W lipcu tego roku postanowiliśmy z żoną udać się na Podlasie. Jej zależało na odwiedzeniu dobrej znajomej, mieszkającej aktualnie, po długim pobycie w Rzymie, w niewielkiej miejscowości położonej niedaleko powiatowego miasta Grajewo, zaś ja miałem na widoku choć jednodniowy wyskok, na Wileńszczyznę, do miejsca skąd pochodziła moja, świętej pamięci, mama, aby zobaczyć miejsce, gdzie mieszkali, gdzie była ich parafia, gmina, sąsiedztwo. Była to miejscowość Rataliszki, kiedyś nazywana zaściankiem, w parafii Korwie, gmina Mejszagoła.
To dawny, przedwojenny, powiat wileńsko-trocki, czyli cześć Wileńszczyzny, a nie, jak opowiadał, popularny obecnie publicysta, pan Zychowicz, cześć Litwy Kowieńskiej.
Wiele się nasłuchałem za młodu opowiadań mamy o tych miejscach i chciałem zobaczyć, co z tego wszystkiego zostało do dzisiejszego dnia. Poprzednim razem byłem na Wileńszczyźnie, choć w innej jej części, w roku 2001.
I już na początku podróży, zanim jeszcze dojechaliśmy na miejsce, odczuliśmy pozytywną zmianę. W roku 2001 sytuacja była taka, że drogi na Litwie były lepsze niż w Polsce, a teraz to się odwróciło. Do granicy, od polskiej strony, biegnie nowa dwupasmowa droga ekspresowa S-61 (Via Baltica), zaś po litewskiej stronie mamy stare drogi, w tym odcinek autostrady wokół Kowna, który jest już tak sfatygowany, że mocno wymaga remontu.
Pierwszy postój w Mejszagole. Centralny punkt to Kościół Wniebowzięcia NMP. Mieliśmy szczęście, gdyż mogliśmy wejść do środka, jako że kościół był otwarty, a to dlatego, że odbywały się w nim właśnie chrzciny dziecka z polskiej rodziny. Wszystko odbywało się po polsku i oto byliśmy świadkami tego jak miejscowa społeczność wzbogaciła się o małą Polkę.
W tym rejonie Polacy nadal stanowią większość, o czym można się łatwo przekonać słysząc polski język, i nie tylko w kościele, ale i na ulicy, czy w sklepie. Przy kościele znajduje się muzeum ku czci księdza prałata Józefa Obrembskiego, zwanego „Patriarchą Wileńszczyzny”, który przeżył 105 lat i służył miejscowej wspólnocie w ciężkich czasach ZSRR.
Doprawdy zdumiewające jest jak miejscowi Polacy zdołali się, na powrót, zorganizować i utrzymać polskość tych terenów, pomimo tego, że tak wielu wyjechało stamtąd po wojnie, jak też byli oni poddani represjom i wywózkom na Sybir, z którego, jeśli powrócili, to raczej do Polski, niż, z powrotem, na Wileńszczyznę.
A trzeba pamiętać, że wyjazdy i wywózki dotyczyły najbardziej aktywnej części polskie społeczności: nauczycieli, urzędników, duchowieństwa, wszystkich tych, którzy obawiali się władzy sowieckiej.
To, że, w takich warunkach, ci którzy zostali, potrafili utrzymali polskość i zdołali się jeszcze skutecznie, także po względem politycznym, zorganizować, zakrawa prawie na cud. Należy im tylko pomagać, a nie próbować z Warszawy prowadzić jakieś gierki polityczne, próby ustawiania, czy handel interesami, do czego przecież dochodziło.
Następne odwiedzone miejsce to Korwie, siedziba parafii, do której należała rodzina mojej mamy. Stary Kościół św. Józefa otoczony jest cmentarzem. Nekropolia zadbana, z wieloma pomnikami, jeszcze przedwojennymi, choć dominują te nowe, które powstają na miejsce starszych.
Pomimo, że to dzień powszedni, jest sporo odwiedzających. Z niektórymi krótka rozmowa, jak chociażby rodzina z Giżycka wędrująca, podobnie jak my, po śladach swoich przodków. Twierdzą, że na cmentarnych nagrobkach, tu w Korwiu, pełno jest nazwisk, które występują obecnie wśród mieszkańców Giżycka. To efekt powojennej migracji z tutejszych okolic Wileńszczyzny na Warmię i Mazury, w tym przypadku, do Giżycka.
Ale nie tylko miejscowych i przybyszów z Polski spotykam na cmentarzu. Zamieniam kilka słów z Polakiem, który z żoną odwiedza groby bliskich. Okazuje się, że mieszkają w Moskwie; ona ma nadal litewskie obywatelstwo i przyjechali odwiedzić rodzinę w Korwiu. W dalekie strony wywędrowali mieszkańcy tej małej miejscowości.
Niedaleko od Korwia, może jakieś 10 kilometrów, leżą Pikieliszki, znane głównie z tego, że tam, przed wojną, miał dworek i często przebywał marszałek Piłsudski. Dworek jest skromny, ale wspaniale położony nad sporym jeziorem i w pięknym parku. Co ciekawe, próżno by szukać na miejscu jakiejkolwiek wzmianki, że dworek i park miał jakiś związek z osobą Piłsudskiego. Przed wejściem jest tablica, a na niej informacja, także po polsku, że jest to … „park bioróżnorodności”. Śmieszna ta małostkowość litewskiej władzy tak obawiającej się, nawet dziś, Piłsudskiego.
Na koniec jeszcze próba dotarcia do miejsca, gdzie stał dom rodzinny mojej mamy. To, że miejscowość Rataliszki już nie istnieje, wiedziałem, ale na podstawie przedwojennej mapy topograficznej określiłem miejsce gdzie ten dom stał i miałem jakąś nadzieję na dotarcie do tego miejsca i znalezienia choćby jakiegoś śladu po starym siedlisku.
Dojechaliśmy do miejscowości Janówek, gdzie stoi jeszcze kilka starych domów. Dalej idziemy pieszo i docieramy do ostatnich zabudowań, za którymi i polna droga się kończy.
Przed domem spotykamy gospodarza, który wita nas po litewsku, języka polskiego nie zna, ale okazuje się, że można się z nim porozumieć po rosyjsku. Wyjaśnia nam, że dalej nie przejdziemy, bo tam mokradła i bagno. Nastawiony jest przyjaźnie, mówi chętnie o sobie i o tym, że bywał w Polsce: w Zakopanem i w Gdańsku. W Polsce mu się podobało i sprowadził sobie z Polski traktor.
Tak dobrze mówi po rosyjsku, że pomyślałem sobie, że to może Rosjanin, ale nie, nazwisko Gribauskaitis wskazuje, że to Litwin, co on sam potwierdza.
Minęło już 30 lat, jak rosyjskie imperium wycofało się z tych terenów, ale język rosyjski nadal jest pewnym środkiem do komunikacji z mieszkającymi tu ludźmi.
Na koniec radzi nam on, by może spróbować dotrzeć do siedliska, które nas interesuje, od strony innej miejscowości.
Nie mamy już na to czasu. Może w następnym roku spróbujemy i przyjedziemy na dłużej, bo ta cała okolica jest piękna i warto ją poznać, tym bardziej, że to część naszego narodowego dziedzictwa, naszej duszy.
Stanisław Lewicki
pierwszy tekst autora-napisany z sensem.