To się niedługo musi wszystko zawalić! Jeszcze kiedyś powiesimy ostatniego demokratę na kiszkach ostatniego socjalisty! Przyszłość jest nasza, a zwycięstwo bliskie. Czerwona hołota podświadomie już wie, co ją czeka – boją się nas jak diabeł święconej wody. Do tych i innych haseł można sprowadzić obecną wymowę uprawianą przez większość ko-liberalnego środowiska.
Wiele sekt charakteryzuje mentalność osoby oczekującej na niesłychane, niezwykle znaczące wydarzenia, które mają nadejść w najbliższym czasie. Cesze tej członkowie owych grup quasi-religijnych przypisują nierzadko rolę nadrzędną, konstytuującą ich podejście do rzeczywistości, stanowiącą fundament do dalszego rozwijania programu „zbawienia”. Budując podstawy swoich wierzeń, pomimo możliwych zmienności owego podejścia, jedno pozostaje stałe – oddanie służbie oczekiwania. Awake – przebudźcie się, szumnie głoszą prozelici, natchnieni duchem teorii o nadzwyczajnościach, mających znaleźć się w ich posiadaniu, jeśli tylko pozostaną na tej samej, jedynie słusznej drodze.
Podobnie i my, osoby środowiska wolnościowego, od pewnego czasu właściwie dyskutujemy tylko o jednym: „niebawem nadejdzie potężny kryzys gospodarczy, społeczny, a wreszcie polityczny, który doprowadzi nas do władzy lub przynajmniej umożliwi przemianę państwa na modłę wolnorynkową”. Czy jest to odpowiednia na te dni postawa? Czy pomimo tak wielu niepowodzeń, jakie spłynęły na nas od co najmniej dwudziestu już lat sławetnej transformacji ustrojowej, nadal ma sens kierowanie się z gruntu złudną nadzieją zmiany po naszemu? Wielu spośród wolnościowców wierzy głęboko, że reszta społeczeństwa, owe nieuporządkowane, emocjonalnie reagujące, a więc łatwe do manipulowania masy, powierzy temu środowisku ster odpowiedzialności za nowe struktury państwa, które niewątpliwie niechybnie zbankrutuje, wymagając budowy od podstaw. Na ile jest prawdopodobne, że nasz program okaże się wreszcie jedynym rozsądnym wyjściem, kiedy widzimy doskonale, jak bardzo socjalizm przyciąga oburzone tłumy? Ale czy aby na pewno będzie tak, jak to sobie w wyobrażamy?
Przysłuchując się wypowiedziom pretorianów zdobyczy „społecznej gospodarki rynkowej”, można odnieść nieprzezwyciężone wrażenie, jakoby w ich mniemaniu głównym sprawcą zrujnowania światowej gospodarki był panoszący się na każdym kroku drapieżny kapitalizm. Według tychże osób wieloletnie rządy „prawicy”, niekiedy dookreślanej dodatkowo epitetem „skrajnej”, przyczyniły się do powiększenia dysproporcji społecznych, sprzyjały niemoralnym działaniom międzynarodowej finansjery i „wielkich korporacji”, wyrzuciły młodych, wykształconych na bruk bezrobocia, czy też skutecznie zablokowały rzekomo korzystne procesy ujednolicania, stabilizacji i integracji polityk fiskalnych. Dodatkowo niektórzy zwolennicy błyskawicznego wyrugowania z życia politycznego (albo nawet publicznego) tejże kryzysogennej „prawicy”, mówią także o utopii jej wizji państwa (jakkolwiek by o niej nie pisać – wciąż jeszcze żyjemy w nie całkiem „domkniętej” przez interwencjonizm przestrzeni demokratycznych państw prawnych). Zapominają przy tym, jak wielką utopią okazał się czerwony system, zaprowadzony przed kilkudziesięciu laty przez ich lewicowych antenatów, w obfitości szukających dlań naukowego uzasadnienia w pismach Marksa, Engelsa oraz ich następców-epigonów.
Już dziś wnikliwy obserwator tzw. nowej lewicy, wobec której winniśmy stawiać się w całkowitej opozycji, łatwo przekona się, o co tak naprawdę chodzi mniej lub bardziej radykalnym propagatorom nowego, wspaniałego świata. Koncepcje kolektywnego ładu nie zmieniły się w swojej wymowie nawet o pół deka – zastąpiono jedynie rzeczowniki konkretne, wstawiając za nie zupełnie inne podmioty. Podział my (dobrzy), oni (źli) został zachowany. Opanowana do perfekcji w czasach komunistycznej propagandy nowomowa nigdy nie znikła. Do walki psychologicznej z „prawicowym” oponentem wytworzono cały szereg zbitek wyrazowych, żelaznych określeń, którymi via media stygmatyzuje się stojących po niewłaściwej stronie ideologicznej barykady. Wieloletni proces kreowania postępowego dyskursu zaczął wreszcie przynosić swoje gorzkie owoce, co widzimy m.in. w przypadku tzw. ruchu „oburzonych”, który począwszy od zdezelowanych gospodarczo Grecji i Hiszpanii rozlewa się także na kolejne kraje (w tym m.in. Stany Zjednoczone). Czas wykaże, kiedy konkretne, uliczne działania, uskuteczni i nasza rodzima, wspierana fizycznie i duchowo przez nową lewicę, jadąca na ostatnich mililitrach socjalnej kroplówki, rozwydrzona i rozgoryczona dzicz.
Czy więc będąc świadomym takiego obrazu rzeczywistości, wolnorynkowy prawicowiec, kierujący się twardymi, konserwatywnymi zasadami w życiu codziennym, może wyciszyć w sobie tą dziwną radość ducha ze zbliżającej się katastrofy? Na ogół wiemy dobrze, że nieskończona kreatywna księgowość, zamiatanie pod dywan, wymyślanie kolejnych instrumentów walki o ożywienie zdychających bankrutów, matematycznie jest niemożliwe do dowiedzenia. Dlatego może lepiej, jeśli pozwolimy temu wszystkiemu jak najdłużej wyzyskiwać nas z ostatnich groszy pod niewolniczym przymusem fiskusa, prawnie nietykalnego dzięki wsparciu niezawodnej legislatywy? W im gorszym stanie nowa prawica przejmie konkretne państwo, tym większa legitymizacja społeczna dla jej działań. Im więcej zostanie jeszcze do zrabowania, im więcej luzu do dalszego przykręcenia śruby, tym większe prawdopodobieństwo na sukces „oburzonych”. No, ale ci ostatni skompromitowaliby się wówczas raz a dobrze, jedynie odwlekając w czasie nasz wspólny, konserwatywno-liberalny, czy też libertariański tryumf. Skompromitowali przynajmniej do momentu odpowiednio wydłużonej wymiany pokoleniowej lub w przypadku znalezienia się w szeregach wolnościowców zdrajców tej tak prostej i kryształowej idei. Niestety lud ma krótką pamięć, czego zmienić nie sposób, toteż znajduje uzasadnienie takie prowadzenie przyszłych rządów, które przybliżyłoby nas choć trochę ku ładowi monarchii absolutnej.
Ziszczenie marzeń oczekującej prawicy winno wiązać się z zachowaniem chłodnych głów bez nadmiernej ekscytacji sukcesem (postawa ortodoksyjnego konserwatysty) oraz szybkim przystąpieniem do działań (liberalizm ekonomiczny). Koniecznością przyszłej władzy musi być wiązanie sobie samej dłoni, swoiste samoograniczanie się w prerogatywach, szalona i radosna destrukcja biurokratycznego molocha pozostawionego jej w spuściźnie przez socjalistycznych przodków (a więc również tej fałszywej „prawicy”, bowiem lewica od „prawicy” różni się tym samym, czym natolińczycy i puławianie w PZPR – mamy do czynienia jedynie z drobnymi przesunięciami akcentów w programach obu frakcji politycznych).
Jeśli na każdym kroku będzie nam przyświecał ściśle egzekwowany ideał państwa minimum, to możemy być pewni, że uda się doń przekonać i przyzwyczaić nawet największych protagonistów „narodowego kapitału”, ubóstwiających utrzymanie „strategicznych sektorów przemysłu w rękach państwa” oraz wyznających „solidarność pokoleń” konstytuującą system ubezpieczeń społecznych w obliczu zapaści demograficznej (z gruntu prawicowy elektorat PiS, części PO, a także tzw. prawicy narodowo-katolickiej).
Skoro mówimy już o słynnych, choć z gruntu niezdrowo optymistycznych „15%, które może zrozumieć i przyjąć nasze poglądy”, to należy jednocześnie podkreślić, że głosowałoby na nas tyle, a może i więcej obywateli, wtedy i tylko wtedy, gdybyśmy dali im dobitny i przekonywujący dowód na skuteczność i realizm naszego programu. W sytuacji, kiedy obserwujemy niespotykane jak dotąd znudzenie polityką (niska frekwencja wyborcza), a także wzrastający odsetek niekoniecznie zdeklarowanych osób apolitycznych, staje się jasne, że należy szukać potencjalnych sympatyków właśnie w tych gremiach. Prawicowa krew płynie w każdym z nas niejako z przyrodzenia, należy ją tylko odszukać i pobudzić, aby opływała nasze serca i rozumy. I tak jest w całym zachodnim, zbudowanym na trzech fundamentach cywilizacyjnych (greckim, rzymski oraz chrześcijańskim) świecie. Tą samą krew mogą w sobie odnaleźć również rozgoryczeni inercją polityków, jak i ci, którzy wyrażają głośne désintéressement.
W zasadzie od samego początku mojego politycznego rekonesansu, największe zdziwienie budziło we mnie rozczłonkowanie szerokiego prawicowego frontu na liczne podszczypujące się obozy. Dopiero całkiem niedawno, choć nadal powierzchownie, zrozumiałem, gdzie tkwi przyczyna takiego stanu rzeczy. Otóż nie chodzi tu bynajmniej o to, jak mocno jest się zanurzonym w chrześcijańskiej (albo ściśle: katolickiej) ortodoksji, którą wizję państwa wyznaje – piłsudczykowsko-turańską, endecką, zachowawczo-monarchistyczną, czy też mniej lub bardziej minarchistyczną, lecz właśnie o to, że światopogląd prawicowy jest z gruntu synkretyczny, a więc już na wstępie tworzący podziały. Łącząc powyższe z ludzką, skorą do kłótni i swarów naturą, uzyskujemy idealne warunki działania dla rozmaitych wrogów pierwotnego, boskiego ładu, wilków w owczej skórze łakomych na rozbijanie i zwracanie słabych etycznie jednostek na fałszywe ścieżki. Stąd też biorą się takie egzotyczne postawy, jak polityczna Sekta Smoleńska, narodowy-socjalizm w PiS, komercyjne wyzyskiwanie i kupczenie podejściem liberalnym do gospodarki w PO, wolty ideowe w poszukiwaniu tego, kto więcej zapłaci, w zamian uniemożliwiając jednak realizację własnych postulatów, czy wreszcie obłąkane bratanie się z kimś, kto w rzeczywistości chciałby nas pożreć.
Zażeganie opisanych wyżej sporów i różnic, co dowodzi historia stara i najnowsza, nie przynosi konkretnych rezultatów w wyniku prowadzenia dialogu, wymiany myśli, podejmowania inicjatyw szumnie nazywanych realizacją real-politik, czy prób tworzenia rozmaitych frontów jedności. Bo i przynieść nie może. Pewne tymczasowe zjednoczenie upatrywać należy jedynie w upływającym czasie, czyli oczekiwaniu na solidny, porządny kolaps. Pisząc „solidny” wyrażam wiarę, że uwarunkowania zewnętrzne z góry wskażą na nas, jako na tych, pod których szyldem owo zjednoczenie ma się dokonać. Innej drogi nie ma, o czym reszta szeroko rozumianej prawicy, boleśnie będzie musiała się przekonać. Dlatego rozmaici kaczyści, ziobryści, czy gowinowcy niechaj w przedbiegach uzmysłowią sobie, że będzie im trzeba, niestety, ale obejść się smakiem. Natomiast nam ku przestrodze z myślą wybiegającą jeszcze dalej w przyszłość, co przecież od zawsze nas wyróżniało: cykliczny przebieg procesów dziejowych w warunkach demokracji widać nad wyraz wyraźnie, stąd też konieczna świadomość, że bez odpowiedniego zabezpieczenia wolnościowcy długo nie utrzymają dominującej pozycji (i poparcia społecznego) wśród innych, propaństwowych myśli politycznych.
Jednym z największych problemów naszego środowiska jest sposób agitowania. Zwykle do udziału w debatach, przemówieniach na wiecach, czy dyskusjach w środkach masowego przekazu oddelegowani zostają mądrzy, oczytani (i słusznie!) idealiści, którzy jednak nie potrafią skutecznie zagrać na emocjach odbiorcy. Ba, po prawdzie taka gra nie jest nawet podejmowana, ponieważ po prostu jej nie potrafimy lub boimy się jej. Za dużo w naszym dyskursie zbędnej terminologii zrozumiałej wyłącznie w prawicowym getcie, swoistym kółku wzajemnej adoracji. Ponadto zbędne są odwołania historyczne, niekoniecznie stosowne porównania, przenośnie, wyciąganie odstraszających postulatów (szalona prywatyzacja, wolne konopie) zamiast zastosowania tzw. metody salami – najpierw opisać przyczyny po czym delikatnie zasugerować diagnozę. Wiele osób usiłuje argumentować swoje tezy przy użyciu odstraszającej odbiorcę sofistyki, skazując się tym samym na łatkę oszołomstwa. I należy zastrzec, że nie jest ową grą ani płomienne wyzywanie od złodziei i głupków, którzy za naszych rządów spoczną w kryminałach, ani imputowanie konkretnym osobom bądź ugrupowaniom złowrogiego socjalizmu. Zapytajmy ludzi, co im się w Polsce nie podoba i jakiego rozwiązania oczekują. Jeśli odpowiedź będzie znacząco odbiegała od ko-liberalnego programu, podsuńmy nasz sposób podołania ich bolączkom pytając, czy nie byłby on znacznie rozsądniejszy i efektywniejszy.
Na horyzoncie widać wyraźnie wiele znaków, że szykuje się nam rok pod wieloma względami przełomowy. 2011 miał być zły, ale i tak daleko lepszy od nadchodzącego 2012. Symptomy agonii dotychczasowego systemu i sprzyjającej mu, zacietrzewionej mentalności osadzonej po uszy w antynomicznej „sprawiedliwości społecznej” przyjmują postaci głębokich, bolesnych paroksyzmów. Co możemy stwierdzić z całkowitą pewnością w chwili obecnej? Na pewno to, że cokolwiek się nie wydarzy, to i tak pomimo nieodzownych strat, jakie poniosą wszyscy obywatele ciemiężeni przez wszędobylski aparat Lewiatana, jako zwarta grupa ludzi zjednoczonych pięknymi ideami wyniesiemy z tego chaosu liczne korzyści. I nie mam tu na myśli li tylko steru władzy, lecz również skuteczne przywrócenie pojęciom ich właściwych definicji. Oczyszczenie umysłów z mediokracyjnej, załganej papki, dokona się niejako przy okazji, otwierając wreszcie drogę ku wolnym mediom i afirmacji dobrze rozumianej wolności.
Mój rozum i dusza, jak zapewne jest to i w przypadku wielu z Państwa, oscyluje dziś między wyborem spokojnego rozważania możliwych wydarzeń in spe a mającym coś z romantyzmu i sekciarstwa niecierpliwym oczekiwaniem na wolnościową wiktorię. Na swoje nieszczęście nie potrafię znaleźć stosownego wyjścia z tej ideowej pułapki, co można tłumaczyć wspomnianym w tekście synkretyzmem naszego światopoglądu. Bądźmy mimo wszystko dumni a niewyniośli, lecz przede wszystkim zwarci i gotowi, bo godzina jest bliska.
Marcin Cokot
aw
Zastanawiam się czy oby ten ład nie jest rozbijany przez małżeństwo konserwatyzmu z oświeceniowym liberalizmem ? Rozumiem, że chodzi tu o gospodarkę , ale czy twórca boskiego ładu zapomniał o niej i przez liberalizm naprawił swój błąd ? Inni prawicowcy twierdzą , że Stworzyciel zapomniał o innych sprawach i postanowili naprawiać stworzenie przez socjalistyczne miłosierdzie. Dopóki prawica będzie ideową ladacznicą, to z tym to z tamtym, nie ma sensu walczyć o jedność.
@malok: ORTOGRAFIA!!! Ma Pan zapewne na mysli „miłośmierdzie”, a pisze „miłosierdzie” – to nie to samo. „Miłosmierdzie” to nowoczesny, posoborowy pogląd, że szczególnie umiłowanym i wartościowym jest bezczelny gnój – winowajca nie znający skruchy, natomiast przedsoborowe, „faszystowskie” pojecie „miłosierdzia” odnosi sie do: 1/ nieszczęśników, którym należy pomóc, czyli OFIAR 2/ winowajców pełnych skruchy i dążących do nawrócenia. Głosiciele „miłośmierdzia” należą do pedofilskiej sekty „stolcoustników”, chociaż podają się za katolików. Głoszą też inne postępowe teorie, np. pochwałę liberalnej demokracji, ekologii i feminizmu (i inny teologiczny „stolec”, stąd nazwa sekty). Nienawidzą natomiast, np.: klękania do Komunii, łaciny, chorału gregoriańskiego, tradycyjnej Mszy Św.
@Piotr.Kozaczewski – błędy ortograficzne mi się zdarzają, czasami szybko piszę, ale czy to ważniejsze od błędów myślowych ? Miałem na myśli miłosierdzie, pierwszy raz słyszę o „miłośmierdziu”. Nie obrzucałbym tak mocno błotem katolików których oskarża Pan o błąd, kojarzy mi się to z „miłośmierdziem”. Proszę uważać na Szatana !
@malok: Ależ nikogo nie obrzucam błotem, nie opluwam etc. A już na pewno nie katolików. Pozwalam sobie dodać niewinną literkę „m” aby odróznić miłosierdzie od jego karykatury, tak, by nazwy oznaczające de facto co innego, nieco się jednak rózniły i nie wprowadzały w błąd. To samo dotyczy „stolcoustych” : gdy z ich ust płynie lewackie łajno, jak inaczej ich nazywać? Co do przynalezności do takiej czy innej sekty: problem polega na tym, z emozna byc. np. i maratończykiem i wedkarzem, i dobrze wiedzieć, czy ktoś w danej chwili mówi jako maratończyk czy jako wedkarz. Wszelkie posoborowe sekty, i miłośmierdników, i stolcoustników i inne, liczne-a-prześliczne, jak różne odmiany nowotworów toczą ciało cierpiacej Oblubienicy Chrystusa.