Pozornie, wydaje się to oczywiste. Polityką zagraniczną USA kieruje Prezydent. Tak mówi Konstytucja, która ustanawia Prezydenta osobą odpowiedzialną za relacje Stanów Zjednoczonych z innymi krajami. Za radą i zgodą Senatu Prezydent mianuje Sekretarza Stanu, stojącego na czele Departamentu Stanu, jak też ambasadorów i konsulów. Wszystko to wskazuje, że Prezydent USA ma pod kontrolą politykę zagraniczną, a przynajmniej powinien ją mieć.
Obecnie jednak jest coraz więcej przesłanek, by można było twierdzić, że prezydent Trump nie kontroluje Departamentu Stanu. Co grosza, Departament ten znajdować się może pod częściową kontrolą Partii Demokratycznej, która toczy bezpardonową wojnę z Prezydentem. Trump od początku objęcia urzędu miał duże trudności z obsadą kadrową Departamentu Stanu. Jeszcze półtora roku temu, gdy Departament Stanu obejmował Mike Pompeo, który zastąpił Rexa Tillersona, z 198 kluczowych funkcji, gdzie nominacja jest uzależniona od zgody Senatu, aż 101, czyli 52 procent, pozostało nieobsadzonych, z tego 65 oczekiwało na zakończenie przeciągających się, nierzadko przez całe lata, procedur zatwierdzenia w Senacie, zaś 29 nie miało nawet nominatów. W ten sposób nie było ambasadorów USA w tak kluczowych krajach, jak Japonia, Niemcy, Rosja, Turcja, Kanada, Meksyk, Pakistan, Egipt, Jordania i Panama.
Wielu uważa, że ten stan rzeczy, który właściwie uniemożliwiał sterowanie polityka zagraniczną przez prezydenta Trumpa, był wynikiem działania tzw. Deep State, choć bardziej chyba precyzyjnie byłoby wskazać tu działania Partii Demokratycznej, chcącej, za wszelka cenę, przeszkodzić Trumpowi. Doprowadziło to do sytuacji, że na wielu placówkach nadal są osoby, dość jawnie występujące przeciwko Prezydentowi. Tak było, na przykład, przez 2,5 roku na Ukrainie, gdzie funkcję ambasadora sprawowała Marie Yovanovitch, mianowana jeszcze za czasów Obamy. Z uwagi na skandale, jakie wiążą się z działalnością amerykańskich polityków na Ukrainie, szczególnie syna Joe Bindena, miało to duże znaczenie dla polityki wewnętrznej w USA.
Tolerowanie, przez tyle lat, by na czele służby dyplomatycznej na Ukrainie, stali ludzie, występujący przeciwko obecnemu Prezydentowi USA, jest szczególnie dziwną rzeczą. Po odwołaniu Yovanovitch, placówkami dyplomatycznymi USA na Ukrainie kierował jeszcze przez wiele miesięcy William B. Taylor, były współpracownik demokratycznego senatora Billa Bradleya, który stał się jednym z głównych świadków wszczętego impeachmentu przeciwko Prezydentowi. Gdy cała ta sprawa z impeachmentem upadła, także i Taylor został w końcu odwołany.
Już chociażby ta historia z Ukrainy pokazuje, że Trump ma niewielki wpływ na Departament Stanu, a służby dyplomatyczne USA nadal pozostają pod wpływem Partii Demokratycznej, która używa ich do własnych politycznych celów. Także i obecnie, przy końcu kadencji Trumpa, sytuacja pod tym względem, nie niewiele się zmieniła. Nadal 20 stanowisk ambasadorskich jest nieobsadzonych, zaś 34 wciąż nie zostało zatwierdzone przez Senat, co oznacza, że służbę na tych palcówkach pełnią zawodowi dyplomaci, najczęściej powiązani z Partią Demokratyczną. Doszło do tak kuriozalnej sytuacji, że, mianowany jeszcze przez Obamę, inspektor generalny Departamentu Stanu, Steve Linick, wszczął śledztwo dotyczące Sekretarza Stanu Mike’a Pompeo. Skończyło się to tym, że został od odwołany przez Trumpa. Już samo to, że takie osoby, jeszcze do niedawna, pełniły funkcje w administracji prezydenta, wiele mówi o tym kto tam pociąga za sznurki.
Trzeba też dodać, że inny członek administracji Trumpa, inspektor generalny wywiadu, Michael Atkinson, nadał bieg skardze anonimowego agenta, dotyczącej rzekomych nacisków Trumpa na ukraińskiego prezydenta ws. syna byłego wiceprezydenta USA Joe Bidena. Sprawa ta doprowadziła do wszczęcia procedury impeachmentu wobec prezydenta Trumpa. Sprawa, jak wiadomo, skończyła się niczym, a osoby, które ją wywołały, w końcu zostały usunięte.
Także i tam, gdzie funkcje ambasadorów sprawują osoby nominowane przez Trumpa i zatwierdzone przez Senat, dochodzi do dziwnych sytuacji, jak chociażby w Polsce, gdzie ambasadorem jest pani Georgette Mosbacher. Wiele komentarzy w Polsce wzbudziło jej zaangażowanie się po stronie interesów stacji TVN będącej obecnie własnością amerykańskiej korporacji Discovery. Szczególnie dziwi jej emocjonalna obrona czci tej stacji, która została zakwestionowana przez kilku polskich polityków. Doszło do tego, że wielu uznało jej wypowiedzi za próbę ingerencji w polskie sprawy wewnętrzne, co jest sprzeczne z konwencją wiedeńską, i zażądało jej odwołania. Z takim wezwaniem, i to już drugi raz, wystąpiła Konfederacja.
Przed wyborami Donald Trump spotkał się Andrzejem Dudą, co było interpretowane jako rodzaj wsparcia tego kandydata. Tymczasem w przerwie, między pierwszą turą a drugą, ogłoszono, że fundacja pani Kozlowskiej, która sama była objęta zakazem wjazdu do Polski, otrzymała grant od Departamentu Stanu na propagowanie praworządności. Jeśli doda się do tego owe twitterowe komentarze pani Mosbacher, to trudno to interpretować inaczej niż uderzenie w polski rząd oraz osłabianie politycznego znaczenia działań Trumpa mających na celu wsparcie tego rządu. „Dziennik Gazeta Prawna” opatrzył tekst na ten temat takim tytułem: „USA wspierają największego wroga PiS. Kozłowska z grantem od Mosbacher”. I to wszystko na cztery dni przed decydującą turą wyborów. Czy zatem Departament Stanu zadziałał tu zgodnie z intencją prezydenta Trumpa, czy wprost przeciwnie?
Sporo wyjaśniać może w tej kwestii to co napisał na temat jej kariery politycznej Marek Pyza w tygodniku „Sieci”: „W Stanach Zjednoczonych panuje przekonanie, że swą dyplomatyczna karierę Georgette Mosbacher zawdzięcza przyjaźni z Davidem Zaslavem, szefem koncernu Discovery. To on miał też w 2018 r. przekonać ją, by objęła placówkę w Warszawie, a nie w Brukseli bądź Dublinie, dokąd była szykowana. Dziś Zaslav może być z siebie dumny. Nie ma lepszego obrońcy swoich ekonomicznych interesów od ekscentrycznej pani ambasador”.
Kto zatem dziś kieruje polityką zagraniczną USA? Wiele wskazuje, że jednak nie jest to prezydent Trump. To może Partia Demokratyczna, a jeszcze bardziej wielkie korporacje, czy persony w rodzaju Georga’a Sorosa, oraz zebrane wokół nich organizacje i grupy interesów o sobie tylko wiadomych celach?
Stanisław Lewicki
No właśnie. Dotyka pan zasadniczego zagadnienia. W Ameryce wraz Trampem rozpoczęła się rewolucja narodowa i renesans państwa narodowego. Wściekły na nią atak rozpoczęli globaliści, którzy niestety, gruntowali swoją pozycję we władzach i strukturach państwa przynajmniej od Busha – seniora, a więc przez ponad 20 lat. Jak zwykle najbardziej okopani są w dyplomacji i finansjerze międzynarodowej. Wydaje się, że stojący za Trampem amerykański kapitał przemysłowy i część armii, nie zdawała sobie sprawy z kim zaczyna. Kontruderzenie jest wielkie: z jednej strony niszczenie Trampa i jego zaplecza (ciągle pozorne afery, próba odwołania), podniesienie fali buntów i rewolucji lewacko – genderowej, przy jednoczesnym sabotowaniu przez większość struktur państwa administracji trampowskiej. Niestety, prawdopodobnie Tramp przegra, a dobije go młode pokolenie (podobnie jak Dudę i PiS) wychowane od dziesięcioleci na zupełnie lewacko – antykulturowych uczelniach amerykańskich (monopol neomarksizmu, posmodernizmu, turboliberalizmu). Chyba USA już się nie poderwą państwowo i narodowo. Rozpoczyna się ich rzeczywisty upadek i niebawem pozostaną po nich tylko zgliszcza. Świat natomiast czeka następne tornado globalizacyjne, którego skutków nawet sobie nie wyobrażamy. Może dlatego red. Wielomski wprost już popiera Trzaskowskiego. Cwaniaczek.
(…)Sprawa ta doprowadziła do wszczęcia procedury impeachmentu wobec prezydenta Trumpa. Sprawa, jak wiadomo, skończyła się niczym, a osoby, które ją wywołały, w końcu zostały usunięte.(…)
Sprawa tzw. Domu Pielgrzyma na godziny co prowadził Banaś też skończyła się niczym.