Projekt ustawy o szkolnictwie wyższym autorstwa wicepremiera Jarosława Gowina spotkał się z nadspodziewanie dobrym przyjęciem w środowisku akademickim, któremu w dawniejszych czasach trudno było dogodzić. Gdy byłem profesorem i pełniłem jakieś urzędy uniwersyteckie, nasze życzenia i oczekiwania streszczały się w jednym haśle: więcej autonomii. Pod „groźnym” reżimem gen. Jaruzelskiego robiliśmy, cośmy chcieli, a najbardziej chcieliśmy przebywać za granicą, i nawet ja, zakuty i pryncypialny domator, półtora roku spędziłem za granicą na koszt krajów NATO, a moja żona co najmniej cztery lata. Słowo autonomia obejmowało wiele różnych rzeczy i gdy ministerstwo prosiło o jakieś sprawozdania, rektor Pelczar, matematyk, szybko liczył, ile to może uniwersytet kosztować, i gdy wypadało za dużo, to odmawiał. Gdy kończyłem karierę formalnie w warunkach rozpasanego liberalizmu, który nosił imię własne „Kudrycka”, uczelnia już skwapliwie spełniała najbardziej bzdurne życzenia ministerstwa, których było co niemiara, i nikomu do głowy już nie przychodziło pytanie: ile to kosztuje, ani nawet sama myśl, że to może kosztować. Uwieńczeniem wieloletniej walki o autonomię stał się system oceniania przydatności pracownika naukowego według ilości zdobytych punktów i rozbudowana do nieprawdopodobnych rozmiarów biurokracja. Nie chcę się natrząsać z owej „punktozy”, wystarczy powiedzieć, że za publikacje po angielsku otrzymuje się 10 razy więcej punktów niż za publikacje po polsku. Ten niemal przymus pisania po angielsku przełamuje odwieczną tabelę rang, będącą prawdziwą konstytucją polskich uniwersytetów, bo o ile rzetelny profesor w ciągu roku za publikacje po polsku może otrzymać, dajmy na to, 6 punktów, to jego obrotny doktorant, zakolegowany z takimi jak on sam w Ameryce lub Anglii, może przynieść uniwersytetowi 300 punktów. Opowiadano mi o jednym takim przypadku, który z pewnością należy do rzadkości, ale dobrze odsłania logikę systemu. Celem tego systemu jest podsuwanie przed oczy Anglikom i Amerykanom polskich produktów naukowych, bo na pewno nie chodzi o rozwój polskiej nauki. Ktoś sobie wyobraża, że Anglicy, którzy zrobili brexit m.in. po to, żeby mieć mniej do czynienia z Polakami, rzucą się do czytania polskich artykułów pisanych po angielsku. To zupełnie oczywiste, że publikowanie treści z zakresu nauk ścisłych po angielsku jest najbardziej owocne pod względem międzynarodowej komunikatywności, ale postępowanie w naukach humanistycznych i społecznych w myśl zasady, że angielszczyzna jest językiem uniwersalnym, jak łacina w średniowieczu, oznacza wyłączanie uniwersytetów z kultury narodowej.
Nie dowierzam rankingom, które informują, że żadna polska wyższa uczelnia nie wyprzedza uniwersytetu mającego siedzibę w stolicy Ugandy Kampali. Więcej mówi mi nieustająca emigracja polskich naukowców za granicę i nie tylko na Zachód, bo i w Trzecim Świecie zdarza się, że znajdują lepsze warunki do pracy naukowej niż w Polsce. Niskie nakłady na naukę wszystkiego nie wyjaśniają. One też mają przyczynę, a jest nią niskie miejsce badań naukowych w polskiej hierarchii wartości. Patrioci mają powód do wstydu: nawet słowniki języka polskiego były układane przez uczonych obcego pochodzenia. Dziś mają patrioci dobrą w swoim mniemaniu wymówkę: atmosfera jest wojenna, trzeba nam się zbroić, a z wojną nie wygra żadna wartość.
Jaką hierarchię wartości ma reformator szkolnictwa wyższego i nauki, wicepremier i minister nauki Jarosław Gowin? Wprowadził on do swojej konstytucji dla nauki przymus lustracji. Kto między lipcem 1944 r. a lipcem roku 1990 pracował dla polskich organów bezpieczeństwa państwa, nie może zostać profesorem ani członkiem organu oceniającego poziom kształcenia na uczelniach. Gowin chwali się, że to jego osobisty wkład w ustawę, żeby kto nie pomyślał, że uległ żądaniu Prezesa. Tak oto we właściwym sobie stylu uzasadnia tę innowację: „Uczelnie to wspólnoty ludzi, którzy poświęcają się poszukiwaniu prawdy. Jeżeli tak jest, to wszyscy musimy stawić czoła prawdzie (…), chcielibyśmy, żeby wszyscy, którzy przykładają rękę do formowania elit, mogli z otwartą przyłbicą zmierzyć się z prawdą. Także prawdą o polskiej przeszłości i uwikłanych polskich losach” („Gazeta Wyborcza”, Kraków, 20 września 2017). Świętoszek Moliera nie powiedziałby tego lepiej. Badania naukowe są tu postawione na jednym poziomie z przetrząsaniem kartotek pozostałych po służbach specjalnych PRL. To zrównanie jest pozorne, w rzeczywistości naukowcom mniej się płaci niż tym, którzy badają ich życiorysy.
Amerykańskie uniwersytety z otwartymi ramionami przyjęły naukowców wykształconych w Moskwie, uczestniczących w radzieckich programach zbrojeniowych i z tego powodu powiązanych z GRU i innymi radzieckimi służbami specjalnymi. Jeśli to był problem, to dla FBI, nigdy dla uniwersytetów. Zaraz po wojnie Amerykanie bez skrupułów, a nawet z wielką i spełnioną nadzieją, przyjęli, a raczej zagarnęli niemieckich uczonych pracujących nad bombą atomową dla Hitlera, która miała uderzyć w miasta amerykańskie, a twórca rakiety V2, członek partii hitlerowskiej von Braun, stał się światowym celebrytą. Również Moskwa postępowała w ten sposób, lecz jej zdobycze były skromniejsze. Społeczeństwa na ogół mają to, co cenią, a czego nie cenią, tego nie mają.
Bronisław Łagowski
Tekstu ukazał się Tygodniku Przegląd i na stronie https://www.tygodnikprzeglad.pl/