Ba, zapewne mówią one o tych ostatnich więcej niż użyte w przypływie złości przekleństwo.
Wspomniana niechęć jest raczej instynktowna, słysząc wiele określeń nie mamy czasu ani potrzeby racjonalizowania czy też analizowania naszej instynktownej, odruchowej awersji.
Osobiście podchodzę tak do wszelkich zdrobnień dotyczących rzeczy materialnych. Nie chodzi nawet o to, że takie zdrobnienia raczej nie powinny być przeznaczone dla czegoś, co chyba nie budzi szczególnej emocji czy czułości.
Chodzi o określoną mentalność właśnie. Częściowo ma ona swe korzenie w PRL-u (stąd bierze się fakt częstszego posługiwania się zdrobnieniami przez osoby starsze lub pracujące w instytucjach zarządzanych przez osoby pamiętające dawne czasy), zaś częściowo jest przejawem hipokryzji. Zresztą, jedno drugiego nie wyklucza, a może i ściśle się ze sobą wiąże.
„Za komuny” prawie wszyscy zarabiali niewiele, możliwości dającego realne profity awansu były prawie żadne (po prostu w kraju brakowało produktów mogących stanowić materialne nagrody), co – wraz z niesamowicie rozwiniętym systemem wewnątrzinstytucjonalnego nepotyzmu i promowania zwyczajnego cwaniactwa – zniechęcało ludzi do uczciwej pracy. Nawet jeśli przykryte przez deklaracje o zarobku, na który się ciężko pracowało w podświadomości dryfowało przekonanie, że otrzymane pieniądze są nie całkiem zasłużone. Stąd stawały się one poniekąd tematem tabu.
Taką ich rolę wzmacniała generowana przez „dawny ustrój” zawiść powodująca niechęć do chwalenia się choć odrobinę większą pensją.
Stąd być może wzięło się szukanie rozmaitych zdrobnień, które pozwalały mówić o kwestiach finansowych, ale jednocześnie jakby łagodniej i z taktem. Oczywiście miało to maskować poprzednio opisane odczucia. Stąd być może tak rozpowszechnione w obiegu stało się słowo „pieniążki”.
Tyle o genezie.
W czasach dzisiejszych również słowa „pieniążki” używają osoby, które chciałyby je otrzymać, choć niekoniecznie są wewnętrznie przekonane, że na nie zasłużyły. Stąd często przed użyciem tego określenia następuje krótkie zawahanie lub westchnienie, zaś później próba zminimalizowania „brutalności” słowa „pieniądze”.
Dlaczego jeszcze uważam, że kryje się w nim obłuda? Ot, np. zatrzymania samochodu przez policjantów. Czy ktokolwiek nie spotkał się z mundurowym używającym sformułowań „pieniążki” lub „dokumenciki”? Przesycenie hipokryzją polega na tym, że oto na naszej drodze stanął człowiek, który wypisuje nam mandat i – z uwagi na to – chce otrzymać potężną sumę. Chce nam to powiedzieć, jednocześnie nie mając dość odwagi, by sięgnąć po określenia dosadniejsze. Kluczy więc używając zdrobnień. Chodzi mu o naszą kasę, zawartość naszego portfela, grube sumy. A udaje, że chodzi o jakieś niewinne „pieniążki”.
Albo znajomy, który chce od nas pożyczyć pieniądze, by móc sprawić sobie przyjemność, poprawić los lub uniknąć kłopotliwej sytuacji. Chodzi mu o bardzo konkretny, ważny cel. Nie o jakieś drobnostki, „szczególiki”, niewinne sprawy. Chce pieniędzy, czasem dużo pieniędzy. Lecz maskuje to, prosi o „pieniążki”.
Zastanawiałem się o co chodzi z tą instynktowną odrazą do tego terminu. Może to właśnie ta post-socjalistyczna hipokryzja, która czyni nazywanie rzeczy po imieniu czymś niezwykle kłopotliwym?
Jacek Tomczak
[aw]