Najbliższe wybory prezydenckie w USA będą inne niż wszystkie poprzednie a to z racji tego, że konfrontacja polityczna w USA coraz bardziej jest wojną cywilizacji, a nie tylko konkurencją programów politycznych dwóch partii, które kiedyś były bardzo podobne, a przynajmniej sprawiały wrażenie, że cel jest jeden, a tylko drogi dojścia do niego są nieco różne.
Teraz to są dwa różne światy, a ich zderzenie ma charakter wojny totalnej, gdzie gra idzie o wszystko i nie będzie brania jeńców. Z tego też powodu mocne jest także zainteresowanie świata zewnętrznego tymi wyborami.
Także w Polsce sympatie, po stronie pewnych już dwojga uczestników tego wyścigu, są mocno zarysowane. Po stronie Donalda Trumpa opowiada się u nas opozycja, zaś po stronie Kamali Harris lewicowa i liberalna cześć koalicji rządzącej.
W Polsce tak ostra polaryzacja sympatii jest zrozumiała, gdyż wynik tych wyborów w USA będzie miał, jak się oczekuje, bezpośrednie przełożenie na układ polityczny w naszym kraju. Jeśli wygra Trump to koalicja rządząca obecnie w Polsce znajdzie się w niewygodnym położeniu, jako że główna partia opozycyjna, czyli PiS, oraz prezydent mają tradycyjnie dobre, i trwające od dawna relacje z Trumpem.
Szacując szanse kandydatów tylko na podstawie sondaży nie da się stwierdzić kto ma obecnie istotnie większe szanse na wygraną w przyszłych wyborach. Co prawda sondaże pokazują, że Kamala Harris ma ogólną przewagę w preferencjach wyborców, ale szczególne uwarunkowania amerykańskiego systemu wyborczego powodują, że wygrana w generalnej ilości zdobytych głosów nie decyduje o wyborze prezydenta. Decydują o tym głosy Kolegium Elektorskiego, którego członkowie są wybierani w poszczególnych stanach na zasadzie większościowej, co oznacza, że dla pozyskania wszystkich elektorów z danego stanu trzeba uzyskać, przy dwóch kandydatach, 50 procent głosów plus jeden.
W przypadku skrajnym można sobie wyobrazić, że ten kandydat, który zdobędzie w połowie stanów, zapewniających większość elektorów, trochę powyżej połowy głosów, a w pozostałych nie zdobędzie ani jednego głosu, może wygrywa wybory, choć w ogólnej liczbie głosów oznaczać to będzie, że zdobył ich tylko niewiele więcej niż 25 proc., zaś pozostałe prawie 75 proc. zdobył przegrany konkurent.
Jest to oczywiście tylko możliwość hipotetyczna, ale jej bardziej prawdopodobne realizacje występują już częściej i nie jest wcale rzadkością, że wygrywa w USA kandydat, który zdobył w ogólnym rachunku mniej głosów wyborców niż jego konkurent, ale za to uzyskał więcej głosów elektorskich.
Z tej osobliwości amerykańskiego systemu wynika sposób analizy szans wyborczych polegający na wyróżnianiu kilku tzw. stanów kluczowych, w których zwycięstwo decyduje o przewadze w Kolegium Elektorskim i faktycznej wygranej.
Obecnie, według większości analiz, w takich siedmiu stanach kluczowych panuje równowaga i nie da się jednoznacznie wskazać kandydata, który ma zdecydowaną przewagę.
Wielkiego dramatyzmu tym zmaganiom za oceanem dodała próba zamachu na Trumpa, który nie tylko wyszedł z niego bez większego szwanku to jeszcze, swoim zachowaniem, wykreował ikoniczny obraz wojownika, prawdziwego amerykańskiego fajtera. Natychmiast, po postrzeleniu, zrywa się na równe nogi i z podniesioną pięścią manifestuje wolę walki.
Taki obraz ma wielką moc oddziaływania, zaś fakt, że cudem uniknął on śmierci ma w amerykańskim społeczeństwie, nadal jednak w większości protestanckim, duże znaczenie, gdyż, zgodnie z uznawaną w protestantyzmie doktryną predystynacji, oznacza to, że Bóg jest po jego stronie.
Wybór zaś J.D. Vance’a, który jest autentycznym katolikiem, jako startującego w parze z Trumpem kandydata na wiceprezydenta, zapewnić powinien Trumpowi znaczną część wyborców katolickich. Kamala Harris jest osobą pozbawianą charyzmy, a jej dziwne wypowiedzi krążą w sieci. Jednak uwzględniając potęgę stojących za nią korporacji i większości mediów nie można jej lekceważyć.
Należy także zauważyć pewną właściwość amerykańskich wyborów prezydenckich, która także może mieć znaczenie. Otóż, analizując poprzednie wybory, praktycznie od początków USA, można wskazać na występowanie jednej zasady, która tam obowiązuje.
Chodzi o to, że kandydat, szczególnie walczący o reelekcję, który przegra w wyborach prezydenckich, nie jest w stanie wygrać ich już nigdy potem, a z reguły nawet nie próbuje ponownie startować. Można by to określić następująco: raz przegrany – zawsze przegrany.
Jest to, być może, także jakaś konsekwencja wspomnianej zasady predestynacji, która wskazywała protestanckim wyborcom, że skoro jakiś kandydat raz przegrał, to znaczy, że nie ma on wsparcia ze strony Boga, a zatem nie ma co dalej na niego stawiać.
Pozornie mogłoby to dotyczyć także Trumpa, który przegrał w roku 2020, ale tak nie jest, gdyż Trump tej porażki nie uznał i twierdzi, że został zwycięstwa pozbawiony na skutek wyborczych machinacji i oszustw. I to twierdzenie jest chyba podzielane przez większość jego zwolenników.
To jedna sprawa, a druga to taka, że od wymienionej reguły, dotyczącej braku drugiej szansy po przegranych wyborach prezydenckich, zanotowano dotychczas, w ciągu 236 lat wyborów na prezydenta w USA, tylko jeden wyjątek, a dotyczył on prezydenta Grovera Clevelanda, który, wybrany na prezydenta w roku 1884, przegrał wybory na drugą kadencję w roku 1888 i starując w roku 1992 został ponownie wybrany pokonując Banjamina Harrisona.
Trump jest dziś w podobnej sytuacji mierząc się z Kamalą Harris. Czy powtórzy się sytuacja sprzed ponad 130 lat i Trump będzie drugim w historii prezydentem USA, któremu udało się, po czteroletniej przerwie, wrócić do Białego Domu?
Sądzę, że jest na to duża szansa i ja bym taki przebieg zdarzeń obstawiał, nawet pomimo tego, że Kamalę Harris poparł otwarcie prezydent Putin, który, jak wielu na poważnie sądzi, mógł mieć decydujący wpływ na wynik wyborów w USA.
Trump wyeliminował już jednego konkurenta, obecnego prezydenta Joe Bidena, który po przegranej debacie z Trumpem i bardzo słabych sondażach zrezygnował z kandydowania. Kamala Harris ma poparcie tzw. „głębokiego państwa” i ogromnej większości korporacji, głównie medialnych, jak też różnych celebrytów i potężnych lobby oraz grup nacisku, szczególnie tych promujących aborcję, walkę z klimatem, ideologię gender i rewolucję woke.
Zaś po stronie Trumpa stoją zwyczajni ludzie, których jeszcze Hillary Clinton raczyła nazwać „hołotą”, i Elon Musk. Wydaje się, że jest to pojedynek Dawida z Goliatem, ale może właśnie dlatego wygrana tej potężniejszej strony wcale nie jest pewna. Na razie sondaże promują Harris, jednak trzeba pamiętać, że w roku 2016, kiedy to Donald Trump wygrał z Hillary Clinton, to wtedy także prawie wszystkie sondaże dawały zdecydowane zwycięstwo Hillary, a rzeczywistość okazała się inna.
Stanisław Lewicki
Kamala jako człowiek lewicy będzie promowała dowalanie bogatym, aby przypodobać się ludowi. Np. mówi się o opodatkowaniu niezrealizowanych zysków kapitałowych. Dlatego nie jest pewne czy bogaci ją popierają. Natomiast Trump jako biznesmen gwarantuje nienaruszalność statusu majątkowego najbogatszych. Kamala ma poparcie neoliberalnych trockistów działających na zasadzie ideologicznej a niekoniecznie bogatej Ameryki. Czy najzamożniejsi pozwolą jej wygrać?
Nie powiedziałbym, że to wojna cywilizacji. Specyficzny układ powstał w głównej mierze dlatego, że w Partii Republikańskiej doszło do pewnego rodzaju zmiany generacyjnej, w wyniku czego skrzydło neokonserwatywne straciło dominującą pozycję. To jest trzęsienie ziemi, z którego konsekwencji mało kto zdaje sobie sprawę. Ostatnią tego typu roszadą było dojście Ronalda Reagana do władzy, które zapoczątkowało ponad trzy dekady neokonserwatyzmu z klanem Bushów na czele.
„Wielkiego dramatyzmu tym zmaganiom za oceanem dodała próba zamachu na Trumpa” – kolejny pisze o „próbie”. Próba to może być chóru przed występem. Mamy uwierzyć, że ten cały Crooks zamach planował na kiedy indziej, a wtedy co trafił w ucho to przeprowadzał tylko próbę? To nie była żadna „próba zamachu”, tylko zamach.
Trump zaplanował jeszcze kilka takich „zamachów” To jest przecież absolutnie oczywiste!!!!