Przed naszymi oczami stoi Chrystus w swoim dziele odkupienia. Podczas całego Wielkiego Postu duchowo zanurzamy się w Jego konającym Sercu i krok po kroku rozważamy Jego okrutną mękę i śmierć. Stać często pod krzyżem Zbawiciela razem z Matką Najświętszą – oto początek prawdziwego życia według woli Bożej, początek zbawienia, początek drogi, która prowadzi do szczytu świętości. Dlaczego? Ponieważ nasze serca, często tak zimne i twarde, wzruszają się widokiem tylu cierpień znoszonych dla nas osobiście, dla naszego ratunku. Rozpala się ogień miłości przez współczucie z Chrystusem. Ogarnia nas podziw z powodu „zbytniej miłości, którą On nas umiłował”. Za tym głębokim wzruszeniem następuje drugi krok na drodze do świętości. Skoro Chrystus wszystko dla nas uczynił, to i my powinniśmy coś dla Niego uczynić. Budzi się chęć dania pewnych znaków, okazania wyrazów naszego zobowiązania. Nie wystarczą nam gesty współczucia, piękne słowa i wzniosłe pieśni oraz uczestnictwo w nabożeństwach Drogi krzyżowej. Chcemy pokazać Bogu nasze czyny. W takich okolicznościach podejmujemy nasze postanowienia wielkopostne i umartwienia, przez które spodziewamy się sprawić radość Panu Jezusowi. Tym samym chcemy unikać wszystkiego, co sprawia Mu przykrość. – Na tym najczęściej kończy się przeżywanie Wielkiego Postu nawet przez gorliwych katolików. Niewątpliwie tak odbyty święty czas pokuty przynosi piękne owoce. Wierni oczyszczeni w Najdroższej Krwi przez dobrą spowiedź rzeczywiście lepiej praktykują swą wiarę, a kościoły się wypełniają. Jednak już parę tygodni po Wielkiejnocy widać, że te owoce często nie są zbyt trwałe.
Istnieje jeszcze inny, głębszy sposób przeżywania Wielkiego Postu. Widzieliśmy, że w centrum czasu pokuty stoi tajemnica krzyża naszego Pana. Oto klucz, który otwiera bramy niebios. Przepiękne polskie pieśni pasyjne pokazują cały wymiar tajemnicy Ukrzyżowanego. Jego śmierć jest życiodajna. Wylana przezeń Krew oczyszcza nas od wszelkiego brudu, uzdrawia nas od wszystkich duchowych chorób i nałogów. Oto szkoła miłości. Z tajemnicy krzyża bije źródło zbawienia i wyrasta drzewo, którego owoce rodzą wszystkie cnoty. Oto jedyna droga do świętości. Wiedząc o tej wzniosłej tajemnicy, możemy tylko ubolewać, że w tak małym stopniu jesteśmy „przyjaciółmi krzyża”. Tak trudno nam pojąć, że tylko wtedy spłyną na nas wszystkie łaski Boże, gdy pokochamy krzyż. Nasze życie jest pełne doświadczeń, chorób, problemów, trudności, cierpień, ciężkich chwil, wydarzeń niemiłych, nawet strasznych, a może wręcz katastrofalnych. Czy istnieje człowiek na ziemi, który nie musiałby codziennie dźwigać rozmaitych krzyży? Nie ma takiego. Wielu ludzi pyta „dlaczego?”. Dlaczego muszę tak okropnie cierpieć? Dlaczego to mnie przytrafiło się takie ciężkie doświadczenie? A w miarę jak człowiek buntuje się przeciw swemu krzyżowi, zaczyna mieć pretensje do Boga. Najpierw padają słowa żalu: „Bóg mnie nie kocha, Bóg mnie opuścił!”, a w końcu obolała dusza dociera do granicy bluźnierstwa i krzyczy: „Bóg jest niesprawiedliwy! Bóg jest okrutny! Bóg jest winny!”. W każdym z nas głęboko tkwi skłonność do takiego buntu. Czasem jest ona jakby uśpiona, ale ujawnia się od razu, gdy doznamy cierpienia.
Jak zatem jest ważne wezwanie naszego Pana na Wielki Post: „nawróćcie się, bo Królestwo Boże jest bliskie”! Na czym polega to nawrócenie? Na właściwym rozumieniu naszych krzyży. Na pokochaniu naszych krzyży! Nasze życie jest piękne nie wówczas, gdy szczebiocemy jak skowronki, zadowoleni i beztroscy. Gdy wszystko się układa po naszej myśli, pogoda ducha naprawdę nie jest niczym trudnym. Nasze życie jest piękne tylko wówczas, gdy niesiemy godnie, cierpliwie i do końca nasz krzyż. Zachować pogodę ducha mając krzyż na ramionach – oto sztuka, która musi wzbudzić uznanie, a nasze życie uczynić pięknym. Nasz czas tu na ziemi jest tylko przygotowaniem do osiągnięcia nieba. Im więcej miłujemy Boga, tym bardziej jesteśmy świętymi. Miłość zaś okazujemy Bogu nie tylko przy okazji składania wielkich ofiar. Największą miłość okazali Bogu męczennicy: „Nie ma większej miłości niż życie oddać za przyjaciela”. Okazji jednak do męczeństwa nie ma wiele, przynajmniej w otaczających nas okolicznościach. Natomiast jest wiele okazji do cichego, bezkrwawego cierpienia ciała lub duszy. Dlatego też wszyscy święci i mistrzowie życia duchowego wychwalali ciche cierpienie mające jako pobudkę miłość do Boga. Takie cierpienie jest przekonującym wyrazem miłości do Boga, skutecznym środkiem osiągnięcia świętości, a także niezawodną bronią w walce o ratunek dusz. Wspomnijmy na słowa św. Maksymiliana: „Niepokalana życzy sobie, abyśmy nie tylko pracowali, ale i cierpieli. Tu jest olbrzymie pole pracy przez cierpienie. Drobne krzyżyki codzienne potrafić pogodnie znosić – to jest oddać się Niepokalanej. I nie tylko znosić, ale ich pożądać – niech będą! Nie byłoby bowiem zarobku na niebo” (Konferencje św. Maksymiliana Marii Kolbego, nr 61).
Co to konkretnie znaczy „przyjąć krzyż swój codziennie”, „cierpieć z miłości do Chrystusa”? Jest to niewątpliwie prawdziwa sztuka. By ją posiąść, trzeba odbyć w „szkole krzyża” wiele lekcji.
Pierwsza i być może najtrudniejsza lekcja w „szkole krzyża” polega na sztuce opanowania naturalnego odruchu odrzucenia krzyża w momencie, gdy pojawia się on w naszym życiu. Jeśli ktoś wyrządza nam wielką przykrość, naszą pierwszą i naturalną reakcją jest zazwyczaj zdenerwowanie, gniew, złość, bunt, przygnębienie. Emocje te szybko uzewnętrzniamy, komentując doznaną przykrość. Nasz gniew i zdenerwowanie dostrzegają inni. Myśl o doświadczonej przykrości prześladuje nas do tego stopnia, że już nie możemy się skoncentrować na naszych obowiązkach. Coraz więcej rozproszeń podczas modlitwy, która zresztą szybko w ogóle ustaje. Bijemy się z myślami, od których trudno uciec nawet we śnie. Nie analizujemy na chłodno sytuacji i nie szukamy skutecznych środków zaradczych. Nie kieruje nami pragnienie, by z wyrządzanego nam zła wywieść jakieś dobro. Chodzi nam tylko o szybkie odparcie ciosu, często „w ciemno”. Podjęte w takiej atmosferze decyzje są z zasady pochopne, nieprzemyślane, nieskuteczne, dyktowane ukrytą chęcią odwetu za doświadczoną niesprawiedliwość.
Aby nie wpaść w tę groźną pułapkę, przez którą tak często trwonimy najdrogocenniejsze chwile naszego życia, czyli chwile naszego krzyża, najpierw trzeba dokonać bardzo ważnego rozróżnienia: cios i ból. Oto mamy jakieś uderzenie, które nam wymierzono (przykre słowa, upokarzający gest, niesprawiedliwy czyn, cios fizyczny lub moralny etc.). Takie uderzenie nie jest tożsame z bólem. Ono dopiero powoduje w naszym sercu ból (duchowa rana, doświadczenie, krzyż, poczucie nieszczęścia, przykrość, cierpienie). Z powodu odczuwanego bólu nasza natura krzyczy, jęczy i reaguje w sposób wyżej opisany. Mamy prawo zaprotestować przeciw ciosowi, przeciw niesprawiedliwości – ale nasz stosunek do bólu powinien być inny. Doświadczając bólu, należy ujarzmić swoją naturę. Należy odwrócić się od czysto naturalnych myśli, należy poskromić czysto naturalne reakcje. Ale to tylko początek. Dalej należy zwrócić się do Boga, który wszystko widzi, który dopuszcza nasze cierpienie, który każde dobro kiedyś nagrodzi, a każde zło ukarze.
Zdolność zwrócenia się ku Bogu w chwili cierpienia jest owocem drugiej lekcji w „szkole krzyża”. Trzeba sobie uświadomić, że nic nie może nas spotkać, na co by Pan Bóg nie pozwolił. Nasze przykre doświadczenie jest więc przez Niego przewidziane, dopuszczone i ma jakiś sens. W obliczu cierpienia należy wykreślić ze swego słownika słowo „przypadek”. Cierpienie zostało nam dane dla naszego większego dobra. „Panie Jezu, Ty wiesz, jak mi teraz jest ciężko. Ale i ja wiem, że Twój krzyż, Twoja męka, Twoja śmierć dla mnie były o wiele trudniejszym doświadczeniem niż to, co ja teraz przeżywam. Wiem, że jestem tylko po to na ziemi, aby przygotować się do nieba, a droga do Ciebie to droga krzyżowa. Wszak powiedziałeś: «Jeśli kto chce iść za mną, niech zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój codziennie, i tak niech mnie naśladuje!». Krótki jest mój czas na ziemi, a im więcej krzyży noszę dla Ciebie, tym większa będzie potem moja chwała w niebie, tym bardziej Ty mnie ukochasz, tym więcej mogę Tobie dopomóc w zbawianiu dusz!”. Takie słowa na papierze pisze się łatwo, ale każdy z nas wie, że gdy nastąpi próba, myślimy o wszystkim innym, tylko nie o tym, co najważniejsze. W czasie próby potrzeba bardzo silnego aktu naszej woli. Gdy zaboli, to zdecydowanie (a nawet gwałtownie!) trzeba odepchnąć od siebie naturalną skłonność do buntu i złości, a zamiast tego należy dostrzec nadprzyrodzony wymiar przykrego doświadczenia. Jest to klasyczny przykład ignacjańskiego agere contra. Ten akt woli należy powtarzać za każdym razem, gdy naturalne porywy gniewu i buntu próbują opanować naszą duszę. To są uparte pokusy, którym nie wystarczy raz powiedzieć „nie”. One wracają i trzeba być na to przygotowanym.
Ten akt woli wzięcia wbrew sobie „krzyża na swoje ramiona” jest tak ważny w naszym życiu duchowym, że nie ma przesady, gdy święci utożsamiają go z aktem prawdziwego nawrócenia. Stłumienie odruchu buntu natury i uległe przyjęcie krzyża jest czymś analogicznym do aktu wiary. Takie doświadczenie zawsze jest trudne. Szymon Cyrenejczyk na początku nie chciał podjąć krzyża Chrystusowego, zrobił to tylko wobec presji rzymskich żołnierzy. Po prostu zmusili go. Sam by się może na taki czyn miłosierdzia nigdy nie zdobył: bariera lęku była zbyt wysoka. Dopiero później, jak mówi Tradycja, patrząc na wzniośle cierpiącego Jezusa, zaczął odczuwać w sercu podziw i miłość do Niego, by w końcu cieszyć się, że może razem z Nim nieść krzyż. Święty Maksymilian mówił: „Raz się tylko cierpi i tylko przez cierpienie możemy Panu Bogu okazać swą prawdziwą miłość, bo ona okupiona jest kosztem własnym” (Konferencje…, nr 80). Nie zapomnijmy również, że uległe przyjęcie krzyża jest wielką łaską, której Pan Bóg udziela nam tylko stopniowo i w miarę jak o nią pokornie prosimy. A skoro Niepokalana jest Pośredniczką wszystkich łask, to tylko wtedy dostaniemy łaskę uległego znoszenia cierpień, jeśli będziemy często uciekali się z prośbą do Niej. Ona, sama będąc Matką Bolesną, może nam dać łaskę zrozumienia sensu krzyża i łaskę doceniania wartości krzyża, jaki w danej chwili został nam dany.
Takie nadprzyrodzone spojrzenie na doświadczoną przykrość zasadniczo zmienia całe nasze nastawienie do zjawiska cierpienia. Jeśli w pierwszej chwili silnego bólu straciliśmy pokój serca, to po uwzględnieniu nadprzyrodzonego sensu cierpienia ten pokój szybko wraca. Łatwiej wówczas walczymy z myślami o buncie, ze złością i przygnębieniem. Emocje coraz mniej panują nad nami i możemy patrzeć na bieg przykrych wydarzeń bardziej obiektywnie. Jeśli wytrwale ćwiczymy się w sztuce uległego przyjmowania krzyża, to muszą być efekty. Coraz łatwiej przyjmujemy swoje krzyże i krzyżyki. Postępujemy na drodze ku świętości. Zauważcie, że błogosławieni Franciszek i Hiacynta z Fatimy w swym krótkim życiu stali się świętymi, ponieważ dobrowolnie zdecydowali się nieść krzyż. „Modlili się i ofiarowali się” całkowicie, aż do swej przedwczesnej śmierci, aby pocieszyć Boga tak strasznie obrażanego (Franciszek) i aby uratować jak najwięcej dusz od wiecznego potępienia (Hiacynta). Szczytem tego nadprzyrodzonego wymiaru cierpienia jest stan, w którym dusze „nie wyobrażają sobie wprost, jakby mogły żyć bez cierpienia” albo w którym dusza „uważa się za uprzywilejowaną, jeżeli Pan Jezus dopuszcza ją do cierpień” (Konferencje…, nr 222).
Panując nad emocjami i trwając przy Zbawicielu, trzeba nauczyć się obiektywnie spoglądać na sprawców naszego cierpienia. I tu rozpoczyna się trzecia lekcja w „szkole krzyża”. Co się stanie, gdy damy upust naturalnej reakcji? Szybko wydajemy wyrok potępienia i surowo osądzamy intencje winnego. Następuje eksplozja niechęci i gniewu wobec sprawcy, wiodąca czasem aż do nienawiści; w skrajnych sytuacjach może się nawet polać krew. Takie postępowanie jest grzechem, bo tylko Bóg widzi wnętrze człowieka. On prawo sądzenia i karania zastrzegł dla samego siebie. Święty Paweł poucza nas: „Nikomu złem za złe nie odpłacajcie (…) nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście Bożej!” (Hbr 12, 17 i 19). Oprócz tego całkowicie tracimy panowanie nad językiem. Mówimy innym o doznanej przez nas krzywdzie. Potępiamy winnego w rozmowach z osobami trzecimi, często nawet przypadkowymi. Nie cofamy się przed zuchwałymi osądami. Tracimy miarę, co czasem skutkuje oczernianiem, obmową, a nawet oszczerstwem. Nie hamując siebie w naszych emocjach, możemy nawet spowodować zgorszenie osób trzecich, które nie znają sytuacji. Przez takie zachowanie zyskujemy dokładnie odwrotny od zamierzonego efekt naszej interwencji.
Podczas tej trzeciej lekcji musimy też dokonać klasycznego rozróżnienia między błędem a błądzącym, krzywdą a krzywdzącym. Zasada świętych brzmi: „nienawidź błąd, kochaj błądzącego!”. Wobec sprawcy zachowujmy się jak nasz Pan Jezus Chrystus, który kocha syna marnotrawnego i czeka, aż nieszczęśnik powróci do Niego. Niepokalana nienawidzi herezji, ale heretyków kocha i robi wszystko, aby nawrócić ich do prawdy. Matka zawsze kocha swe dziecko, nawet jeśli ono stało się całkiem złe. I dopóki żyje, nie ustanie czynić wszystkiego, aby dziecko wróciło.
Teraz rozpoczyna się czwarta lekcja w „szkole krzyża”. W jej trakcie trzeba nauczyć się po raz kolejny ujarzmiać swoją naturę, to znaczy zmusić się do modlitwy za osobę, która nas skrzywdziła. Nie wystarczy milczeć wobec takiej osoby. Nie wystarczy tylko powstrzymać się od potępień i wyroków. Trzeba ku niej wyjść z otwartym sercem, co w praktyce oznacza modlitwę w intencji jej poprawy. Gdy Pan Jezus poczuł na swoim świętym obliczu plwocinę i uderzenia siepaczy, nie zamknął się w twierdzy milczenia. Nic nie mówił, to prawda, ale to nie znaczy, że milczał. Nie rozmawiał ze swoimi oprawcami, ale rozmawiał o nich ze swoim Ojcem. Zbawiciel w ciszy modlił się za swoich oprawców, a to znaczy, że jego dusza mówiła. W duszy Chrystusowej nie było ani krzty gniewu, nawet złości, tylko sama litość i miłosierdzie. Jak trudno było Matce Najświętszej stać pod krzyżem Jezusa i słyszeć Jego słowa: „oto syn Twój”. Świętego Jana łatwo było przyjąć za syna, Maryja jednak rozumiała, że ma przyjąć za swe umiłowane dzieci nie tylko św. Jana, ale wraz z nim nas wszystkich: grzeszników, zbrodniarzy, nierzadko śmiertelnych wrogów własnego Syna. Jednak przyjęła nas. Przyjęła prostymi słowami: „niech mi się stanie”.
Po pomyślnym odbyciu czterech lekcji w „szkole krzyża” przychodzi czas na piątą. Jej tematem jest właściwa analiza samego czynu, który nas dotknął i sprawił ból. Mamy prawo nazwać go niesprawiedliwością, ale trzeba nauczyć się patrzeć na ten czyn w perspektywie wieczności. Trzeba po prostu pamiętać, że nasze życie nie kończy się w chwili śmierci, lecz ma po niej ciąg dalszy. W perspektywie wiecznie trwającego szczęścia cierpienie doświadczane w czasie musi stracić swój ciężar. Dla wiecznego szczęścia warto cierpieć przez jakiś określony, skończony czas. Często zdarza się, że człowiek, nie chcąc cierpieć przez jakiś czas, wkracza na drogę grzechu i traci szczęście w wieczności. Oto przykład: opuszczony mąż odrzuca krzyż samotności i wiąże się z inną kobietą, albo opuszczona żona z innym mężczyzną. Szóste przykazanie Dekalogu leży w gruzach, a brama nieba zatrzaskuje się z hukiem, bo nie da się nieba pogodzić z grzechem ciężkim. Takich wypadków jest niestety mnóstwo. Tymczasem, gdy pamiętamy o skończoności czasu i wieczności nieba, to dochodzimy do wniosku, że warto przez „chwilę” pocierpieć, by przez całą wieczność być szczęśliwym. Warto, nawet gdyby ta „chwila” miała trwać dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, a nawet więcej lat.
Patrząc z czysto naturalnego punktu widzenia, wyrządzone nam zło ukazuje się w całej jaskrawości barw. Analizujemy je w każdym szczególe. Jesteśmy oburzeni. Często wyolbrzymiamy. Tymczasem w świetle nadprzyrodzonym ten obraz wygląda zupełnie inaczej. Skoro Pan Jezus nałożył na kogoś taki krzyż, to chce mu coś przez to powiedzieć. Ten krzyż ma czemuś służyć. W relacjach Bóg – człowiek występują zawsze tylko dwie barwy: biel Boga i czerń człowieka. W stosunkach międzyludzkich jest najczęściej inaczej, chyba że jedną ze stron jest ktoś święty. My o świętość się staramy, ale wiele nam jeszcze do osiągnięcia ideału brakuje. Dlatego w naszym życiu i w przeżywanych konfliktach nic nie jest całkiem białe ani całkiem czarne. Mamy po prostu swój udział w konfliktach, jakie nas boleśnie dotykają. Nawet jeśli za jakąś niesprawiedliwość ktoś inny jest winny w 90%, to najprawdopodobniej 10% winy jest jednak po naszej stronie. Rozpad małżeństwa rzadko jest zawiniony tylko przez jedną stronę. Często odchodzi ktoś, kto miał po prostu słabsze nerwy, ale to nie znaczy, że cała wina wyłącznie go obciąża. Część winy może spoczywać na osobie formalnie opuszczonej. Wyobraźmy sobie tak okropne wydarzenie, jak rozpad małżeństwa. Pewnego dnia ktoś otrzymuje pozew rozwodowy. Jak łatwo wówczas potępić stronę, która ten pozew zleciła prawnikowi napisać. Jak łatwo potępić osobę, która złamała przysięgę małżeńską, pozostawiła po sobie pustkę ziejącą beznadziejnością, zaszkodziła dzieciom etc. Prawdziwie nadprzyrodzone spojrzenie na taki dramat polega jednak nie tylko na obiektywnej, oczywiście negatywnej, ocenie czynu, lecz także na szczerej refleksji osoby opuszczonej: „czy ta rodzinna tragedia nie została choć w jakiejś części zawiniona przeze mnie?”. I tu trzeba uderzyć się we własne piersi! A nawet gdyby ktoś analizując zadane mu cierpienie nie znalazł żadnej winy po swojej stronie (co praktycznie jest po prostu niemożliwe), to nadprzyrodzona perspektywa powinna skłonić go do jeszcze innej refleksji. Za dany dramat winny może i nie jestem, ale zgrzeszyłem w wielu innych sytuacjach życia, co sprawia, że ten dramat winienem przyjąć jako sprawiedliwą karę lub okazję do odpokutowania swych grzechów. Trzeba uznać w takich sytuacjach, że Pan Bóg nas słusznie ukarał i teraz przez zesłany krzyż chce skrócić nasze przyszłe czyśćcowe cierpienia. Przyjęcie krzyża jest także wspaniałą okazją do ofiarowania swoich cierpień w intencji nawrócenia grzeszników. Za wiele cudzych grzechów my jesteśmy winni. Mogą chodzić po tej ziemi ludzie, którzy popadli w śmiertelne grzechy i żyją w nich za naszą przyczyną. Jakże potrzeba, by w intencji ich nawrócenia cierpieć! Im chętniej ktoś pokrzywdzony przyjmuje do wiadomości te 10% własnej winy, im bardziej pragnie się sam poprawić, tym obiektywniej może wtedy ocenić całe dramatyczne wydarzenie, patrząc na nie oczami Bożymi – czyli w świetle wiecznej prawdy.
Na zakończenie wspomnijmy, jak to kiedyś przyszedł w Niepokalanowie do św. Maksymiliana pewien brat zakonny i „narzekał na krzyżyki, które go doświadczają”. Cóż usłyszał w odpowiedzi? „Powiedziałem mu, że nie ma kącika bez krzyżyka. Na barkach każdego jest krzyż i gdyby go nie było, nie byłoby za co pójść do nieba. Pan Jezus dźwigał krzyż i na nim umarł. Krzyżyki są potrzebne. Nieraz nam się zdaje, że są za ciężkie, ale czy Pan Bóg ich nie zna? Jeżeli ze swej strony uczynimy wszystko, na pewno zasługę tylko zdobędziemy” (Konferencje…, nr 164).
W kolejnym artykule wstępnym zostaną opisane dalsze lekcje, jakie trzeba odbyć w „szkole krzyża”. Zastanowimy się głębiej, jak wygląda nasza wewnętrzna i zewnętrzna reakcja wobec doświadczonej krzywdy oraz według jakiś zasad winniśmy starać się zaleczyć, a nie rozdrapać rany etc. Teraz, w okresie przedpościa, przygotujmy się na ten błogosławiony czas Wielkiego Postu, podejmując silne postanowienie: „chcę stać się przyjacielem Ukrzyżowanego, chcę stać się przyjacielem krzyża!”.
x. Karol Stehlin, FSSPX
za: http://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/1639
a.me.