Jeszcze o aferze śmigłowcowej

Jak w studnię

Sikorsky zaproponował MON zakup BH S70, a więc konstrukcję mającą zdecydowanie za sobą czasy swej świetności. Znakomitą w przypadku, gdybyśmy mieli zamiar np. wziąć udział w wojnie wietnamskiej, ale już niekoniecznie skuteczną wobec wyzwań współczesnego pola walki. Z kolei Agusta Westland postąpiła przeciwnie, oferując śmigłowiec AW 149, którego, mówiąc wprost – po prostu jeszcze nie ma. Z kolei zwycięski EC725 Caracal to z punktu widzenia czytanego wprost pierwotnego zamówienia – maszyna za duża na deklarowane wcześniej potrzeby. Stąd też potwierdza się chyba znana prawda, że armia niczym służba zdrowia, jest zdolna zagospodarować dowolnie dużą sumę pieniędzy na sprzęt o zupełnie dyskusyjnej przydatności w danym miejscu i czasie. Faktem natomiast pozostaje, że w obecnym tragicznym położeniu naszej gospodarki – w sumie czy te kilka tysięcy ludzi produkowałoby helikoptery, czy żelki nie ma większego znaczenia, sens socjalny byłby bowiem zbliżony, podobnie zresztą jak i osiągnięty efekt militarny.

Rezultaty przetargu w istocie dowodzą także, zarówno z jakościowego, jak i ekonomicznego punktu widzenia – już przed laty znacznie lepszą opcją było np. kontynuowanie modernizacji świdnickiego SW 3 (no tak, ale wtedy należałoby PZL Świdnik nie sprzedawać Włochom…), a posiadany już przez SZ RP sprzęt w rodzaju Mi 8 i nowszych Mi 17 w zupełności na potrzeby naszej armii wystarczał. Przy utrzymaniu własnego przemysłu i racjonalnie dobieranych kooperantach (a nie konkurentach udających inwestorów) można było proces przezbrajania prowadzić z jakim takim sensem, z pożytkiem tak militarnym, jak gospodarczym. Polityka zbrojeniowa, podobnie zresztą jak prywatyzacyjna, jest jednak u nas pochodną wobec decyzji politycznych, generujących następnie kolejne koszty i zagrożenia. Nie inaczej zapewne będzie i z tymi ostatnimi – przy czym chyba nawet nie na helikopterach wyjdziemy tym razem najgorzej.

Muzeum wojska

Wokół afery śmigłowcowej rozgorzała natychmiast gorąca dyskusja, a wszyscy w nią zaangażowani (ze szczególnym uwzględnieniem polityków głównonurtowych) stali się nagle ekspertami od militariów. Aż dziw, że wśród tylu fachowców zatroskanych o losy naszej obronności – Polska pozostaje jednym z nielicznych krajów regionu niemal bez armii i ze szczątkowym (a w dodatku sprzedanym i jak widać źle zarządzanym) przemysłem zbrojeniowym. W całym tym hałasie umyka jednak decyzja być może ważniejsza wojskowo, równie ciężka finansowo, a znacząca politycznie, czyli zakup systemu obrony przeciw lotniczej i rakietowej. Jeśli prawdą jest, że zdecydowano się na system II generacji w sytuacji, gdy dostępna (?) jest już IV – tzn. że za Patrioty przyjdzie nam zapłacić dwa razy – najpierw przy zakupie, drugi raz niemal natychmiast po, kiedy trzeba będzie rozpocząć natychmiastową modernizację.

Nawet taki zasłużony NATO-man, jak gen. Waldemar Skrzypczak w rozmowie z Konserwatyzm.pl, zachowując entuzjazm dla zakupu Caracala – musiał nazwać Patrioty II generacji „szrotem”. – Jeśli to prawda, to nie rozumiem tego zakupu – stwierdził były dowódca wojsk lądowych. W dalszym ciągu zresztą nikt przekonująco nie wytłumaczył po co nam sprzęt, którym… nie będziemy się mogli samodzielnie posługiwać. Podobnie bowiem jak w przypadku rakiet szybujących JASSM dla F-16 – to nie dowództwo SZ RP, ale amerykańscy zwierzchnicy będą mili kody dostępu, decydując kiedy i do kogo będziemy mogli sobie z tego wszystkiego postrzelać.

Obserwując kolejne MON-owskie zakupy: (właśnie od archaicznych już wtedy F-16) trudno oprzeć się skojarzeniu zwerbalizowanemu m.in. przez Janusza Wojciechowskiego: z przedwojenną Marynarką Wojenną, mającą w razie wojny jedno zadanie – jak najszybciej spieprzyć poza Bałtyk, do portów sojuszniczych. I niby drodzy alianci wierzyli wtedy w nasze zapewnienia, że będziemy walczyć i pół roku – ale bardzo nalegali, żeby ewakuację tak kosztownego sprzętu (i ich własnej myśli technicznej) przeprowadzić w dwa tygodnie. Tak na wszelki wypadek. Mam wrażenie, że sugestia NATO dla tych wszystkich kupowanych teraz kosztownych zabawek „w razie czego” byłaby taka sama: „tam u was będzie trochę niebezpiecznie, to może przesunięcie te nasze… tzn. oczywiście wasze miliardy np. do Niemiec?” Co się mają zmarnować… Mówiąc prościej – wspieramy gospodarkę amerykańską, francuską, brytyjską – a bronić jak zwykle będziemy się musieli sami i to zapewne tak Berylem, jak i starym dobrym KBK AK, któremu przynajmniej wszystko jedno w którą stronę strzela.

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *