wschodu) – i dokładnie nic z tego nie wynikło. Podobnie jak i z pomysłów wygrywania a to w powietrzu, a to na morzu, a to na jednym, drugim, trzecim a najlepiej wszystkich naraz frontach działań. Zawsze okazywało się, że z jednej tony stali można zrobić tonę samolotu, tonę okrętu, albo tonę czołgu, ale nie po tonie z każdego rodzaju. Że po jednej drodze nie może przemieszczać się, a w jednym porcie rozładowywać się nieskończona ilość żołnierzy. Słowem, że wojna – to nie strzałki na mapach oglądana przez humanistów.
Globalnego konfliktu nie mógł więc wygrać pruski junkier, ani aryjski nadczłowiek, nawet wsparci przez polskiego ułana i poderwane do boju narody imperium rosyjskiego/sowieckiego. Wojny – co widać po jej finale – nie rozstrzygnęłaby żadna Wunderwaffe (oczywiście poza atomową – na którą jednak Niemcy nie mieli większych szans), żadne koncepcyjne prototypy, z których każdy symbolizował w istocie zasadniczą słabość niemieckiej polityki uzbrojenia (a poniekąd i procesu decyzyjnego w ogóle), jej szarpanie się od płotu do płotu, bez ustalenia, czy te wojnę mają dla Fuehrera wygrać superpancerniki, wilcze stada, niepokonane czołgi, samoloty odrzutowe, rozszczepienie atomu czy UFO. Wojnę wygrał więc amerykański i sowiecki przemysł: zdolność do masowego produkowania łatwej w obsłudze i serwisowaniu broni i sprzętu, umiejętność błyskawicznego przenoszenia fabryk i budowania lotnisk i baz od postaw, z gotowych elementów przy skracaniu linii transportowych. Niemieckiego oficera pobił sowiecki robotnik i amerykański organizator produkcji. I to jest symbol. Młot i kapitał pokonały miecz.
Dla pełnej jasności – poniekąd rację mają też dowodzący, że historia nie jest przecież w pełni zdeterminowana, więc nie decyduje o niej tylko matematyczne porównanie potencjałów. Wszak gdybyśmy zawsze byli pewni jakie będą skutki naszych działań – to niemal nic byśmy nie robili. Problem Niemiec w obu częściach Wojny Światowej polegał jednak na tym, że ich przywódcy zupełnie nie rozumieli o co się ona toczy i ten dysonans miał określone skutki.
Przypomnijmy: przyczyną Wielkiej Wojny był lęk Wielkiej Brytanii, przed realnym zafunkcjonowaniem czegoś w rodzaju układu z Björkö, a więc kontynentalnym współdziałaniem Rosji i Niemiec. Londyn miał zatem jako cele wojenne skłócenie, osłabienie i zdominowanie tych dwóch państw (oraz Turcji, którą Brytyjczycy wciągnęli do wojny jeszcze prymitywniej niż Rzeszę). A Niemcy w WW byli udziałem brytyjskim zaskoczeni, w DWS zaś liczyli, że uda się go szybko zakończyć (i to mimo tego, że przecież sam Hitler wiedział kto jest jego głównym wrogiem, o czym świadczy protokół Hossbacha!)
Faktycznym celem WW było natomiast zdekomponowanie ponadnarodowych monarchii tradycyjnych, które na okres 20-letniego interludium zastąpiono niewydolnymi państewkami narodowymi (w rodzaju Polsku), te zaś w efekcie DWS poddawano stopniowo władzy najpierw regionalnych, a następnie globalnych bloków politycznych, wtórnych wobec formacji ekonomicznej i interesów finansowych.
Tymczasem Niemcom w obu przypadkach wydawało się, że biorą udział w jakichś tradycyjnych wojenkach (choć toczonych w nowoczesnej, totalnej formie…) o militarną przewagę jednego państwa nad drugim. Ba, z upodobaniem prowadząc wojnę totalną – Berlin nijak nie mógł pojąć, że nie nadaje się ona do przerwania okrzykiem „stop!, zamawiam!”, a jej cele, postawione przez faktycznych inspiratorów – zwyczajnie MUSZĄ zostać osiągnięte, bez względu na koszty.
Niemcy prowadzili obie wojny jak my nasze XIX-wieczne powstania: „jak już strasznie pozostałych nabijemy, to na pewno nam w końcu ustąpią”. I z tego iście polskiego niedostatku rozumu i prawidłowego oglądu sytuacji mieli polskie skutki. Tak jak Wiedeń nie rozumiał czemu Zachód nie chce przyjąć jego oferty honorowego pokoju w Wielkiej Wojnie, tak przecież Berlin składał caratowi bardzo korzystne propozycje zakończenia wojny (nb. przy założeniu… zwrotu Rosji ziem polskich – co powinno dać do myślenia wszystkim spóźnionym fanom rozwiązania germano-polskiego!). Wówczas Brytyjczycy dopilnowali, by taki dyplomatyczny anachronizm nie mógł mieć miejsca (mordując Rasputina, a potem obalając carat), w DWS zaś w ogóle takie rozwiązania nie były poważnie brane pod uwagę.
Swoją rację mają więc ci podkreślający, że nie decydowały wyłącznie potencjały ekonomiczne. Przeoczają jednak, że decydowały globalne finansowe i przeplecone z nim geopolityczne i ideologiczne interesy. Na poziomie praktycznym decydujące okazało się zaś to, że kiedy decydenci światowi grali w wielopoziomowego pokera – Niemcom zdawało się, że to stare, dobre XVIII-wieczne pchełki…
Konrad Rękas
Bez przesady, cała ideologia nazistowska była oparta na postulatach walki ze światową finansjerą i dominacją anglosaską w Europie. Całe sztaby niemieckich ekonomów pracowały nad stworzeniem nowego porządku ekonomicznego dla Europy, wystarczy spojrzeć do powstałej podczas wojny pracy pt. „Europäische Wirtschaftsgemeinschaft”. Jak czytamy na samym poczatku wprowadzenia do książki napisanego przez prof. Heinricha Hunke, wysoko postawionego urzędnika NSDAP: „Na przełomie lat 1939-40 większa część Europy znajdowała się świadomie albo nieświadomie w niewoli angielskiego pojmowania ekonomii. W przeciągu ostatnich lat, zostało ono jednak politycznie, militarnie oraz gospodarczo wymiecione z państw kontynentalnej Europy.” Hunke dalej stwierdza, że to właśnie dzięki dojściu NSDAP do władzy, Europa przebudziła się i zaczęła zajmować się kwestią „europejskiego pytania”. Hunke przedstawia, jakie są najbardziej palące problemy związane ze stworzeniem nowego europejskiego porządku gospodarczego. Pod koniec wprowadzenia padają znamienne słowa: „Tak więc od 1940 r. znajdujemy się w fazie bezprzykładnego przewrotu gospodarczo-politycznego. Problemy, przed którymi stoimy są trudne, ale do rozwiązania. Jednakże rozwiązanie ich przyniesie Europie pokój a przez to wielką epokę wspólnego budowania, a co opłaca się walczyć”. Wśród referentów znajdował się prominent NSDAP Walther Funk, pełniący funkcję Ministra Gospodarki oraz Prezydenta Banku Rzeszy. (Tytuł jego przemówienia brzmi następująco: „Das wirtschaftliche Gesicht des neuen Europa” (Gospodarcza twarz nowej Europy). Wystąpienie Funka jest swego rodzaju manifestem zapowiadającym stworzenie nowego europejskiego systemu gospodarczego, dzięki któremu w Europie wreszcie zapanuje prawdzie „socjalny porządek życia” (soziale Lebensordnung). Funk zapowiada, że europejczycy potrzebują woli do „europejskiej pracy wspólnotowej”: „To oznacza ustanne staranie się o to, by rozumieć wielkie cele i nadchodzące zadania, jak również, by się odpowiednio na nie nastawić. To oznacza także, konieczność odpowiedniego podporządkowania swoich interesów europejskiej wspólnocie; to jest najwyższy cel, którego wymagamy od pańsw europejskich, który chcemy zrealizować. W poszczególnych przypadkach może to być związane z ofiarą, w ogólnym rozrachunku wszystkiego narody odniosą z tego korzyść”.
Słabość Niemców polega na tym, że nie byli w stanie stworzyć żadnej ideologii, która byłaby atrakcyjna dla Europejczyków. Kto w Europie mógł się utożsamiać z ideologią Niemców jako rasy panów?! Anglosasi byli tutaj znacznie sprytniejsi, i na tym polegała ich przewaga.
Na to samo co Autor liczył i minister Beck, że Niemcy nie porwą się na konflikt z Zachodem. Ale się porwali. Dalsze konsekwencje mamy w jednej z ewangelicznych przypowieści. Nasza strategia była już przećwiczona w I wojnie św.: z jednym (słabszym) zaborcą przeciw drugiemu i zmiana frontu, kiedy ten zostanie pokonany. Trzeba było iść z Hitlerem przeciw ZSRR. Rosja by padła a potem padli by Niemcy pod ciosami USA.
Autor niesłusznie pomija megalomanię i naiwność cesarza Wilhelma II oraz Adolfa Hitlera jako przyczynę dwóch wielkich wojen i podwójnej klęski Niemiec. Kraj ten musiał zmierzyć się prawie z całą resztą świata, dysponując niewielkim ułamkiem zasobów niezbędnych do prowadzenia wojny. Skutek- łatwy do przewidzenia. Bismarck pewnie by do tych wojen nie dopuścił. Albo gdyby Hitler zatrzymał się na pakcie ze Stalinem albo na poskromieniu Francji być może nie było by Armii Czerwonej w Berlinie. A jednak Adolf doszedł do wniosku, że może podbić świat jak jakiś Aleksander Wielki. To był cel wojen, do którego nie chcieli dopuścić inni wielcy uczestnicy tej geopolitycznej rozgrywki. Inne cele Aliantow jak np. wspomniane przemodelowanie ponadnarodowych monarchii (ale Niemcy kajzerowskie były wtedy monarchią narodową i nietradycyjną, podobnie Bułgaria i w dużej mierze Turcja. Austria była ponadnarodowa, ale już nie tradycyjna, za to carska Rosja narodowa i tradycyjna) to tylko skutki uboczne konfliktu. Po Wielkiej Wojnie jej zwycięzcy – Anglia i Francja uznały takie rozwiązanie za opłacalne dla siebie Zaś po kolejnej wojnie kształt Europy zaprojektowali kolejni zwycięzcy: USA i ZSRR. I chwała dla nas, żeśmy dwa razy nie znaleźli się po przegranej stronie, a nawet coś dla nas zostało z pańskiego stołu, ot taki polski Wrocław albo polski Szczecin.
Ha, Pani Doktor, ale Niemcy co innego mówili (niektórzy), a co innego robili (decydenci). Hess nie poleciał przecież do Anglii, bo zwariował. Niestety, ale polityka III Rzeszy faktycznie poddana była jakiemuś fatalnemu fatalizmowi. To Londyn przyspieszył wybuch DWS kierując agresję niemiecką na Polskę, ale gdyby do tego nie doszło – Hitler również gotów był zacząć jak najszybciej – biorąc za pretekst Rumunię, czy kolonie. Było to rozumowanie jednak czysto taktyczne, a nie strategiczne, sprowadzało się bowiem do rozstrzygnięć wojskowych zanim Brytyjczycy rozwiną potencjał przemysłowy do poziomu wojennego – a potem się zobaczy. Tyle, że potem nie było już nic do oglądania.
Panie Włodzimierzu, przeważnie nie rozumiem Pana komentarzy, ale tym razem mam wrażenie, że po prostu nie przeczytał Pan komentowanego tekstu.
„…To oznacza także, konieczność odpowiedniego podporządkowania swoich interesów europejskiej wspólnocie; to jest najwyższy cel, którego wymagamy od pańsw europejskich, który chcemy zrealizować. W poszczególnych przypadkach może to być związane z ofiarą, w ogólnym rozrachunku wszystkiego narody odniosą z tego korzyść…” – jak to pogodzić ze zdobywaniem Lebensraumu dla Uebermenschów i „wojna totalną”, oraz długofalową eksterminacją Untermenschów? Czy Niemcy nie wiedzieli, że jesli chą tworzyć jakąś „europejską wspólnotę”, to nie z niedopbitkami „wojny totalnej”. A może, o czym nie ma tu mowy, Słowianie mieli iść pod nóż, a na odebranych im terenach miała zapanować sielanka dla narodów zachodnioeuropejskich?
„Panie Włodzimierzu, przeważnie nie rozumiem Pana komentarzy”. Mogę to Panu wyjaśnić. Znaczenie zależy od sposobu użycia języka (czym byłoby „znaczenie” poza użyciem języka?). A język to przede wszystkim wehikuł komunikacji a nie poznania (nie licząc poznania czysto zmysłowego, które same w sobie nic nie znaczy, bo jest przecież bezpośrednie oraz języków sztucznych, wymyślonych właśnie do poznawania). Język służy zatem do uzgadniania działania dla osiągnięcia wspólnych celów. Dotąd jasne? Cele danej grupy określają zatem sposób użycia języka i co zatem idzie znaczenie wypowiedzi. Mamy inne cele i dlatego mnie Pan nie rozumie. Mój język jest dla Pana niejasny. Prawdopodobnie miłuje Pan Rosję a nienawidzi Zachodu, być może już na poziomie nieświadomym (np. markerów somatycznych, co jest bardzo prawdopodobne, to się robi na różnych ćwiczeniach duchowych) i uważa to za Prawdę tj. obiektywny stan rzeczy a nie cechę Pana osobowości.
Ad Włodzimierz Kowalik – Pan jest najbardziej „przefilozofowaną/przeintelektualizowaną” osobą jaką znam.
Nie wydaje mi się, żebym znał jakiegoś Laurentego. Zapewne ma Pan jakieś imię i nazwisko, czego się Pan wstydzi? Sugeruje Pan, że jest moim znajomym a używa jakiś pseudonimów. Co za maniery! Wszystko zależy od środowiska w jakim się Pan obraca. Ja w gronie matematyków byłbym pewnie uznany za tępaka (słusznie zapewne). Osobiście, za moim ulubionym myślicielem I.M. Bocheńskim OP, „przedkładam towarzystwo pasterzy kóz nad dostojne grono magistrów świętej teologii”, zwłaszcza takich jak Inkwizytor Laurenty, Salwowski czy kim Pan tam jesteś. Może samym Diabłem.
Inquisitor Laurencius – od dawna czytam komentarze p. Włodzimierza i prosiłbym, aby filozofią tego nie nazywać. Bicie piany przez Hegla i innych tego typu hochsztaplerów wystarczająco nadwyrężyło renomę tej dyscypliny.
Panie Kowalik znam Pana z komentarzy, nie osobiście. Myślałem, że wynika to jasno z okoliczności! Jeśli odniósł Pan w drodze jakiegoś wymyślnego rozumowania mylne wrażenie to przepraszam. Nie wiem po co wyskakuje Pan z Panem Salwowskim. Tym bardziej z diabłem.
Marcin Sułkowski@: Jest znanym faktem, że różne szkoły filozoficzne nie uznają się wzajemnie za filozofię. Ostatecznie jest to spór o słowa. Ja zawsze przyznawałem się do (późnego) Bocheńskiego, uznając jego krytykę tzw. filozofii bytu, na której się uczyłem. Uważam Bocheńskiego za wzór filozofowania, czego Pan może oczywiście nie podzielać. Pan jako zdaje się libertarian, z punktu widzenia filozofii bytu, również nie filozofuje tylko uprawia ideologię (lefebryści dorzucą jeszcze, że heretycką). Inquisitor Laurencius@: Kiedyś Salwowski używał – jak mi się zdaje, nicka Inkwizytor jakiś tam. To dobrze, że znamy się tylko z komentarzy. Tylko, że ja żyje jeszcze w tzw. realu.
Skoro wg Pana, Panie Włodzimierzu, „język to przede wszystkim wehikuł komunikacji” to ja życzę Panu i wszystkim użytkownikom tego portalu, ażeby zastosował Pan to swoje spostrzeżenie w praktyce.
Panie Włodzimierzu – po pierwsze – w tym wypadku nie „libertarian”, a „libertarianin”. Po drugie – za takowego siebie nie uważam ze względu na kilka faktów, m.in. mętlik semantyczny. Po trzecie – również uważam, że wiele rzeczy rozbija się o pojęcia, ale nie dajmy się zwariować. Sprowadzanie wszystkiego do języka i pojęć jest dla mnie niebezpieczną „fiksacją”. Po czwarte – wydaje mi się, że pan Salwowski miał nick „Marcoviensis Pluralis”, jeśli mnie pamięć nie myli. Pozdrawiam.
Marcin Sułkowski@: 1/A kto zwariował? Rozumiem, że w Pana opinii ja, jako „tego typu hochsztapler”. Piękna insynuacja. Doceniam sprawność perswazyjną. Naprawdę. Ktokolwiek jej ulegnie, uzna, że ja tylko „biję pianę”. Trudno. Po owocach poznacie, nie po gadaniu. Jeśli znaczenie jest użyciem, to język sam wskazuje poza siebie: na to co oznacza. Sęk w tym, że kiedy zapominamy o języku (tj. użyciu słów), nieświadomie utożsamiamy go z tym „poza”. Przykład: Arystotelesowskie „byt jest wieloznacznym WYRAŻENIEM” tomiści tłumaczą sobie jako: „O bycie można MÓWIĆ wielorako” i analizują słowa, jakby to się MÓWI, było tym, co ISTNIEJE, bo przecież, „byt jest pierwszym przedmiotem poznania”. Mają takie samo roszczenie co Pan: nie sprowadzajmy wszystkiego do języka, ale nie widzą, że to się do nich samych stosuje. Jak wczoraj pamiętam o. Krąpca wykładającego z emfazą, że filozofia nie jest uprawianiem mitów, nie jest analizą języka, tylko samego bytu. Słowa, słowa, słowa. O gdyby człowiek mógł przestać mówić. Polecam „Granice interpretacji” B. Brożka gdzie jest poprawna teoria języka wyłożona, czyli taka w której język nie jest utożsamiony z głęboką strukturą bytu. A to dopiero pozwala na odróżnienie języka i bytu, czyli niesprowadzanie wszystkiego do języka i pojęć. 2/ Wiem, że pisze się „libertarianin”. Byłem jednak ciekawy, czy Pana zainteresuje słowo czy rzecz nim oznaczona? No i jak widać: słowo. Bingo. Nie sprowadzajmy wszystkiego do języka.
Panie Włodzimierzu – dużo mówi Pan o języku, sprawia to wrażenie fachowego wykładu, a jednocześnie zarzuca mi Pan coś, czego nie zrobiłem. Nie insynuowałem Pana „wariactwa”, jedynie wtrąciłem kolokwialne powiedzenie w swoją wypowiedź. Wydaje mi się, że wynikało to z kontekstu. Ja rozumiem, że trudno jest zweryfikować czyjeś intencje, ale starajmy się zachować uczciwie i nie wciskajmy w usta swojego rozmówcy czegoś, czego nie miał na myśli. W razie jakichś niedomówien czy wątpliwości, lepiej jest zwyczajnie zapytać. Podobnie ma się rzecz z hochsztaplerami, których postawiłem obok Hegla – nie miałem na myśli Pana, lecz popularnych „filozofów”, inspirujących różnej maści „intelektualistów”. W Pana przypadku odnoszę wrażenie, że Pana fascynacja językiem doprowadza czasami do mówienia nie na temat. Mogę się mylić, dlatego jest to tylko wrażenie – nie analizuję wszystkim Pana komentarzy. Jako osoba z filozofią odrobinę zaznajomiona rozumiem Pana, jeśli chodzi o przykładanie wagi do języka i stwierdzenie oczywistego faktu, że wszystko wyraża się w języku, ale moim zdaniem istnieje cienka granica między tym stwierdzeniem, a wplątaniem się w swoistą językową pułapkę. Polega ona na tym, że gdy zbytnio zajmiemy się językiem, to wirujemy na jakimś meta-poziomie, rzucami truizmy o języku (uczonym językiem) i niewiele z tego wynika. W konsekwencji najlepiej byłoby milczeć. 2/ Zwróciłem uwagę na błąd. W dzisiejszych czasach, gdy komputery zaczynają myśleć za ludzi, należy dbać o poprawność w pisowni i mowie. Może to z mojej strony staromodne, ale wydaje mi się, że na takim portalu, należy dbać o takie sprawy. A sam zamysł sprawdzenia czym się zainteresuję był niezły. Nadmieniam tylko, że w „po drugie” odniosłem się do „rzeczy oznaczonej pojęciem”.
calix@: Komunikacja polega na wspólnej intencji. Cel wyprzedza wypowiedź. Jak mamy różne cele (intencje) to się nie dogadamy. Np. zaprowadzenie rosyjskiego panslawizmu jako „tradycjonalizmu” i likwidacja Polski jako kraju zlatynizowanych Słowian nie jest moim celem. Proste, prawda? Nie wiem zatem o co chodzi panu Rękasowi, gdy pisze, że „przyczyną Wielkiej Wojny był lęk Wielkiej Brytanii, przed [….] kontynentalnym współdziałaniem Rosji i Niemiec” albo „faktycznym celem WW było natomiast zdekomponowanie ponadnarodowych monarchii tradycyjnych, które na okres 20-letniego interludium zastąpiono niewydolnymi państewkami narodowymi (w rodzaju Polski)”. Winny jest ten, kto się bał, że go napadną a nie ten kto napadu dokonał. Dla mnie to jest postmodernistyczny bełkot godny Wyborczej (dowolna narracja źle osadzona w faktach historycznych). I wojnę światową rozpoczął nie kto inny tylko „ponadnarodowa, tradycyjna monarchia” w Wiedniu (przy wydatnym udziale niemieckiej dyplomacji), przechodząc tym do porządku dziennego nad WŁASNYM (sic!) upokarzającym ultimatum PRZYJĘTYM przez Serbię. Nie wiem jak to pan Rękas sobie tłumaczy? Być może w tradycyjnej monarchii Austro-Węgierskiej rządziły wiadome (panu Rękasowi) kręgi interesów, których celem było „dekomponowanie ponadnarodowych monarchii tradycyjnych”. To jednak sprowadzałoby cały pogląd do absurdu. Mogę tylko przypuszczać, że pan Rękas tak miłuję Rosję (i inne „tradycyjne monarchie”), że jej OBECNA polityka przyjaźni z Niemcami (Cel wyprzedza wypowiedź), każde mu wypisywać podobne rewelacje. Mnie bardziej przekonuje tradycyjna w historiografii teza, że to Wielka Brytania chciała utrzymać status quo w Europie i gdzie indziej (nie miała żadnego interesu w tym by go zmieniać!!!) a cesarskie Niemcy parły do wojny i budowy imperium kolonialnego. Pani Ziętek skomentowała rzecz przytomnie. Marcin Słukowski@: Oczywiście, że nie insynuował Pan mojego wariactwa. To ja przecież pytałem „kto zwariował?” o Pańską ocenę moich wpisów. Dobra insynuacja polega na tym, że nie da się udowodnić, iż jest insynuacją. Kiedy ktoś czyta Pana tekst: „Od dawna czytam komentarze p. Włodzimierza i prosiłbym, aby filozofią tego nie nazywać. Bicie piany przez Hegla i innych tego typu hochsztaplerów wystarczająco nadwyrężyło renomę tej dyscypliny”, to rozumie, że pan Włodzimierz jest w nim zestawiony z Heglem, hochsztaplerami i odżegnany od filozofii. Komunikat jest jasny i jednoznacznie krytyczny, co wystarczy przeciętnemu czytelnikowi do odfajkowania Włodzimierza. Ale logicznie wypowiedź nie znaczy oczywiście, że Włodzimierz jest hochsztaplerem jak Hegel. To już jest sprawa intencji, która wyprzedza wypowiedź. No mówię Panu, że doskonale to Pan ujął. Nie żadnych mam pretensji. Po prostu się bronię. A swoją drogą, ciekawe jaką Pan miał intencję, pisząc to, co napisał? Bo jakąś Pan miał przecież. Pozostając na gruncie samej logiki, nie da się udowodnić, że było nią pochwalenie mnie. Zatem? 🙂
Panie Włodzimierzu – Postawiłem Pana w tym, faktycznie niezbyt miłym gronie tylko z jednego powodu – potocznie zwykło się mawiać o „filozofowaniu”, co jest nacechowane negatywnie. Czytając Pana komentarze, można odnieść wrażenie, że ma Pan sporą wiedzę, ale czasami „odlatuje” od tematu. Szary Kowalski przypnie Panu łatkę „filozofa”, który „filozofuje” i przez coś takiego cierpi w zasadzie nie Pan, bo Pan obronić się potrafi, a dyscyplina, która ostatnimi czasy jest niema, jeśli rozumie Pan, co mam na myśli. Niemniej nie miałem na celu urażenia, czy obrażenia Pana. Zabieg z Heglem był próbą unaocznienia ogólnego problemu negatywnego odbioru filozofii i prośbą, aby nie wszystko, co nam się wydaje filozofią, tak właśnie nazywać.