Gdy w czasie pertraktacji w Paryżu, zaraz po zakończeniu I Wojny Światowej, ale przed podpisaniem traktatu pokojowego, dyplomacja angielska zaproponowała przyjęcie za podstawę naszej granicy wschodniej tzw. Linii Curzona, to odebraliśmy tę propozycję jako upokarzającą. Ostatecznie dostaliśmy taką granicę od Stalina w 1945 roku. I to, co w 1919 roku wydawać się mogło katastrofą, jest dzisiaj błogosławieństwem.
W XIV wieku nasi przodkowie popełnili gigantyczny historyczny błąd wiążąc się z Litwą i dając się wciągnąć w litewski konflikt z Moskwą. Jagiellonowie byli sprytni. Wykorzystując słabość Rusi opanowali jej wielkie tereny, tworząc „Litwę” od Żmudzi po Morze Czarne. Byli jednakże świadomi, że ich panowanie nie wynika z własnej potęgi, lecz z politycznej pustki na tym terenie. Wiedzieli, że gdy Moskwa (lub inny ośrodek) autochtoniczny upomni się o te ziemie, to czeka ich wielka wojna o te obszary. Dlatego dla ich obrony postanowili kupić polską szlachtę, nadając jej szerokie majątki na gigantycznych Kresach, a w 1569 roku włączając do Korony wielkie połacie Ukrainy. Kierując się swoim egoistycznym (jakby to powiedział stary Marx: „klasowym”) interesem, polska szlachta wzięła te majątki, wraz z tysiącami ukraińskich chłopów, jak i przyłączyła je do Korony. W zamian za to, chcąc czy nie chcąc, dała się wmanewrować w wielusetletni konflikt z Moskwą, a potem z Rosją, o panowanie nad Kijowem, Smoleńskiem, nad dostępem do Morza Czarnego i o stepy Ukrainy. Zafascynowana tym mirażem polska szlachta zapomniała o Śląsku i Pomorzu, zaprzepaszczając dorobek Piastów. Co gorsze, po wielusetletnich bojach polska szlachta tę wielką wojnę z Moskwą/Rosją przegrała, czego efektem była redukcja Polski do Kongresówki, a następnie do rangi Kraju Nadwiślańskiego.
Zmiany graniczne w wyniku II Wojny Światowej były dla Polski, per saldo, dodatnie. Bezpowrotnie utraciliśmy ziemie kresowe, które nigdy nie były polskie. Chłop ruski, białoruski i litewski nigdy nie stał się Polakiem. Nasza kultura objęła tylko klasy wyższe, które nie liczyły nigdy więcej na wschodzie niż 1-5% ogółu. Polskość Kresów miała charakter naskórkowy. Miejscowa cywilizacja bizantyjsko-turańska nigdy nie uległa polskiej cywilizacji łacińskiej, czego wyrazem była absolutna dominacja prawosławia na tych ziemiach. Polskość miała tutaj zawsze charakter punktowy, czego klasycznym przykładem był Lwów, otoczony przez ukraińskie wsie. Na wschód od linii Curzona autentycznie polska była wyłącznie Wileńszczyzna, a mieszany charakter miał Wołyń, oddzielony od Polski właściwej przez szeroki pas ukraiński. System ten funkcjonował dopóki chłopi byli niepiśmienni i nie posiadali żadnej świadomości narodowej. Gdy poczęły powstawać nowoczesne narody, to jeden rzut oka na mapę dowodził, że na wschodzie czeka nas wielka wojna. Co więcej, wojna podwójna: z autochtonami o ich ujarzmienie i zmuszenie do zamieszkiwania Polski, a także z Rosją, która uważała się za predestynowaną do zjednoczenia prawosławnych ludów, hołdujących cywilizacji bizantyjskiej i turańskiej. Raz już tę konfrontację z Rosją przegraliśmy, co zakończyło się Kongresówką i Krajem Nadwiślańskim i nic nie wskazuje, abyśmy byli w stanie wojnę tę wygrać przy drugiej próbie.
Polskie sentymenty historyczne i literackie związane są z Kresami, „gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała”. Dobrze to rozumiem, gdyż parokrotnie byłem w Wilnie i we Lwowie. Ale rozum mówi, że to nie tylko już nie wróci, ale nie powinniśmy nawet dążyć do odbudowy Polski na wschodzie, pod groźbą wojny z tamtejszymi narodami i z Moskwą. Tej drugiej wojny nie wygramy. Potencjał Polski jest znacznie większy niż Ukrainy i Białorusi, o Litwie nie wspominając. Ale nie mamy potencjału na konfrontację z Rosją, ani sami, ani w ramach żadnego mitycznego Międzymorza. Polski prometeizm powoduje, że tamte ludy tylko nas nienawidzą i uważają, że chodzi nam o panowanie nad nimi – wszak „Lachy to pany” – a dla rosyjskiego niedźwiedzia nie jesteśmy równorzędnym przeciwnikiem.
Co więcej, poza wspomnieniami o szlacheckich czasach, nie mamy o co się bić. Na dalekich i bliskich Kresach nie ma nic: nie ma tam ani kopalin, ani innych surowców, ani przemysłu, ani wysoko rozwiniętego rolnictwa. Prawdę mówiąc, to nie tylko nie ma tam autostrad, ale nawet zwykłych dróg. RFN wtłoczyła w tereny byłego NRD setki miliardów euros, a tereny te nadal są ekonomicznie zacofane. Ile setek miliardów euros trzeba by wtłoczyć w odbudowę Kresów lub w stworzenie Międzymorza, aby stanowiło poważny organizm polityczno-ekonomiczny? Skąd byśmy wzięli te pieniądze? Tam trzeba dosłownie zbudować wszystko od zera; drogi, szkoły, przemysł, usługi, całą infrastrukturę. Miliardów wymagałaby rekultywacja ekologiczna. Nie wiem czy stać by na to było gospodarkę niemiecką, a co dopiero polską.
Zauważcie Państwo, że nawet Niemcy nie chcą przyłączenia Śląska lub Pomorza, bowiem wiedzą ile wymagałoby to pieniędzy i jak osłabiłoby ich państwo. Dlatego preferują kolonizację ekonomiczną. My naszym Kresom nawet tego nie jesteśmy władni zaproponować, ponieważ Polska nie jest eksporterem kapitału i inwestycje na Ukrainie oznaczałyby regres naszej własnej gospodarki, której bardzo brakuje kapitału. Słowem, nie jesteśmy zdolni ani do polityki protekcyjno-kolonialnej wobec Ukrainy i Białorusi, ani nawet neokolonialnej.
Mówiąc zupełnie brutalnie: Kresy stanowiłyby jedynie obciążenie dla Polski i nasza racja stanu wymaga wykreślenia z naszych głów obrazów szarżującej na Moskala husarii. Zamiast Kresów myślmy o Śląsku, o Wielkopolsce, o Mazowszu; zamiast Kircholmów myślmy o wzroście PKB; zamiast o folwarkach szlacheckich myśmy o nowoczesnym przemyśle i usługach. Kresy w dającej się przewidzieć przyszłości nie będą centrum przemysłowym świata, lecz skansenem ekonomicznym. Nie będą eksportowały nowoczesnych technologii, lecz tanią siłę roboczą dla cudzego przemysłu. Będą się wyludniać, zamiast rozwijać się.
Adam Wielomski
Tekst ukazał się w tygodniku Najwyższy Czas!
Dobra chłodna analiza. Znamienne jest też to, że często ludzie podniecający się kresami lekcewaza ziemie odzyskane.
A gdyby tej unii nie było to niewykluczone, że Polska skończyłaby jak Czechy albo Węgry – rozbite przez Europę karolińską i zdominowane
Nazywać coś co trwało prawie 400 lat byle „błędem” to też niezła fantazja
Ruś i Polska to odrębne byty, ale któż mógł przewidzieć, że tak się to wszystko potoczy, skoro długo dobrze działało
Aha i jeszcze jedno – akurat na Białorusi wpływy łacińskie się dobrze zakorzeniły. Nie było wielkich buntów a Unia brzeska wchłonęła się bez problemu – dopiero Moskwa musiała ją celowo niszczyć
Całkowita zgoda! Tym bardziej boli, że w zasadzie głównie przez sprawę Kresów została przegrana polska sprawa w czasie II wojny światowej. Przez bezdenny, tępy upór przed rewizją granic na wschodzie, który absolutnie nic nam nie dał, ani wtedy, ani w perspektywie historycznej. Przez wywózki, mordy ukraińskie i niechęć samych Polaków do mieszkania w takim towarzystwie, ziemie te było, siłą faktów, stracone. Ale tępy upór nie pozwolił na nic więcej poza trwaniem w negacji rzeczywistości. Zabrakło wówczas polityków w typie Dmowskiego, którzy potrafiliby rezygnować w imię wyższego dobra, tak jak Dmowski rezygnował z granicy I rozbioru i tak jak godził się, w razie czego, rezygnować z Małopolski Wschodniej (vide list do Aleksandra Skarbka, który powinien być elementarzem realizmu politycznego dla każdego pragnącego myśleć o zajmowaniu się sprawami zagranicznymi). Nawet taki realista jak Marian Seyda do końca upierał się przy granicy ryskiej.
W czasie II wojny był tylko szef wywiadu AK Marian Drobik „Dzięcioł”, który wystąpił z memoriałem, aby jak najszybciej uregulować granicę z ZSRR (i.e. zrezygnować z Kresów) i dogadać się ze Stalinem, inaczej będziemy tylko przedmiotem przetargów, a rząd londyński nie będzie znaczył nic (i tak się stało, czego Drobik nie dożył). Odpowiedzią całego przywództwa AK i Delegatury było oburzenie i szok. „Dzięcioł” zrezygnował z funkcji, pozbawiono go obstawy i jakoś szybko zamordowali go Niemcy. Drugim realistą, po rozmowach w Moskwie w 1944 r., okazał się być wcześniejszy wielbiciel Kresów i orędownik granicy ryskiej (i jej twórca) Stanisław Grabski. W „Nil desperandum” uznał niemożność odbudowy Polski w przedwojennym kształcie, ogłosił koniec Rzeczpospolitej zwróconej na wschód i apelował o uznanie rzeczywistości a nie mrzonek. Został przez wielu uznany za zdrajcę, tak jak po Rydze, żywioły, które widziały granice Polski pod Moskwą krzyczały mu w twarz „Kainie!”.
Niestety, dzisiaj znów żyjemy w szaleństwie rzekomej niezłomności i pragniemy walki z Rosją o Kresy, teraz już nie dla Polski, ale dla wyimaginowanych Ukrain, Białorusi czy Litw. Np. dzisiejsze wypowiedzi prezydenta i premiera na szczycie NATO budzą z jednej strony grozę, z drugiej politowanie. Wciąż ten sam brak akceptacji dziejowej porażki na wschodzie, wciąż ta sama nienawiść do Rosji i zawiść, że to temu pogardzanemu na wszystkich płaszczyznach państwu przypadło zwycięstwo, a nie nam, niezłomnym bohaterom.
I to jest strona o konserwatyzmie ? Artykuł tendencyjny podparty komunistycznymi argumentami, jakoby Ruś Rosji się należała. Już Piastowie pragnęli przyłączyć Ruś do Polski nie bez przyczyny. Rosja to nazwa sztuczna, dla sztucznego caratu Moskiewskiego. Nie bez powodu na ruskich mówi się Moskale. A Rosję powinniśmy nazywać Federacją Moskiewską, a nie legitymizować ich prawo do Rusi. Śmiem twierdzić, że Żmudzini z Litwy mają większe prawo do Nowogrodu niż Moskale z Mongolskich stepów.
Co do ostatniego akapitu, gdyby znał się Pan trochę na polityce, wiedziałby Pan że jako piesek USA mamy szczekać na tych, na których nam pokażą. To nie jest nasz wymysł i fanaberia, tylko realna walką między Masonerią Szkocką zagnieżdżoną w Stanach a Masonerią Francuską ulokowaną na Moskiewszczyźnie. A Polska? No cóż nie jesteśmy już Polsko-Litewskim hegemonem, tylko kundelkiem który musi wszystkim ustępować. Niestety przez takie poglądy jak pańskie, długo się nic w tym zakresie nie zmieni.