Obserwując podziały (?) między Prawem i Sprawiedliwością a Suwerenną Polską musimy rozumieć, że to kwestia techniki politycznej, a nie różnic programowych. Specyfika polskiej ordynacji wyborczej sprzyja tworzeniu dużych bloków wyborczych tylko w przypadku dużej przewagi jednej grupy nad wszystkimi pozostałymi, najlepiej przy dużym rozdrobnieniu głosów i w przypadku nieuzyskania progu wyborczego przez większą liczbę ugrupowań. W innych sytuacjach korzystniejsze jest stworzenie kilku (2-3) bloków, które odwołując się do pewnych wspólnych kwestii, ale różnie je artykułując mogłyby osobno zdobywać wyborców, a po wyborach stworzyć koalicję. Mit bezwarunkowej „premii d’Hondta” wynika wszak w dużej mierze ze względnego skomplikowania tej metody liczenia głosów, jak i wciąż występującym wśród głosujących przesądem „lepi, co by się tak nie kłóciły, ino razem coś robiły!”. Technologia parlamentaryzmu III RP podpowiada jednak coś dokładnie przeciwnego.
Wykorzystać d’Hondta
Taka właśnie sytuacja zachodzi obecnie w Polsce, co jako pierwsza dostrzegła liberalna opozycja parlamentarna. Oczywiście, Donald Tusk z Platformy Obywatelskiej może rytualnie wzywać do „stworzenia jednej listy opozycji anty-PiS”, ale wszystkie badania wskazują, że najlepszy wynik cała opozycja idąc oddzielnie, a więc jako Koalicja Obywatelska (wariantowo wspólnie z „Lewicą”), „Trzecia Droga” Polska2050-PSL i ewentualnie także „Lewica”. Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę z zagrożenia, robi więc ten sam manewr: zamiast jednej Zjednoczonej Prawicy – dwie listy. Jedna z technokratyczną twarzą premiera Morawieckiego, zawierającego globalistyczne i klimatystyczne kompromisy w Brukseli, druga pod kierunkiem Zbigniewa Ziobry kompromisy te krytykująca.
Dialektyka dla ubogich
Suwerenna Polska to nie tylko pewniejszy koalicjant PiS zagospodarowujący wyborców eurosceptycznych niż niepewna i wciąż podejrzanie autentyczna Konfederacja. To również, a może przede wszystkim najlepsza metoda kontynuowania obecnej schizofrenicznej polityki Warszawy, która jednocześnie zgadza się na wszystkie żądania Brukseli (np. w kwestiach polityki energetycznej), a jednocześnie głośno zrzuca na Unię Europejską odpowiedzialność za wszystkie swoje niepowodzenia (jak afera zbożowa z Ukrainą). Pozwala to także prawicy realizować interesy Waszyngtonu, wciąż straszącego Niemcy i Francję wyprowadzeniem z UE mniejszych państw wschodniej Europy, na czele z Polską, dotychczas stanowiących strefę gospodarczych wpływów Niemiec.
Oczywiście też taktyka ta może okazać się użyteczna nie tylko w zakresie stosunku do Europy, ale także do Ukrainy. Widać to już po nieoczekiwanych wystąpieniach rzecznika MSZ Łukasza Jasiny i byłego ministra sprawa zagranicznych Waldemara Waszczykowskiego, którzy podnieśli nagle dotychczasowy temat tabu, czyli kwestie Rzezi Wołyńskiej czy blokowania polskich ekshumacji i restytucji polskich kościołów na Ukrainie. Nb. wcześniej w podobnym celu wykorzystywano min. Przemysława Czarnka. Podział ról pozwoliłby jednocześnie odwołać się do elektoratu ukrainosceptyków – i zarazem kontynuować bezwarunkowe popieranie Kijowa. Ot, taka dziecinna, polska odmiana dialektyki…
III RP minus Kaczyński
A czy podziały takie z taktycznych mogłyby stać się realnymi? Jasne, wszak w polityce nie ma gorszego wroga niż drugi minister z tego samego rządu i poseł z własnej partii. By Ziobro, Morawiecki, prezydent Duda, minister obrony Błaszczak, wiceprezes PiS Brudziński, minister służb Mariusz Kamiński i inni rzucili się sobie nawzajem do gardeł – potrzebny jest jeszcze element: śmierć Jarosława Kaczyńskiego. Wtedy, jak zwykle w historii, nastąpią wojny diadochów (tak nazwano wodzów greckich po śmierci Aleksandra Macedońskiego). Tak było i po zgonie marszałka Piłsudskiego, i po śmierci Stalina. Kaczyński nie jest oczywiście żadnym z tych dwóch, to nie ten format. Jednak jego otocznie będzie nie mniej zaciekle walczyć o pozycję następcy i zgarnięcie jak największych wpływów dla własnej grupy. Obserwując kondycję psychofizyczną Kaczyńskiego i domyślając się jego złego stanu zdrowia – możemy założyć, że moment ten zbliża się nieuchronnie…
Konrad Rękas
Podział na kilka bloków ma sens tylko wtedy, jeżeli każdy z nich z osobna uzyska ponad 15% głosów. Wtedy, zakładając oczywiście, że suma poparcia wyborczego takich bloków jest większa niż „jednej wspólnej listy” zyskuje się na ilości mandatów. Jeżeli jednak któryś w tych bloków uzyska mniej niż 10%, wtedy zamiast zysku d’Hondt daje stratę.
No a do istnej katastrofy wyborczej dochodzi wtedy, kiedy wydzielony blok spada poniżej progu – 5%. I w tej sytuacji jest właśnie partia Ziobry. Startując samodzielnie nie przebije progu, a na pewno nie osiągnie 10% poparcia.
Wynika to z liczenia „dontów” w okręgach wyborczych oraz różnej wielkości okręgów. 10% może dać mandat w Kaliszu, ale nie w Koszalinie. Dlatego dla działaczy małych partii najatrakcyjniejsze są jedynki w dużych okręgach.
zglaszamy wniosek na gmine by chetni podpisywali oswiadczenia popierajace db: Ja … pełniący obieralną funkcje [wojta, radnego…] składam obietnice pod rygorem art 919 kc, że dołożę wszelkich niesprzecznych z Konstytucją i prawem naturalnym starań by wprowadzić w życie wolę większości głosujących w publicznych referendach zgodnych z #art4
Czy da się to ująć składniej? ;] prosimy o rady narod…