Rękas: Stanisław Mikołajczyk, czyli klęska fałszywego realisty

Jednym z najpopularniejszych mitów dotyczących powojennej historii Polski – jest uznawanie skrajnie nierealistycznej polityki Stanisława Mikołajczyka za przykład… realizmu politycznego, w dodatku skazanego na klęskę.

Błędny obraz rzeczywistości

Próbował się dogadać ze Stalinem/komunistami i ledwo z życiem uszedł, czyli to dowód, że się ze Stalinem/komunistami dogadać nie dało – więc i nie należało próbować” – tak mniej więcej brzmi najczęstsze jednozdaniowe podsumowanie kilku lat z niekończącego się pasma polskich błędów politycznych. Oczywiście – podsumowanie całkowicie błędne.

Stanisław Mikołajczyk niczego takiego NIE PRÓBOWAŁ. Przeciwnie, lider PSL liczył, że go w sowieckiej Polsce Amerykanie zrobią premierem. I tak oderwany od realiów pomysł nazywa dotąd w Polsce realizmem…!  Od początku, ale równie skrótowo – Mikołajczyk wracając do Polski latem 1944 r. mógł zostać premierem. Nie chciał, zamiast tego pozwolił wywołać powstanie, zakładając bzdurnie, że wzmocni ono jego pozycję negocjacyjną, podczas gdy oczywiście ją osłabiła. Następnie musiał zgodzić się już na wicepremierostwo, nadal jednak zakładając nierealistycznie, że będzie w kraju pod jakąś ochroną sił zachodnich, których interesy chciał reprezentować. Wyraźnie nie zdawał sobie sprawy, że nie ma mowy o jakimś statusie kondominialnym Polski, a jego postawa zostanie słusznie odebrana jako rozrabiactwo i rozbijactwo. Zamiast więc funkcjonować w ramach układu politycznego zadecydowanego dla Polski – wybrał sobie za cel jego obalenie w drodze czegoś tak absurdalnego jak wybory. Po czym zwiał. Nie ma tu żadnej analogii nie tylko choćby do znacznie realniej postępującego Benesza – ale i do polityki zainicjowanej przez Sikorskiego i niepotrzebnie przerwanej.

Impas sprawy polskiej

Stanisław Mikołajczyk zatrzymał się bowiem w punkcie, z którego generał wcześniej już chciał się ruszyć, przerywając impas, w którym znalazła się sprawa polska podczas II wojny. Impas wywołany, rzecz jasna, nieuzasadnioną wiarą w pomoc Zachodu (ściślej USA) w grze ze Stalinem. Polskich polityków absolutnie nic nie uczyły nawet ich własne doświadczenia. Lider PSL postępował zresztą wbrew opiniom nielicznych mądrych – Stanisława Grabskiego i Tadeusza Romera, powtarzając wczesne błędy Sikorskiego. W sierpniu 1944r. wstał od stołu rokowań ze Stalinem, by lecieć do USA – czyli zrobił dokładnie to, co generał i to wiedząc jak wielkie rozczarowanie manewr ten przyniósł polskiemu przywódcy. Mimo tej wiedzy, nadal wierząc w Amerykanów i wpadając w szalejące w Londynie polskie piekło – Mikołajczyk przegrał tekę premiera warszawskiego rządu. Zrozummy to wreszcie. Latem 1944 r. rząd londyński był już nie do uratowania, ale jeszcze nie były nieuchronne rządy z przewagą komunistyczną. Parytet podziału 4:14 zaproponowano podczas rozmów październikowych, w sierpniu była mowa jedynie o odsunięciu tych uznanych za nieprzejednanych (przede wszystkim generała Kazimierza Sosnkowskiego, łączącego poczucie honoru z brakiem poczucia rzeczywistości). Tymczasem polski Londyn wciąż nie potrafił zderzyć się z realiami, buntował się przeciw konieczności „uznania utraty Kresów” – co w połowie 1944r. była już przecież dyskusją czysto akademicką, skoro na terenach tych już od dobrych paru miesięcy stały wojska sowieckie. Tu nie trzeba było więc nic „uznawać”. Wystarczyło pogodzić się z rzeczywistością.

Fetysz „legalizmu

Innym fetyszem Londynu – jawił się tak zwany „legalizm”. Jego porzucenie okazało się jeszcze trudniejsze, jako że wydawał się jedynym utrzymanym atrybutem państwowości (wobec nieposiadania siły i niekontrolowania terytorium Rzeczypospolitej). Był to jednak bożek fałszywy, co wychodziło przy pobieżnej choćby obserwacji. Wbrew dzisiejszym przekonaniom – „legalizm” długo nie budził zachwytu nawet ówczesnych zainteresowanych. Oczywistym złamaniem zasady legalizmu była przecież już deklaracja paryska prezydenta Władysława Raczkiewicza z 30 listopada 1939 r. Członek uchodźczej Rady Narodowej, Herman Lieberman nie wahał się przemawiać: „Jest rząd, jest prezydent, jest Rada, nie ma Polska konstytucji”. I nie chodziło o puste deklaracje. Jeszcze bardziej znaczący jest jednak cassus Gillona. Latem 1943r. prezes belgijskiego senatu Robert Gillon wystąpił z propozycją zebrania konferencji parlamentarzystów krajów okupowanych – Entente Parlamentaire des Pays Occupes. W jej pracach uczestniczyli przedstawiciele Polski, Francji, Norwegii, Czechosłowacji i Jugosławii. Z ramienia RP w czteroosobowym prezydium zasiadał Stanisław Grabski. On też, jako przewodniczący Rady Narodowej wespół z prezydium RN, opracował listę naszych parlamentarzystów przebywających na uchodźstwie nie uznając legalności posłów i senatorów wybranych w 1930, 1935 i 1938 roku Oczywiście akt ten był łagodnie mówiąc prawnie wątpliwy, dowodzi jednak jaki był stosunek ówczesnych władz emigracyjnych do sprawy legalizmu. O samym tym pojęciu trafnie zaś mówił już nieco później prezes Stronnictwa Narodowego, Tadeusz Bielecki podczas wystąpienia w Manchesterze 19 marca 1950 r. „Nie można (…) tak tkwić w formach, które się w dużej mierze przeżyły. (…) Nie możemy zmieniać na emigracji konstytucji, ale możemy ją w wykonaniu przystosować do warunków, (…). Inaczej nasze przepisy ustrojowe staną się martwą literą. (…) Legalizm grzebie ten, kto go izoluje od żywych sił politycznych”. Sęk w tym, że właśnie ta izolacja – była samym sensem istnienia polskiego Londynu…

Nad wszystkim tym jednak – jak się z (nadmiernym) opóźnieniem okazało – Stanisław Mikołajczyk potrafił jednak przejść do porządku dziennego. Zanim to jednak nastąpiło popełnił błąd strategiczny, najkosztowniejszy nie tylko dla własnej kariery – ale dla całych najnowszych dziejów narodu polskiego. To fatalne połączenie ambicji premiera z jego ujemnymi wręcz talentami politycznymi – doprowadziło do wybuchu powstania warszawskiego.

Zbrodnia powstania

Fakty są przecież ogólnie znane. Podżegaczom powstańczym w Komendzie Głównej AK ręce rozwiązała osławiona depesza Mikołajczyka, posłana do kraju 26 lipca 1944 r. w brzmieniu: „Na posiedzeniu rządu RP zgodnie zapadła uchwała upoważaniająca was do ogłoszenia powstania w momencie przez was wybranym. Jeżeli możliwe – uwiadomcie nas wcześniej”, o której premier na wszelki wypadek nie zawiadomił w porę Naczelnego Wodza, gen. Sosnkowskiego. Protokoły z posiedzeń rady ministrów z 25 i 26 lipca wskazują, iż była to celowa sugestia wybuchu powstania w kontekście moskiewskiego wyjazdu premiera. W wywiadzie z 31 sierpnia Mikołajczyk oświadczył, że poinformował Brytyjczyków o gotowości Warszawy do „naśladowania Wilna i Lwowa„. Na konieczność „wzmocnienia premiera” powoływał się też na naradach w kraju arcyszkodnik Leopold Okulicki. Kurier z Londynu, Jan Nowak-Jeziorański informował Bór-Komorowskiego w imieniu Mikołajczyka, że „jedynym atutem jakim rozporządzamy jest poparcie społeczeństwa” i wprost wskazywał na rozpoczęcie walki z Niemcami jako jego spodziewany wyraz (choć od siebie dodawał, iż na pomoc zachodnią nie ma co realnie liczyć). O żadnym zaskoczeniu powstaniem, które dziś sugerują historycy starający się wybielić Mikołajczyka, a całą winę za wybuch w Warszawie zwalić na… Radiostację Kościuszki – nie mogło więc być mowy. Pan premier to wszystko sobie dość naiwnie zaplanował. Zaskoczeniem było dla niego za to wprost wygłoszone przez Sowietów bezczelne zaprzeczenie faktu, że w Warszawie trwają jakieś walki. Wizytę skomplikował więc sobie sam, osłabiając, a nie wzmacniając swoją pozycję – najpierw przekonując śmiejących mu się w twarz gospodarzy, że polska stolica walczy, a potem musząc błagać o pomoc dla niej.  Stanisław Mikołajczyk słabł więc wraz z ginącą stolicą, ale swoim zwyczajem nie umiał ani do błędu się przyznać, ani ze źle wybranej drogi zawrócić. Czymś gorszym od kolejnej omyłki, wprost kontynuowaniem zbrodni – było wszak niewymuszenie kapitulacji powstania najpóźniej na początku września, pomimo oporu m.in. Pełczyńskiego czy Chruściela. Stanisław Mikołajczyk zachowywał się w tej sprawie całkowicie biernie zamiast wymusić zakończenie zrywu, który polityczną klęskę już poniósł wraz z nim. Jednak mimo dymisji i mimo powrotu do stołu rozmów z Sowietami – lider PSL nadal nie rozumiał niczego.

Niedoszły wariant czeski

W istocie pozował bowiem tylko na większego realistę niż reszta emigracyjnego Londynu. Jednak lektura takiej „Polski zgwałconej” dowodzi, że albo Stanisław Mikołajczyk naprawdę był jedynie propagandystą, chcącym na własnym przykładzie dowieść „totalitaryzacji kraju„, jak wołał do komunistów Władysław Banaczyk (potem zresztą w ZSL), albo od początku do końca się mylił. Nie jechał bowiem do Polski, by poszerzać margines wolności w ramach bloku komunistycznego, tylko by stać się zbawcą kraju z łaski sojuszników zachodnich. To zaś dowodzi utopijności, nie zaś realizmu jego planu. Co gorsza zaś – Mikołajczyk nie miał danych wskazujących na wsparcie Zachodu, on sobie to wsparcie… wyobraził.

A przecież jeszcze do sierpnia 1944r. Stanisław Mikołajczyk, mimo problemów polsko-sowieckich – i tak był w lepszej sytuacji (o dziwo) niż wspomniany Benesz, byłby bowiem premierem, inaczej niż Czech nie mając jednak na głowie Klementa Gottwalda (czy miałby prezydenta Bieruta – a to już zależałoby od okoliczności). Czeska analogia również bywa przywoływana jako dowód, że „z komunistami się nie dało” – jakby sytuacja nie była diametralnie inna, gdyby niekomunistyczny eksperyment pro-sowiecki przeprowadzono TAKŻE w najważniejszym po ZSSR państwie Bloku[i]! Nie wiemy jak potoczyłyby się losy „eksperymentu koszyckiego„, gdyba rozgrywał się on w dwóch sąsiednich krajach i to o znacznym wspólnym potencjale – z pewnością było to warte sprawdzenia.

Egoizm, który zniszczył niezależność

Stanisław Mikołajczyk powinien spróbować być nie tyle zresztą nawet polskim Beneszem, co wręcz… Gomułką. Tymczasem dość ewidentnie starał się przeczekać komunizm sądząc, że za chwilę się on skończy. I ten brak realizmu trzeba mu wytykać – choćby w obronie realizmu… realnego. Tego lider PSL nigdy nie wykazywał, a przeciwnie, cechował go raczej nadmierny klientyzm – najpierw wobec Brytyjczyków, następnie wobec Amerykanów. Inną jego dominującą cechą była też ogromną agresywność i niekooperatywność – najpierw i później wobec reszty emigracji (zresztą odwzajemniona – vide słynna sprawa „Narodowiec” vs. Anders), zaś w kraju – wobec innych środowisk niekomunistycznych. Kolejnym poważnym błędem była bowiem próba monopolizacji opozycyjnej sceny politycznej, a więc naciski Mikołajczyka na hierarchię, by ta nie zgodziła się na budowę partii katolickiej z prawdziwego zdarzenia i niechętne odnoszenie się tak do Komisji Legalizacyjnej SN, jak i do koncepcji włączenia tego środowiska najpierw do SP, a następnie do SD. Nawet bowiem tracąc szanse na premierostwo – Mikołajczyk jako „wielkie nazwisko” i lider dużej partii miał wielką szansę wykreowania własnego, szerokiego marginesu względnej swobody dla Polaków. Mrzonka? To zobaczmy czego dokonał Bolesław Piasecki nie mając niemal nic, poza swoją charyzmą…Będący w porównaniu z Mikołajczykiem politycznym nikim – Piasecki stworzył organizację polityczną, ratującą życie wielu ludziom, wydającą ważne książki i gazety, chroniącą pewien obszar wyznaniowości i mającą określoną koncesję gospodarczą. Zachowując się rozsądnie – Mikołajczyk mógł takie osiągnięcia zmultiplikować. To by był właśnie realizm.

Zamiast tego – cały plan Mikołajczyka sprowadzał się do oczekiwania na sukcesu wyborczego PSL – i to jest następny objaw irracjonalności, bo utopią była wiara w wolne wybory w Polsce. Realnym wyborem było natomiast przyjęcie oferowanego przez komunistów marginesu i tak szerszego w ramach Bloku Demokratycznego, niż otrzymany przez PSL po sfałszowanej elekcji. Po prostu – należało w życiu politycznym uczestniczyć: PAX, ChSS, PZKS, Znak, nawet część SD czy ZSL, „Grunwald”, udział w PRON. To nie jest tak, że na parę dekad można kraj na jakiś czas wyłączyć albo wierzyć, że zachodni przyjaciele przyjdą się upominać o wyniki wyborcze w Polsce. Że co, że w ten sposób polityk nie miałby wpływu na to, co działo się w Polsce? A kiedy uciekał w bagażniku – to na co miał wpływ?

Konieczne ryzyko

Swoje wiekopomne „Dzieje głupoty w Polsce” Aleksander Bocheński dedykował tak: „Tylko dla tych, którzy mają ambicję lub okazję myślą lub czynem wpływać na losy zbiorowiska naszego„. Mikołajczyk miał i ambicję, i okazję. Fatalnie, że z niej nie skorzystał. Oczywiście, można od aktywności odstąpić, ale powtórzmy: każdy robi swoje, „murarz domy buduje, krawiec szyje ubrania” a polityk zajmuje się optymalizacją warunków życia swych rodaków. Gwarancji rzeczywiście nie miał nikt. Ale czy ktoś w Polsce spróbował? A powinien. Że co, że by go rozstrzelali? To niech by sobie znalazł jakieś bezpieczniejsze zajęcie, krycie dachów podczas burzy czy coś…

W Polsce do czasu ścierały się interesy mocarstw, w efekcie czego znalazła się ona w sowieckiej sferze wpływów. Chodziło więc jedynie o to kto będzie te interesy w Polsce geopolitycznie zabezpieczał przy możliwie najmniejszych kosztach dla Polaków. To właśnie nazywamy finlandyzacją, gdyby zostało dokonane rękoma sił niekomunistycznych. Takowe jednak do tego zadania się nie zgłosiły licząc, że jednak ktoś poza Stalinem będzie miał coś do powiedzenia w sprawie polskiej. I to był właśnie nierealizm.

Bo Stalin i tak rządził Polską. Ważne czyimi rękoma i z jakim stopniem uciążliwości dla Polaków. Będąc premierem Stanisław Mikołajczyk miałby o wiele większe pole manewru i większy zakres niezależności – nie dla siebie, ale dla niekomunistycznego wariantu prosowieckiego. Bo że nie mógł on być antysowiecki – to przecież było oczywiste. W innym wariancie nawet krótszy i mniej uciążliwy stalinizm z PSL-em w ramach Bloku Demokratycznego / Frontu Narodowego, mającym jakąś pulę niezależności, choćby osłony dla polskiej wsi – też byłby zyskiem samym w sobie, zaś przy odrobinie rozsądku Mikołajczyk miał szansę go przeżyć, a być może i stać się „kandydatem na Gomułkę„?

Zapomniany patron

Zamiast tego Stanisław Mikołajczyk zbiegł. I weryfikując teorię o jego rzekomym realizmie – warto też zwrócić uwagę na jego dalszą karierę. Już na marginesie trzeba zauważyć, że z jednej strony koncepcja całkowitego oparcia polityki polskiej o USA była istotnie realniejsza (o ile można w ogóle używać tego sformułowania w odniesieniu do emigracji) od postawy „londyńczyków” z ich „strzałami z koperty” i niekończącymi się sporami kto jest bardziej prezydenckim prezydentem Niemniej jednak, skoro już (podobnie jak np. RWE) Mikołajczyk zdecydował związać się na zasadzie klienckiej z wielkim mocarstwem – to ubolewać tylko można, że nie starczyło mu determinacji, by wcześniej postąpić tak samo z mocarstwem drugim…

Dziś dożyliśmy czasów, w których jeden z najbardziej serwilistycznych wobec Ameryki polskich polityków – mógłby więc być śmiało przywoływany jako patron obecnego uzależnienia Polski od USA. Tak się jednak nie dzieje, po krótkim okresie popularności na przełomie lat 80-tych i 90-tych – Stanisław Mikołajczyk popadł w zapomnienie. Być może zbyt dotkliwie przejrzyste byłoby eksponowanie czym kończy się stawianie wszystkiego na jedną tylko, zachodnią kartę. W końcu dla wszystkich miejsca na brytyjskim frachtowcu i tak pewnie nie wystarczy…

I to będzie ostatnia klęska fałszywego realisty.

Konrad Rękas

[i] Już przyczynkarsko warto zauważyć, że prezydenta Benesza w Czechach „załatwili” poniekąd jego bezpośredni sojusznicy, niekomunistyczni ministrowie rządu Gottwalda, którzy zdecydowali się pójść na konfrontacje i złożyli rezygnację (choć np. najdłużej opierali się temu tamtejsi ludowcy ks. Jana Šrámka.

Click to rate this post!
[Total: 18 Average: 4.6]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *