Rok temu, 4 sierpnia zmarł prof. Bogusław Wolniewicz. Filozof i logik. Należał do rzadkiej urody oryginałów w najlepszym tego słowa znaczeniu. Na przekór wiejącym wiatrom nowoczesności i nowinkarstwa, uparcie trzymał się tego, co sprawdzalne i oczywiste. Mówił o sobie – prawoskrętny.
Poglądy miał wyraziste. Twierdził, że islam, to wylęgarnia terroryzmu a antysemityzm to obuch, którym Żydzi i „Gazeta Wyborcza” walą przez łeb swoich adwersarzy. Nic dziwnego, że w lewicowo-liberalnych mediach uchodził za czarnego luda, o którym pisano jedynie źle. Kłopot z nim polegał jednak na tym, że swoje ostre jak brzytwa poglądy formułował jako wybitny filozof i logik, którego zasługą jest przybliżenie polskiej filozofii postaci Ludwiga Wittgensteina.
Swoją osobowością gasił tandetę i wtórność intelektualną salonowych gwiazd, co sprawiało, że na salonach występował rzadko. Jeśli już się tam znalazł, był jak szczupak wśród uklejek. Siał popłoch i spustoszenie. Twardo głosił swoje, nie stroniąc od krytyki ad personam. Trafnością puent zmuszał do myślenia, a na jadowitą krytykę był kompletnie impregnowany, gdyż nie zabiegał o niczyj poklask.
I właśnie cięty język, brak obłości w poglądach, a także własne zdanie, którego bronił ze swadą, czyniły z niego postać tak nietuzinkową, na widok której widz i słuchacz poprawiał się w fotelu. Jego słowne tyrady, swoista zjawiskowość i magnetyzm sprawiały, że miał swoich zagorzałych admiratorów. Wiedzieli, że za niepoprawnością jego poglądów podąża głęboka wiedza filozoficzna i reżim logiki, nie pozwalające na jałowe spekulacje i powierzchowne fajerwerki, którymi karmi się dzisiejsza pop-nauka i pop-polityka.
Wolniewicz był osobą niewierzącą, a przynajmniej tak o sobie mówił. Nie przeszkadzało mu to jednak przypominać katolikom, czym jest wierność tradycji katolickiej i jakie z tego wynikają implikacje. Bez zbędnego krygowania się mówił o swojej obecności w PZPR, a także o przydatności poglądów Marksa do opisu zjawisk społecznych. Nie bał się wycieczek personalnych, chłoszcząc barwnym słowem wszystkich tych, którzy „zaleźli mu za skórę”.
Miał coś wspólnego z Orianą Fallaci, więc dyskusja między nimi z pewnością byłaby ucztą. Niestety, nie żyją oboje. Zachęcam, by sięgnąć po książkę „Wolniewicz. Zdanie własne” i absolutnie nie zrażać się błędami edytorskimi, które – jak sądzę – wymusił pośpiech redakcyjny. Jest idealna na prezent. Trzeba się jednak nachodzić, by ją znaleźć. Ot, los książek niepoprawnych politycznie.
Maciej Eckardt
za: http://www.mysl-polska.pl/1644