Piotrowski to self-made man. Już w 2002 r. po lubelskich partiach zaczęli chodzić komiwojażerowie z pytaniem, czy ktoś by nie chciał młodego, przystojnego naukowca z KUL jako kandydata do Senatu. Trochę lepiej znający się na technice wyborczej pukali się w czoła – bo to się przecież tak nie odbywa! Kogoś trzeba znać! Gdzieś trzeba działać! Nie można ogłosić „jestem wysokim doktorem, chcę być senatorem” i czekać na oferty! Wtedy się nie udało, ale tak idiotycznym w swej prostocie zabiegiem Piotrowski wrzucił swe nazwisko do puli.
W 2004 r. w zasadzie żadna partia w Polsce nie wiedziała czym właściwie jest ten cały Parlament Europejski, ani jak potraktować wybory do niego. PiS jeszcze wylizało ran po koalicji samorządowej z Platformą Obywatelską, LPR dopiero dawała się namawiać na spin-doktorskie chwyty Jacka Kurskiego. Tymczasem prof. Piotrowski ponowił swoją ofertę. W dodatku postarał się, by tym razem być kojarzonym nieco lepiej. Nie tylko przez para-rodzinne związki z prof. Ryszardem Benderem, nestorem chadecko-narodowych zdrad i polowań na stołki, ale przez sprytnie wybraną specjalizację badań. Młody historyk odpowiednio wcześnie wyczuł bowiem smród unoszący się nad archiwami IPN i przeczesywał je w poszukiwaniach agentury SB-eckiej w Kościele. A wiedza ta – a dokładniej legenda, że takową wiedzę posiada, bardzo pozycję Piotrowskiego po stronie narodowo-katolickiej umacniały…
Już w 2004 r. prof. Piotrowski miał być kandydatem PiS do Europarlamentu. Na swoje szczęście padł ofiarą ówczesnych rozgrywających partią na Lubelszczyźnie, którzy domagali się pisemnych gwarancji posad, etatów i finansowych apanaży. LPR okazała się mniej wymagająca, kandydatów nie miała w ogóle, a w tamtej elekcji zajęła miejsce na podium wyborczym. Nowy eurodeputowany uczcił zwycięstwo pozbywając się niemal wszystkich współpracowników, mogących pamiętać, że kiedyś chodził po prośbie po niemal wszystkich partiach, mając za nic kto właściwie udzieli mu swojego poparcia.
Mirosław Piotrowski wierzy bowiem w swoją szczęśliwą gwiazdę – oraz stosunki łączące z o. dyrektorem Tadeuszem Rydzykiem, wszystkie inne przyziemne sprawy uznając za nieistotne dla rzeczy najważniejszej, czyli dalszego rozwoju własnej kariery. Stąd też bez szemrania zniósł przekierowanie swej osoby do PiS-u, gdy interesy Radia Maryja wymagały tego podczas wyborów w 2009 r., a także dał się wpisać na te same listy podczas wyborów w maju 2014 r. Profesor ma bowiem rzadką u polityków umiejętność czekania, której brak zgubił niegdyś w oczach Ojca Dyrektora Romana Giertycha. Piotrowski już raz o mało nie stał się kandydatem Torunia na prezydenta Polski i gdyby nie Katastrofa Smoleńska, która przeorientowała sojusze i odnowiła związek o. Rydzyka z Kaczyńskim – Piotrowski byłby dziś pewnie przywódcą narodowo-katolickiej prawicy w Polsce. Z kolei zarówno relacje z lubelskim PiS-em, jak i legendarne wręcz skąpstwo pchały pana profesora do startu z list Solidarnej Polski (do której nawet okresowo delegował swych zaufanych asystentów i której to użyczał swych nielicznych biur). Jednak jeden rozkaz o. Rydzyka zmienił sytuację i starania europosła Piotrowskiego o reelekcję stały się jednym z najzabawniejszych widowisk z zakresu taktyki politycznej w Polsce.
Prezes Kaczyński przed wiosennymi wyborami umyślił sobie bowiem, że ukróci konkurencję w wyjątkowo oryginalny sposób – a mianowicie wpuszczając ją na listy, a następnie dezawuując w oczach wyborcach. Tak właśnie postąpił z Piotrowskim, oddając dwójkę do Europarlamentu w okręgu lubelskim, a następnie w oczy zarzucając nielojalność i zobowiązując lokalne struktury do wspierania wyciągniętego z rękawa lidera listy. Piotrowski bez zmrużenia powieki podjął wyzwanie i pierwszy raz w życiu udowodnił, że jest nie tylko przystojny. Gdyby był „jedynką” PiS na Lubelszczyźnie – pan profesor zapewne całą kampanię spędziłby na Seszelach w jakimś miłym towarzystwie, tymczasem wywołany do odpowiedzi przez Kaczyńskiego ruszył w teren, ignorując PiS-owców przedstawiał własny program (w wielu punktach całkiem niegłupi) i w efekcie z kretesem pobił i faworyta namaszczonego przez Kaczyńskiego, i parlamentarzystów PiS, którzy startując do Europarlamentu co do sztuki uzyskali kompromitujące wyniki.
Prof. Piotrowski śmiało mógł więc stwierdzić, że do Europarlamentu dostał się nie tyle dzięki PiS-owi, co raczej wbrew tej partii, a ściślej niwecząc szatański plan lidera tej formacji. Nie można się więc dziwić, że w tej sytuacji zdecydował się na uniknięcie konieczności płacenia partyjnego haraczu na rzecz Kaczyńskiego i jego ludzi. Zarzucanie mu nielojalności jest zatem grubym nadużyciem. Jednocześnie jednak z odseparowania się ulubieńca o. Rydzyka nie należy też wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Być może bowiem Mirosław Piotrowski wystartuje w przyszłym roku jako kandydat Radia Maryja na prezydenta Polski. A być może nagle się z Kaczyńskim pogodzi. Podobający się starszym paniom profesor nie jest bowiem wciąż w żaden sposób bytem samodzielnym – tylko w dzisiejszych czasach pewnym anachronizmem, emanacją bezpośredniej siły Torunia, epigońskim echem, że można być właściwie poza partiami – ale w sercu o. Rydzyka. Sęk w tym, że prof. Piotrowski jest sporo młodszy od niemal wszystkich aktywnych obecnie przywódców politycznych. I w sumie wciąż więcej punktów zyskuje, niż traci, a więc może być w grze dużo dłużej, niż jego zawistni rywale. Europoseł puszcza wciąż oko m.in. do młodzieży z Ruchu Narodowego, kokietuje centroprawicę nie-PiS-owską, utrzymuje więcej niż poprawne stosunki z ludowcami. Piotrowski uważa, że jego czas jeszcze nie nadszedł, a pytanie brzmi właściwie, czy obecne przyczajenie nie sprzęgnie mu się z wrodzonym lenistwem. Jeśli nie – niezależnie od indywidualnych przymiotów nosiciela, może to być nazwisko ważkie dla przyszłości prawicy w Polsce.
Konrad Rękas