Spotykam poglądy, że Adam Wielomski odszedł od konserwatyzmu i stał się nacjonalistą. Co powiesz sam na ten temat? Jeśli potwierdzasz tę opinie, to skąd taka zmiana Twojego podejścia do kwestii państwa narodowego?
Tak, ja też spotykam takie opinie. Najbardziej podobała mi się ta, stanowiąca parafrazę słynnej wypowiedzi przypisywanej Józefowi Piłsudskiemu: „Adam Wielomski wysiadł z tramwaju konserwatyzm na przystanku państwo narodowe”.
Czy wysiadłem z tramwaju konserwatyzm na przystanku państwo narodowe? Prawda jest taka, że poglądy zmieniają się wraz z wiekiem i z kolejnymi doświadczeniami. Jedni utwardzają się we wcześniejszych, inni radykalnie je zmieniają, a jeszcze inni nieco ewoluują. W mojej własnej ocenie zaliczam się do tego trzeciego kierunku. Sam dostrzegam własną ewolucję od tradycjonalistycznego konserwatyzmu ku konserwatyzmowi, który określić można jako narodowy. Powiem szczerze, że sam mam duże wątpliwości czy można mnie określić nacjonalistą, ponieważ to zależy od zdefiniowania tego pojęcia. Stałem się radykalnym obrońcą instytucji państwa narodowego, zamieszkiwanego przez wspólnotę polityczną o podobnej kulturze, mowie, historii i tradycji. Nie jestem nacjonalistą w rozumieniu poczucia wyższości własnego narodu nad innymi czy ksenofobii. Uważam, że każdy naród powinien mieć własne państwo narodowe i w zasadzie w nim zamieszkiwać. Człowiek czuje się „u siebie” tylko we własnym domu, a nie na obczyźnie. To nie znaczy, że odmawiam komukolwiek prawa do emigracji lub imigracji, o ile nie przyjmuje to zakresu masowego, milionowego. Masowa imigracja stanowi zagrożenie dla spoistości kulturowej państwa narodowego. Czy pogląd ten jest nacjonalizmem? Kwestia uznania i zdefiniowania. Równie dobrze można rzec, że jestem konserwatystą w ramach państwa narodowego. I mnie samemu chyba takie określenie jest bliższe.
Na czym polega moja ewolucja ideowa? Może opowiem w jaki sposób zostałem tradycjonalistycznym konserwatystą. Nie wychowałem się w specjalnie konserwatywnym domu. Zostałem nim na studiach, w wyniku lektur wielkich myślicieli tego kierunku, szczególnie Josepha de Maistre’a i Charlesa Maurrasa. Język francuski był – i pozostaje – moim pierwszym językiem obcym. W czasie studiów pilnie się go uczyłem, żeby móc czytać francuskich Mistrzów, do których szybko doszedł jeszcze Louis de Bonald. Moje pierwsze dwie książki dotyczyły francuskich tradycjonalistów, którzy zafascynowali mnie swoimi koncepcjami filozofii politycznej. Francuzi stworzyli platonizującą wizję konserwatyzmu. Wedle nich Bóg tworząc świat ufundował go na żelaznych prawach socjologii, które nazywali „porządkiem prawdziwym”. I odejście od tych praw w formie Reformacji, Rewolucji Francuskiej, liberalizmu czy marksizmu prowadzi do katastrofy. Bardzo racjonalnie i przekonywująco dowodzili, że z tak pojętych praw natury odczytać można wizję społeczeństwa monarchicznego, elitarnego, hierarchicznego, opartego na tradycji i religii.
Problem w tym, że od mniej więcej dwustu lat świat już tak nie wygląda i, wbrew moim frankofońskim Mistrzom, nie rozpadł się, nie nadeszła apokalipsa. Dalej istnieje, nawet jeśli tradycjonaliści uznaliby go za nieporządek i „schizmę bytu” (de Maistre). Nie mamy już dziś kandydatów ani na króla, ani na arystokrację, ani na wiernych poddanych. Mamy społeczeństwo liberalne, znajdujące się w ruchu, merytokratyczne i nie ma sposobu na powrót do dawnych stosunków, szczególnie stanowych. I każdy konserwatysta to przecież wie. Dlatego musi albo zaszyć się ze swoimi Mistrzami w bibliotece i zaryglować drzwi, albo żyć w tym świecie, jaki mamy. Po wieloletnich rozterkach wybrałem zdecydowanie to drugie rozwiązanie. Dalej podzielam pogląd frankofońskich myślicieli, że świat oparty jest na żelaznych prawach natury i socjologii. Tradycjonalistyczną falsyfikacją było zbytnie uszczegółowienie tej idei, wpisanie w nią apologii świata przedrewolucyjnego. Dam przykład: gdy dwieście lat temu pisali, że ludzie „koniecznie” (ich ulubione słowo) muszą zawsze żyć w państwie mającym monarchę, szlachtę i patriarchalną rodzinę, to ja powiem, iż muszą żyć w państwie mającym władzę, elity i rodzinę, czyli władza nie musi być królewska, elita szlachecka a rodzina patriarchalna. Formy i nazwy władzy, elit czy rodziny zmieniają się. Może to być republika z merytokratyczną elitą, a rodzina nie musi znajdować się pod władzą męża i ojca. Błąd moich mistrzów polegał na zbyt szczegółowym opisie „porządku prawdziwego”, który utożsamili ze światem sprzed 1789 roku, zamiast z bardziej ogólnymi i abstrakcyjnymi zasadami porządku.
Gdy to zrozumiałem, wtedy wyszedłem z bibliotecznej ciemni na świat i zacząłem się po nim rozglądać. Było dla mnie oczywiste, że idee rewolucyjne nie są polskiej produkcji. Przychodzą do nas dziś z Zachodu, z Unii Europejskiej i ze Stanów Zjednoczonych. Jesteśmy miejscem eksportu całego tego ideologicznego prostactwa, które ostatecznie służy przerobieniu Polaków w bezrefleksyjnych konsumentów zachodnich koncernów i tłum sterowany przez media. Skoro rewolucja przychodzi do nas ze świata zewnętrznego, to narzędziem obrony w sposób naturalny staje się państwo narodowe, któremu z Zachodu narzucane są ideologiczne mody i rozwiązania prawne, od nakazu afirmacji mniejszości seksualnych po tzw. genderyzm. W porównaniu z zachodnimi społeczeństwami jesteśmy jeszcze względnie konserwatywni, mimo trzydziestu lat prasowania mózgów przez liberalne media. Musimy więc bronić naszego obyczaju miejscowego przed wizją idącą „ze świata”. Instytucja państwa narodowego broni idei, które tradycjonaliści frankofońscy określali mianem „koniecznych”: własnej władzy politycznej, własnej elit, rodziny, polskiej własności i tradycji, polskiego sposobu życia. W ten oto sposób wysiadłem z tramwaju konserwatyzm na przystanku państwo narodowe. Odrzuciłem uniwersalizm, legendarne konserwatywne opowieści o cesarstwie, Sacrum Imperium lub o „cesarstwie bałto-słowiańskim”. Dziś z ironią nazywam te wizje „metapolitycznym nabzdyczeniem”. Termin metapolityka, który uwielbiają niektórzy tradycjonaliści, oceniam jako służący stwierdzeniu, że „nasze idee są teoretycznie słuszne, ale nie mają nic wspólnego z rzeczywistością empiryczną i nigdy już nie zostaną urzeczywistnione”.
Dodam, że to nie tylko moja refleksja. W tym numerze naszego „Pro Fide Rege et Lege” piszę o tym problemie w moim artykule, lecz naucza o tym także w erudycyjnym tekście Jan Fiedorczuk. Obydwaj dochodzimy, niezależnie od siebie, do wniosku, że jeśli konserwatyści chcą posiadać bazę społeczną dla swoich idei, to muszą się „znacjonalizować”. W przeciwnym wypadku stają się sterylnymi bytami bibliotecznymi, bajającymi o dawnych czasach i wierności dynastiom, które dawno już pogodziły się z rzeczywistością i same często stały się częścią pop-kultury.
(…)Nie mamy już dziś kandydatów ani na króla(…)
Jak kto nie? Mamy Habsburga!
Swoją drogą to dziwne, że piewcy państwa narodowego dążą do ustroju, gdzie dożywotnią, a do tego dziedziczną sprawują mieszańcy albo obcy.