Nierealizm magiczny

To trochę jak z SF. Prawdziwy autor fantastyki pamięta, że jest ona naukowa – a więc każde zawieszenie niewiary musi mieć swoje logiczne uzasadnienie i konsekwencje, których należy się trzymać. Nic nie może brać się z niczego – i tym się różni porządne SF od „realizmu magicznego”, czyli wycieczek „poważnych pisarzy” na pole fantastyczne, które najczęściej nie trzymają się kupy, polegają bowiem na wpleceniu w zwykłą rzeczywistość jednego elementu burzącego całą logikę opisywanego świata. Nader często podobnie jest z historią alternatywną. Wiele jej prób lekceważy ogrom zmiennych mających wpływ na przebieg dziejów. W przypadku prób odmiennego niż w realu zarysowania przebiegu II wojny światowej – najczęściej szwankuje fakt, że za pisanie tych opowieści biorą się humaniści, dla których baryłka ropa i tona stali to pojęcia abstrakcyjne, a wojska przemieszcza się równie łatwo, jak żetony w grze planszowej, nie karmiąc, nie budując lotnisk polowych, nie bacząc na logistykę, zaopatrzenie, długość linii transportowych i szereg innych czynników, które poprowadziły prawdziwą historię jej korytem.

Twórcy wizji paktu BeckRibbentrop zapominają o tych wszystkich okolicznościach pasąc swą wyobraźnię wizjami parady zwycięstwa Wehrmachtu i WP na Placu Czerwonym. Lekceważą różnicę potencjałów przemysłowych (w tym sił wytwórczych i surowców) dzielącą kraje Osi od aliantów. Nie rozumieją, że ani udział polskich dywizji, ani przybliżenie „linii startu” ataku na Moskwę nie rozwiązuje w zasadzie niczego – nie doda bowiem dróg w Rosji, nie udaremni przerzucenia przemysłu za Ural, nie pozwoli na osiągnięcie żadnego celu strategicznego wojny (bo ani zajęcie Moskwy, ani Stalingradu w realu też by nimi nie było, cokolwiek by o tym Hitler nie myślał). Ba, twórcy takich historyjek nie odpowiadają nawet na zasadnicze pytanie czemu niby mając spacyfikowany Wschód miałby Hitler ruszać na ZSSR, a nie na Zachód, będący (zgodnie z raportem Hossbacha) głównym wrogiem Rzeszy?

Takich luk jest zresztą więcej, jeszcze więcej zaś w historiach alternatywnych pojawia się założeń – a to Hitler miałby umrzeć albo zmądrzeć, a to naziści mieli zmienić swoje podejście do Słowian, a to Amerykanie mieli jednak do wojny nie przystępować (choć już Bismarck pisał, że najważniejszym czynnikiem kształtującym XX wiek będzie fakt, że obu stronach Atlantyku mieszkają narody mówiące po angielsku). Słowem – by urealnić nierealne historie wprowadza się tyle nowych zmiennych, że cała opowiastka nieuchronnie żegluje w stronę „realizmu magicznego” – czyli nierealną.

Co więcej, marzenie o przymierzu z III Rzeszą nie ma już dziś nawet aury oryginalności, czy nonkonformizmu. Przeciwnie, ahistoryczne w tym zakresie rozważania snuli już i prof. Wieczorkiewicz, i JKM, i Łojek. Dziwne aż, że żaden z licznych dziś w polskiej polityce, historiografii i publicystyce „poszukiwaczy sprzeczności” nie zdecydował się na napisanie historii prawdziwie alternatywnej, która gdyby stała się faktem – oznaczałaby szansę uratowanie dla Polski. Byłaby to historia niedoszłego niestety paktu Beck-Mołotow.

Niejako starając się wypełnić tę lukę pozwalam sobie przypomnieć co pisałem na ten temat 14 lat temu:

Zachód jest parszywieńki”

Ilu jest wielbicieli marszałka Piłsudskiego, tylu interpretatorów jego działań i koncepcji. Komendant ma jednocześnie patronować budowie samodzielnego Międzymorza – i marszowi do NATO. Uświęcać pomysły na neutralność – i kierować uwagę na współpracę bałtycką. Dobrze jeszcze, jeśli wąsy i buława kamuflują jakieś rzeczywiste akcje. Najczęściej jednak Piłsudski ma być usprawiedliwieniem naszej bierności. Ot, stojący na Saskim Dziadek parkingowy.

Każdy rozsądny człowiek po przeczytaniu „Pism” Piłsudskiego stwierdzi jedno: dobrze napisane, ale nic tam nie ma. Garść wspominek, tłumaczeń, napaści i aforyzmów. Warto jednak, by politycy poważnie przeanalizowali myśli i działania rządów sanacyjnych. Mimo bowiem ich tragicznego końca, znajdą w nich rzeczy zapomniane. Odwagę decyzji, przebłyski śmiałej inteligencji i woli. Rzeczy obce dzisiejszym telewizyjnym politykom, nawet tym z wąsami i ambicjami.

Jednego Marszałkowi odmówić nie można. Piłsudski chciał Polski silnej. Rozważa się jeszcze czasem historyczną koncepcję „równej odległości”. Hobbyści stawiają pytania: co by było gdyby? Czy mogliśmy przetrwać? Wraca też częste przed 60 laty pytanie: co Komendant by zrobił, gdyby żył? Dziś wszyscy chcą Polski małej i słabej, duchowo niezdolnej do samodzielnej egzystencji. Sytuacja geopolityczna już dawno nas przerosła. Do odwiecznych polskich błędów dodajemy nowe. Nie prowadzimy polityki, tylko żebractwo na zewnątrz i propagandę do środka. Nie uczymy się ani od mocniejszych, ani z własnych dziejów.

Podstawą dyplomacji jest siła państwa. Tak obiektywna, jak i względna, porównywana z potencjałem sąsiadów. W oparciu o nią buduje się możliwie suwerenną i elastyczną politykę zagraniczną. W latach 20. trwała walka z kryzysem gospodarczym i pozostałościami podziału kraju. Wzrost sił Rzeczypospolitej szczególnie ograniczała trwająca wojna gospodarcza z Niemcami. Nade wszystko jednak, nad Polską podały sobie ręce Niemcy i Rosjanie. Rapallo (jak wszelkie porozumienia Moskwy i Berlina) stanowiło potencjalny wyrok na nasz kraj, nawet jeśli odroczony na lata.

A może z Brytyjczykami?

Wobec realnego zagrożenia z dwóch stron – my mieliśmy tylko sojusz z Francją z 19 XI 1921 r., który Paryż traktował jako element pożytecznego nacisku na Niemcy, zaś – jak pisał CAT – „dla nas był czymś w rodzaju katolickiego nienaruszalnego małżeństwa”. Coś, jak nasze obecne „strategiczne partnerstwo” z USA…

Jedną z sił, które pokładały duże nadzieje w zmianie polityki polskiej po przewrocie majowym była Wielka Brytania. Miała w tym swój wymierny interes. W 1927 r. Londyn zerwał stosunki z Kremlem. Zaczął się nacisk na tradycyjnie pro-angielskiego Piłsudskiego, by uczynił to samo. Ten najpierw zwlekał, mówiąc m.in. w jednym z wywiadów „Nie po to zostałem zwycięzcą w jednej wojnie z bolszewikami, by ponieść klęskę w następnej”. Potem jednak sytuacja uległa zmianie. Jak pisze Romuald Szeremietiew „(…) przewrót majowy utwierdził ich [Brytyjczyków] jeszcze w przekonaniu, że Polacy nie zmienią niechętnego stosunku do ZSSR. Zdając sobie z tego sprawę Piłsudski zalecał posłowi polskiemu w Moskwie, aby zwlekał z poprawą sytuacji ogólnej [tj. ze sprawą układu o nieagresji] i załatwiał jedynie drobne kwestie wcale dotkliwie obciążając wzajemne kontakty. Wydaje się, że Marszałek obawiał się normalizacji stosunków ze wschodnim sąsiadem również dlatego, że mogłoby to pozbawić Polskę angielskiego poparcia w polityce europejskiej. Jak dalece te rachuby realne, miał pokazać czas”.

No i pokazał. Gdy Polska wymachiwała szabelką w stronę Moskwy Zachód negocjował. W grudniu 1929 r. Wielka Brytania i Sowiety wznowiły stosunki dyplomatyczne, czego następstwem był szereg obustronnie korzystnych porozumień gospodarczych. Polski murzyn zrobił swoje. I znowu, czy czegoś nam to nie przypomina…?

Wyciągnięte wnioski

Trzeba było wyciągnąć wnioski. Szybko nadarzyła się ku temu okazja. W połowie 1930 r. do ponownego zaostrzenia kursu wobec Sowietów zaczęli namawiać Polaków Francuzi – w tym samym zresztą co Brytyjczycy celu. To najlepiej świadczy jaką opinią cieszyła się wówczas nasza dyplomacja. W polskim MSZ zaczęły się jednak zmiany. 6 XII 1930 podsekretarzem stanu został w nim Józef Beck. Piłsudski zaczął odsuwać od kierowania dyplomacją Augusta Zaleskiego i frakcję pro-brytyjską. Ponieważ na Zachodzie czyniła postępy kampania na rzecz „pokojowej rewizji granic z Polską” rząd polski zwrócił się do władz sowieckich o wznowienie rozmów w sprawie układu o nieagresji. W listopadzie 1931 r. oferta została przyjęta. Media zachodnie zareagowały świętym oburzeniem na „zdradę interesów cywilizacji zachodniej”. Dziś zapewne przynajmniej w niektórych kręgach takie głosy doprowadziłyby do stanu przedzawałowego. Wtedy jednak zareagowaliśmy dużo spokojniej.

Polska prasa pisała: „Nieuzasadnione są francuskie pretensje o normalizację stosunków z ZSSR, skoro jeszcze nie tak dawno zarzucano Polsce, że chce wciągnąć Francję do wojny przeciwko Sowietom”. Robiliśmy swoje. W styczniu 1932 r. układ został parafowany, następnie dopilnowaliśmy, żeby analogiczne w treści porozumienia zawarły współpracujące z nami w tym zakresie Finlandia, Łotwa i Estonia. Wreszcie w lipcu 1932 r. pakt dwóch Józefów – Piłsudskiego i Stalina został zawarty. Co ciekawe do ostatniej chwili Kreml wyrażał obawy, że Zachód „zabroni” Polsce na tak duży zwrot dyplomatyczny. Nic takiego jednak nie zaszło. W grudniu 1932 r. doszło do ostatecznej wymiany dokumentów ratyfikacyjnych, co można uznać za symbol wyzwolenia dyplomacji polskiej od dominacji mocarstw zachodnich. Dla porządku zauważmy, że rezygnując z myśli o wykorzystaniu polskich pożytecznych idiotów własny pakt z Sowietami w listopadzie 1932 zawarli Francuzi.

Kierunek – Wschód!

Nowy kierunek lansowała w Polsce rzecz jasna strona rządowa, ale i wspierała endecja. Teoretyk sanacji Franciszek Lansdorf pisał w „Drodze” w czerwcu 1932 r. „Stosunki uległy zupełnej zmianie. Przywrócenie pokojowych stosunków z ZSSR z jednej, a terytorialne rewindykacje Rzeszy Niemieckiej z drugiej strony doprowadziły politykę polską do założeń oddalonych od programu antyrosyjskiego.” Wtórował mu Henryk Strasburger,ex-minister rządów przedmajowych: „Porozumienie z Rosją posiada kapitalne znaczenie dla polityki polskiej. To nie jest tylko taktyka, to już klasyczna polityka zagraniczna Polski: pokój i porozumienie na Wschodzie”.

Pierwszy krok zrobiono. Czas było na następne. Jeszcze w kwietniu 1932 r. na wiecu NSDAP w Bytomiu Hitler ponowił żądanie rewizji granic z Polską. W tej sytuacji Beck (od 2 XI minister spraw zagranicznych) wezwał do siebie Bogusława Miedzińskiego i Ignacego Matuszewskiego. Byli to czołowi byli „dwójkarze”, a jednocześnie kierownicy oficjalnej polityki informacyjnej sanacji. Beck przekazał przybyłym „wolę Marszałka”: „Komendant uważa odprężenie z Moskwą za wskazane i możliwe w sytuacji obecnej – zarówno dla nas, jak i dla nich. (…) Ewentualna poprawa stosunków z Rosją będzie miała pożyteczny dla nas oddźwięk na Zachodzie. Będzie tam przyjęta z zadowoleniem, co więcej, może to ułatwić próbę, którą właśnie mamy podjąć – dogadania się z Paryżem i Londynem do wspólnej oceny sytuacji”.

Cel był jasny – realne zabezpieczenie granicy wschodniej (dziś mówilibyśmy pewnie o „bezpieczeństwie energetycznym”), podniesienie naszej wartości przetargowej w oczach Zachodu, wreszcie zniszczenie wizji Rapallo i współpracy niemiecko-sowieckiej.
Pierwsi połapali się Niemcy. Rząd Rzeszy pospiesznie ratyfikował protokół przedłużający traktat niemiecko-sowiecki z 1926 r. Minister von Neurath zaczął mitygować antysowieckie wystąpienia Hitlera. Okazaliśmy się jednak szybsi.

Od stycznia 1933 r. Matuszewski i Miedziński wykonując „wolę Marszałka” dyskrecjonalnie spotykali się z sowieckim posłem w Warszawie Włodzimierzem Antonowem-Owsiejenką, co było symbolicznym przełamaniem dotychczasowej izolacji dyplomatów sowieckich. W kwietniu 1933 r. wyniki rozmów rekapitulował Miedziński na łamach „Gazety Polskiej” „Nie ma powodów, aby stosunki sąsiedzkie Polski z Rosją Sowiecką nie zwracały się nadal ku lepszemu. Różnice ustrojowe i ideologiczne nie powinny w tym przeszkadzać.” Ciekawe co o takim dziedzictwie pomyślałoby dzisiejsze kierownictwo „Gazety Polskiej”…

Bojcy wspominali minuwszije dni…”

30 kwietnia 1933 r. na wyraźny rozkaz Piłsudskiego Miedziński wyjechał do Moskwy, oficjalnie na zaproszenie redakcji „Izwiestji”. Jego gospodarzem był Karol Radek-Sobelhson, wówczas niekwestionowany kierownik sowieckiej polityki informacyjnej i doradca Stalina do spraw międzynarodowych. Wizyta upływała na wzajemnych uprzejmościach. Podczas 3-majowego przyjęcia w poselstwie polskim Miedziński deklamował Puszkina marszałkowi Budionnemu „Bojcy wspominali minuwszije dni i borby gdie w miestie rubilis oni”, zaś dowódca kon-armii rewanżował się życzeniami „Panie pułkowniku, gdy pan w Warszawie spotka marszałka Piłsudskiego, proszę zameldować mu, że już do końca życia będę dumny z tego, że miałem zaszczyt walczyć przeciw tak wielkiemu wodzowi”.

Oczywiście właściwe rozmowy odbywał Miedziński z Radkiem. Tak je zapamiętał i wspominał po 30 latach:

Radek: Niech mi pan powie, czy dużo ludzi w Polsce myśli tak jak pan o naszych wzajemnych stosunkach i chciałoby ich poprawy?

Miedziński: Chyba się pan domyśla, że nie przyjechałem tu po to, aby zaprezentować wam osobiste poglądy B. Miedzińskiego. Nie będę panu wyliczał statystycznie ilu ludzi u nas dzieli te poglądy, ale czy nie wystarczy panu jeden człowiek, na którego mogę się powołać – Józef Piłsudski?”

Dziś historykom niepodległościowym wydaje się, że chronią pamięć swego idola ukrywając jego dążenie do współpracy z Rosjanami. Tymczasem w ten sposób wyrządzają mu krzywdę, umniejszając jego rzeczywiste dokonania. Miedziński przekazywał Radkowi, a za jego pośrednictwem Stalinowi prosty komunikat: „Aby zaś nie mówić ogólnikami, nawiążę do sytuacji obecnej bez ogródek. Mówię wam: Polska nie zwiąże się w żaden sposób i w żadnej sytuacji z Niemcami przeciwko Rosji Sowieckiej. Do tego oświadczenia zostałem w pełni upoważniony, z pieczęcią imienną o której już panu dziś powiedziałem. (…) A teraz powiem swoimi słowami, co leży u podstaw takiego stanowiska, przez Polskę zajętego: nie to naturalnie, żeśmy was nagle i płomiennie pokochali, lecz nasz własny interes. Gdybyśmy się przysłużyli do niemieckiego ataku na Rosję – to jakież perspektywy: w wypadku niepowodzenia katastrofa dla nas oczywista. A w razie powodzenia? Niech pan patrzy na tę mapę i wyobrazi sobie w jakiej sytuacji znalazłaby się Polska, otoczona nowymi podbojami niebywałego dotąd imperium, na jego całkowitej łasce i niełasce. Czy myśli pan, że tego nie dostrzegamy? Jak sądzę powinniście zrozumieć, że to co panu przed chwilą oświadczyłem jest prostym wskazaniem polskiej racji stanu i wyzbyć się zastarzałej do nas podejrzliwości”.

Nacisnąć Niemców

Rozmowy Radek-Miedziński zyskały aprobatę dwóch Józefów. Piłsudski 1 maja przyjął posła Owsiejenkę. Dobór daty nie był czysto kurtuazyjny. Następnego dnia nasz ambasador w Berlinie Wysocki miał zostać przyjęty przez Hitlera.

Polacy zaostrzali ton. W korespondencji z Moskwy Jan Berman pisał w „Gazecie Polskiej”: „Związek Bałtycki na Północy, zaś Mała Ententa na południu, spięte klamrą wspólnego porozumienia i wzajemnego zrozumienia polsko-sowieckiego – oto mur, o który musiałby się załamać niemiecki Drang nach Osten”.

Negocjacje kontynuowano podczas czerwcowej rewizyty Radka w Warszawie. Miedziński zapewniał: „Czy sądzi pan, że naród, który miał na przestrzeni wieków takie jak my doświadczenia z Niemcami uwierzy, że nie byłaby przeciw nam potęga niemiecka, do które wzmocnienia przyczynilibyśmy się na podstawie jakichkolwiek obietnic, czy przyrzeczeń?”
Sowieci byli aż do bólu konkretni. Radek przekazał m.in. carte blanche Stalina w sprawie litewskiej: „Róbcie z nimi co chcecie. Jeśli Litwini będą psocić to <Puskaj piniajut> – sami na siebie”. Była to propozycja zasadniczego przeorientowania stosunków w bardzo interesującym dla nas rejonie. Pojawiały się jednak także sprawy o znacznie większym ciężarze gatunkowym. Radek mówił „W wyniku naszych dotychczasowych rozmów musimy przyjąć, że może dojść do konfliktu zbrojnego między Polską a Niemcami. Czy nie należałoby zatem pomyśleć o czymś więcej niż odprężenie i zbliżenie oraz dobrosąsiedzkie stosunki? W takiej ewentualności bylibyśmy gotowi przyjść Polsce z pomocą. Rozumiem doskonale, że nie odpowiada wam bynajmniej nadciągnięcie Czerwonej Armii dla obrony waszych granic zachodnich. Ale jest przecież cały szereg innych świadczeń, które moglibyście od nas otrzymać – pomoc od waszych sprzymierzeńców zachodnich może być przecież niezmiernie utrudniona – w zakresie materiału wojennego, sprzętu i amunicji, czy benzyny wreszcie… Może być też pożyteczna koncentracja naszych sił na północnym zachodzie, szacująca Prusy Wschodnie. (…) Czy nie byłoby więc wskazane, aby się nasze sztaby generalne porozumiały zawczasu pod tym względem i ułożyły się co do – czysto obronnego oczywiście – współdziałania?”

Pomoc sowiecka

Zatrzymajmy się tu na chwilę. Wszelkie – zwłaszcza te okołowrześniowe dyskusje historyczne za pewnik przyjmują, że pomoc sowiecka dla Polski była niemożliwa bo utożsamiają ją właśnie z wkroczeniem Armii Czerwonej. Tymczasem jak widać już wcześniej poważnie rozważano zupełnie odmienne warianty współpracy. Zresztą i wtedy propozycja ta wydawała się daleko idąca. Miedziński składając relację Piłsudskiemu spodziewał się jego zdecydowanej odmowy, tymczasem ku swemu zdumieniu usłyszał „Po kilkunastu latach mniej lub więcej wrogiego stosunku między naszymi krajami musimy dać naszej opinii publicznej czas do oswojenia się ze zwrotem na drodze dobrosąsiedzkich stosunków, nie wykluczając stopniowego ich zacieśniania w przyszłości”.
Sojusz polsko-sowiecki pozostał zawiśniętą w powietrzu ręką Moskwy. Nasza dyplomacja pozostawała jednak aktywna. 3 lipca 1933 r. grupa państw – m.in. Polska, ZSSR, Rumunia, Łotwa, Estonia i Turcja podpisała konwencję o definicji napastnika, uzupełniający pakt BriandaKelloga. Beck podkreślał: „Dla polityki zagranicznej Polski konwencja ta jest logiczną konsekwencją szeregu instrumentów politycznych, na których podstawie kształtują się coraz pomyślniej stosunki polsko-sowieckie”. Ocieplenie na linii Warszawa – Moskwa było wyraźne i wręcz demonstracyjne.
Silni paktem z Rosjanami od maja 1933 r. sondowaliśmy nową hitlerowską ekipę w Berlinie. 5 listopada 1933 r. Piłsudski instruowała posła polskiego w Rzeszy Lipskiego by podczas rozmowy z Hitlerem bił pięścią w stół. Nowy kanclerz dobrze wiedział, że groźba współpracy sowiecko-polskiej może stanowić dla Niemiec śmiertelne zagrożenie. Doskonale też rozróżniał swą agresywną propagandę od realiów politycznych. Dlatego pod bijący w stół polski kułak podłożył poduszę. Błyskawicznie zaproponował Rzeczypospolitej zawarcie paktu o nieagresji, co rzeczywiście nastąpiło 26 stycznia 1934 r.

Nie ma odwiecznych wrogów

Zdaniem historyków piłsudczykowskich moment ten to apogeum polityki równej odległości. Istotnie, był to znaczący sukces. Problem jednak w tym, że polityka zagraniczna jest zjawiskiem dynamicznym, tymczasem w naszej dyplomacji zaczynał się okres regresu.
Dziś często emocjonujemy się zewnętrzną formą koncepcji dwóch stołków nie rozumiejąc jej czysto utylitarnego charakteru. Rzeczywiście, zdobyliśmy chwilę oddechu po wyczerpującej wojnie gospodarczej z Niemcami i dyplomatycznej szarpaninie z Sowietami. Pokazaliśmy światu, że nie mamy „odwiecznych wrogów”, ani „historycznych przyjaciół”. Objawiliśmy się jako potencjalny cenny, acz samodzielny sojusznik. Był to więc początek drogi, nie zaś jej finał! Niemców szachowaliśmy groźbą współpracy z Moskwą, a nad Szprewą argument siły zawsze rozumiany był najlepiej. Z kolei Rosję uspokajaliśmy, a Rosja spokojna – to Rosja ugodowa i nieagresywna. Przestaliśmy nosić piłki i przystąpiliśmy do meczu. Tylko, że wtedy właśnie umarł nasz główny napastnik.

Bez Marszałka

Od 1930 r. trwało stopniowe osłabienie możliwości intelektualnych Piłsudskiego. Pod koniec życia stawało się to coraz bardziej dotkliwe. Tak to na podstawie wspomnień współpracowników Marszałka opisywał Władysław Siła-Nowicki: „Posiedzenie Rady Ministrów zaczynało się od starczego bełkotu, mówienia o drobiazgach. Wszyscy go słuchali, bo to był dyktator. Ale słuchali z wielkim zażenowaniem. Po pół godzinie albo trzech kwadransach takiej bezsensownej gadaniny raptem w nim coś zaskakiwało i dalej zaczynał przemawiać mąż stanu, zadawał trafne pytania, podejmował szybko słuszne decyzje, tak jakby był innym człowiekiem” . Z biegiem lat te przebłyski były jednak coraz rzadsze. A bez silnej ręki Piłsudskiego jego współpracownicy gubili drogę. Widać to na przykładzie Becka – zdolnego wykonawcy, który zaprzepaścił całą politykę swego idola.

Idee fix Becka stało się utrzymanie status quo wg stanu z 1934 r. co już samo w sobie było anachronizmem. Rację miał CAT-Mackiewicz oceniając sytuację Polski po zawarciu paktu z Niemcami: ” Co miał [Beck] do wyboru? 1. Przyjęcie ofert Hitlera wspólnej wyprawy na Rosję sowiecką, po uzyskaniu neutralności państw europejskich. 2. Porzucenie dalszego odprężania stosunków z Niemcami i po wyrównaniu miejsca Polski w stawce państw europejskich, wybranie sobie odpowiedniego momentu do zorganizowania ogólnoeuropejskiej ofensywy przeciw Hitlerowi”. Niestety, Beck postępował po swojemu. Z jednej strony czynił wrażenie, że rzeczywiście porozumiewa się z Hitlerem, pozwalając mu za darmo na odnoszenie kolejnych sukcesów. W stolicach europejskich potwierdzało to tezę o jakimś tajnym pakcie Berlina z Warszawą, nikt bowiem nie wierzył wówczas w aż taką naiwność władz Polski. Z drugiej zaś strony Pałac Bruhla nie uczynił nic, by Hitlera powstrzymać. Odrzucaliśmy wszelkie propozycje współpracy w tym zakresie, w rodzaju Paktu Wschodniego, który w kwietniu 1934 r. zaproponował francuski minister Ludwik Barthou. „Wschodnie Locarno” opierać się miało na zasadzie regionalnego rozwiązywania lokalnych konfliktów. I tak miały powstać dwa pakty europejskiej pomocy wewnętrznej: śródziemnomorski, obejmujący Francję, Włochy, Jugosławię, Grecję, Turcję, Bułgarię i ZSSR. Drugi – właśnie wschodni – z udziałem Niemiec, Polski, Czechosłowacji, ZSSR i krajów bałtyckich. Kluczowe znaczenie miały tu gwarancje udzielane państwom regionu przez ZSSR. Bezpieczeństwo Sowietów gwarantowałaby z kolei Francja. Był to więc klasyczny układ krzyżowy, wykorzystujący czołową potęgę regionu – Rosję Sowiecką i czołową (jak wówczas uważano) siłę Zachodu – Francję do szachowania Niemiec. Berlin znakomicie to rozumiał i torpedował wszelkie wysiłki zmierzające do urzeczywistnienia Paktu, wykorzystując m.in. polskie niezdecydowanie. Cofając się przed wyborem i trzymając utopii „równej odległości” być może zniweczyliśmy niepowtarzalną szansę ofensywnego wystąpienia przeciw Niemcom u boku zarówno Zachodu, jak i Sowietów jednocześnie. W ten sposób scenariusz II wojny światowej mógł zostać zrealizowany 10 lat wcześniej, tyle, że wobec słabszych Niemiec za to z udziałem silnej i suwerennej Polski. (Na marginesie, ponieważ mówimy tu o faktach nie będziemy się zajmować wymyślonym post factum mitem rzekomego planu tzw. wojny prewencyjnej, jako że nie istnieją żadne dowody, że projekt taki rzeczywiście w głowie Piłsudskiego powstał).
Nagła zapaść naszej myśli dyplomatycznej wynikała tak z dogmatyzmu, jak i ciągle niestety istniejącego lęku przed Moskwą. O przejrzenie na oczy wołali nieliczni. W 1935 r. na łamach „Kuriera Porannego” gen. Sikorski wzywał do „zacieśnienia więzi z Czechosłowacją i oparcia tego porozumienia na współpracy ze Związkiem Sowieckim”. (Warto tu dodać, że 8 lat później Sikorski był blisko urzeczywistnienia tego scenariusza, w czym na przeszkodzie stanął mu zamach gibraltarski…)

„Największa mrzonka naszej polityki”

Na – jak to nazwał Micewski – uganianiu się za „największą mrzonką naszej polityki” upływały nam kolejne lata, przeszła remilitaryzacja Nadrenii i Anschluss. Fakt, że wina za bierne przyjęcie tych zdarzeń spada tu raczej na Zachód. Odmiennie jednak rzecz się miała z problemem czechosłowackim.

Dziś chętnie wzruszamy ramionami. To Czesi mieli rzekomo nie chcieć naszej pomocy, a agresję niemiecką niemal jawnie uważa się za akt sprawiedliwości dziejowej wobec niesympatycznych pepików. W ostateczności zawsze można wypomnieć Zaolzie. Wypominanie sobie jednak urazów z przeszłości miało i ma się nijak do realnej polityki. Mało kto pamięta dziś, że Benesz gotów był do pokojowego oddania nam Śląska w zamian na zgodę na realizację istniejących sojuszów Pragi, z paktem czesko-sowieckim z 16 maja 1935 r. na czele. Tymczasem Warszawa odmawiała nie tylko przemarszu Rudej Armady ale nawet przepuszczania dostaw sowieckich, co już było aktem jawnie wrogim. Tymczasem nie chodziło o to, żeby samemu iść „umierać za Koszyce”, ale by Hitlera przynajmniej zniechęcić i odstraszyć. Priorytetem naszej polityki (co potem podkreślał Mackiewicz) winno było bowiem być jak najpóźniejsze wejście do wojny. My zaś uparliśmy się chyba, by zaczęło się od nas…

Jesień 1938 przyniosła nie tylko klęskę Czechosłowacji i zaostrzenie na tym tle stosunków polsko-sowieckich. Był to także całkowity krach polityki dwóch stołków, dostrzeżony nawet przez Becka. Na efekty nie trzeba było długo czekać.

Umiarkowane żądania

24 października 1938 r. w apartamencie Grand Hotelu w Berchtesgaden Joachim von Ribbentrop przyjął ambasadora Lipskiego. Na rozmowę szedł on jeszcze silny fałszywą pewnością siebie Becka. Wyszedł usłyszawszy wcześniej ośmiopunktową listę żądań niemieckich. Zawierała na konkretne propozycje cesji terytorialnych, w tym eksterytorialnej autostrady przez korytarz pomorski, a także deklarację woli wcielenia Gdańska do rzeszy. Psychologicznie były to punkty dla Polaków bardzo trudne, jednak z punktu widzenia Hitlera – nader skromne. Najważniejsze były jednak ostatnie dwie propozycje: przystąpienia Polski do Paktu Antykominternowskiego i wprowadzenia klauzuli konsultacyjnej do obowiązujących już traktatów dwustronnych.
Niemcy nie zaproponowali nam jakiejś szczególnej potworności. Był to normalny kontrakt, jaki silniejsze państwo proponuje słabszemu. Był to rzecz jasna ograniczenie suwerenności, jednak należy pamiętać, że suwerenność jest przymiotem wyłącznie mocarstwa, którym ani wówczas, ani zresztą dziś nie jesteśmy. Po drugie – przedstawiano nam konkretny projekt. Rzeczpospolita miała być przedmurzem osłaniającym przyszły niemiecki atak na Zachód, perspektywicznie zaś – sojusznikiem w ataku na Wschód, z możliwością potencjalnych zysków z takiej operacji. Po trzecie wreszcie – na potrzeby gawiedzi (czyli: „opinii publicznej”) silniejszego miano zgodzić się na drobne igrzyska: Gdańsk, szosę. Słowem – drobiazgi.

Kłopot w tym, że niespełna 70 lat temu w ogóle nie byliśmy w stanie takiej propozycji poważnie rozpatrzyć. Brakowało – brakuje nam nadal podstawowych instrumentów geopolitycznej analizy. Nie badaliśmy bilansu zysków i strat, wszystko zastąpiła emocjonalna bariera umysłowa. Tymczasem czas się kończył. Przez 20 lat żyliśmy iluzją „Polski Mocarstwowej”. Tymczasem realna siła wynika tak z czynników wewnętrznych – gospodarczych, politycznych, militarnych – jak i z położenia międzynarodowego i sojuszy. Siły własne były zbyt szczupłe. Perspektywy dyplomatycznego wyrównania dysproporcji sami w minionych latach zaprzepaściliśmy. Trzeba było wybierać.

Wariant Gafencu

O dziwo, Beck zorientował się jaki wybór byłby właściwy. Jeszcze raz spróbował gry. W listopadzie 1938 r. doszło do zdecydowanego odprężenia w stosunkach polsko-sowieckich. 26 listopada opublikowano deklarację potwierdzającą pakt z 1932 r., zapowiadającą rozwiązanie „wszelkich bieżących i historycznych problemów”, nawet tak drażliwych jak sprawa mniejszości polskiej na Wschodzie. Przewidziano także ożywienie wymiany handlowej. Akt ten wywołał natychmiastową reakcję Berlina. Już 30 stycznia 1939 r. Hitler powstrzymał propagandowe ataki na Związek Sowiecki, a dla równowagi Ribbentrop wystąpił z propozycją rekompensat terytorialnych dla Polski na Ukrainie. Graliśmy dalej. 19 lutego podpisano polsko-sowiecki układ handlowy. 6 kwietnia szef gabinetu Becka Łubieński ostrzegał ambasadora Rzeszy von Moltkego „Taki rozwój sytuacji zapoczątkowałby niewątpliwie zdecydowanie antyniemiecką politykę w Polsce, która mogłaby nawet w końcu doprowadzić do sojuszu ze Związkiem Sowieckim”.
Wreszcie Beck zagrał va banque. 17 kwietnia wsiadł do salonki jadącego przez Polskę do Berlina na spotkanie z Hitlerem rumuńskiego ministra Grigore Gafencu. Przedstawił mu ni mniej ni więcej tylko wizję marszu na Europę Wojska Polskiego u boku Sowietów. Tak szokującego projektu Gafencu jednak nie był w stanie pojąć i nie przekazał go w Berlinie.

Propozycja Stalina

Blef (niestety – tylko blef) się nie udał. Można było jednak jeszcze zmienić go w rzeczywistość. 10 maja na zaproszenie Becka gościł w Warszawie sowiecki wiceminister spraw zagranicznych Potiomkin. Przekazywał on posłanie Stalina: „Jeśli Polska będzie obiektem ataku z zachodu może liczyć ze strony ZSRR na przychylną pozycję” oraz zaproszenie do kontynuowania rozmów. Odpowiedzieliśmy ustami ambasadora w Moskwie, Grzybowskiego: „Polska nie uważa za możliwe zawrzeć paktu o wzajemnej pomocy z ZSSR”. Na trzy miesiące przed układem Ribbentrop-Mołotow okazaliśmy się mniej elastyczni od Niemców.

Tak tę postawę Becka ocenił historyk: „Aż dziw bierze, że ten człowiek, który tak doskonale potrafił władać sztuką dyplomacji, czy też sztuką polityki, zawsze pełen pomysłów i koncepcji (…) teraz okazał się intelektualnie pusty”. W ten sposób skrytykował Becka jego szczery wielbiciel, niewątpliwy piłsudczyk – Leszek Moczulski. Dalej pisał o ministrze: „Jego polityka równowagi załamała się, a sojusz z Zachodem nie mógł jej zastąpić. (…) A przecież wachlarz możliwości stojący przed Beckiem był szeroki! Rozmowy z ZSSR stanowiły wartość samą w sobie. Podchodząc do nich nawet nieszczerze, przeciągając je, byle tylko rozmawiać – w najgorszym razie wygrywało się na czasie. Minister uważał się za ucznia Piłsudskiego i był nim. Teraz jednak zapomniał o potrzebie wyjątkowej giętkości taktyki politycznej i bezwzględnym realizmie. Zrozumieć można wszystko: względy klasowe, wrogość do Rosji i nieodróżnianie jej od Związku Sowieckiego, wrogość do socjalizmu, personalną niechęć do Stalina czy Mołotowa. A przecież fakt jakiegoś – nie przesądzając nawet jakiego – porozumienia z ZSSR hamowałby Hitlera, a Warszawie dawał do ręki nową broń w rozgrywkach politycznych! (…) Jeśli jednak kiedyś – w roku 1932 – potrafił on ułożyć stosunki polsko-sowiecki, wprawdzie pod kierunkiem Piłsudskiego, czemu teraz, w chwili śmiertelnego zagrożenia nie poszedł krok dalej? A chociażby nie wysunął takiej koncepcji, nie zaczął jej sprawdzać?”

Tak zwani futuryści wsteczni lubią sobie gdybać. Jednak w 1939 r. rzeczywisty wybór nie był między opcją „z kim na kogo pójdziemy”, ale czy uda się uniknąć wojny, względnie wejść do niej jak najpóźniej i w skutecznym towarzystwie. Wespół z Rosjanami mogliśmy szachować Niemcy nawet przy biernym Zachodzie. Biernym, bo Paryż i Londyn dobrze wiedziały, że odstraszony od Wschodu Hitler łakomym okiem spojrzy za Ren. To już był jednak ich problem. Wtedy to nasza prasa pytałaby „czy chcemy umierać za Boulogne”…

Równowaga – ale między kim a kim?

Byłoby to nie zaprzeczenie, ale realizację myśli tak Piłsudskiego, jak i Dmowskiego. Jak analizował Moczulski „W 1939 r. polityka równowagi miała możliwości większe niż kiedykolwiek poprzednio. Oczywiście, musiałaby to być polityka równowagi między aliantami zachodnimi, a ZSSR, wymierzona bezpośrednio przeciwko Niemcom. Coś w rodzaju pierwocin – a może i więcej takiego modelu – zarysowała polityka Rzeczypospolitej w roku 1933 i to z wyraźnym sukcesem. Beck, który przez lata posługiwał się stworzoną przez Piłsudskiego koncepcję utrzymania równowagi (…) teraz nie rozumiał jej istoty, nie uświadomił sobie, że ustalenie między jakimi państwowymi trzeba tę równowagę utrzymywać jest czynnikiem zmiennym zależnym od okoliczności. A był już tak blisko rozwiązania, gdy postanowił rzucić przeciw Hitlerowi kartę sowiecką! (…) Wybierając nieasekurowany sojusz z Zachodem, uzależnił los Polski od dobrej woli zachodnich sprzymierzeńców.”

Na czym polegała ta „dobra wola” aliantów wyjaśnił CAT zadając fundamentalne pytanie i od razu na nie odpowiadając: „Kto kogo wciągnął w wojnę – Anglia Polskę, czy Polska Anglię? (…) Jaka jest prawda historyczna? Oczywiście, że Anglia Polskę. (…) Gwarancja angielska jako skutek natychmiastowy miała zwrócenie całej złości Hitlera na nas. Jeśli Beck myślał, że przyjęciem gwarancji angielskich odstraszy Hitlera od napaści na nas, to się zupełnie pomylił. Beck nie rozumiał, że wojna jest postanowiona, że polityczne i gospodarcze konsekwencje hitleryzmu muszą wywołać starcie z Anglią i że chodzi teraz tylko o to od kogo Hitler zacznie”. Warto nadmienić, że w celu opóźnienie niemieckiej inwazji Krety (a więc dla osiągnięcia celu ledwie taktycznego) taką samą taktykę Anglicy zastosowali 2 lata później wobec Jugosławii. Tam jednak musieli uciec się do puczu, który obalił realistyczną władzę regenta Pawła.

Beck do końca nie umiał przyjąć konsekwencji swej niekonsekwentnej polityki. Z dyplomaty przeistaczała się w histerycznego demagoga, wygłaszającego w Sejmie infantylne przemówienie o honorze. CAT kpił potem smutno: „Gdy 17 września do Polski wkraczały wojska sowieckie Warszawę rzeczywiście dzieliła taka sama odległość polityczna tak od Moskwy jak i od Berlina”…

Macie wy odwagę Lenina?”

Dlaczego tak się stało? To już wiemy – nie skonsumowano współpracy ze Związkiem Radzieckim. Ale dlaczego? Bo nikt nie był u nas dość silny, by powiedzieć rodakom, że musimy wybrać sojusz z sąsiednim mocarstwem. By powiedzieć, że sojusznikiem tym może być tylko znienawidzona propagandowo, pogardzana Rosja sowiecka. Nikt wreszcie nie był dość silny, by choćby psychicznie znieść konieczność ostatecznej zapłaty za sojusz – czyli podnieść kwestię granicy wschodniej. Nikt z żyjących.

Wróćmy na chwilę do momentu, gdy rodziła się granica ryska. Legenda jest klarowna – pobiliśmy bolszewików, mogliśmy sięgać po Ural, przyszli źli endecy (na czele ze Stanisławem Grabskim) i oddali wszystko Ruskim. Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo. Oczywiście bolszewików nie pokonaliśmy, zaledwie się obroniliśmy. Nie oznacza to zresztą, że pobić ich nie mogliśmy. Wymagało to jednak współpracy z „białymi” – a tej nie chciał Piłsudski. Nie zdecydowawszy się zaś na ten wariant – Marszałek wiedział, że problem powróci.

Mit „przegranego pokoju” ryskiego jest utrwalony w naszej świadomości, a tymczasem sam Piłsudski zadał kłam poglądowi o rzekomym endeckim sabotażu negocjacji z bolszewikami. Tak wspomina instrukcje Marszałka jego doradca do spraw polityki zagranicznej Michał Sokolnicki: „Polska nie powinna sięgać po Mińsk, wreszcie na Wołyniu tyle tylko, ile potrzeba dla łączności z Małopolską Wschodnią”. Tak więc propozycje Komendanta zakładały granicę przesuniętą nawet bardziej na zachód od ostatecznie przyjętej!. A dlaczego? „Ja nie chcę stwarzać między Polską a Rosja żadnych na przyszłość problemów granicznych!” akcentował Piłsudski (M. Sokolnicki „Józef Piłsudski a zagadnienie Rosji” [w:] „Niepodległość” str. 51-70, Londyn 1950).

Nauczyliśmy się alogicznej triady z czasów insurekcji: „Wolność-Całość-Niepodległość”. Traktujemy ją łącznie i nierozerwalnie. A czasem nie można mieć ciastka i zjeść ciastka. Dlatego August II godził się oddać część Rzeczypospolitej ościennym krajom, byle tylko na reszcie móc wprowadzić dobroczynne rządy absolutne. Z tego samego powodu też (acz w fatalnie wybranym kierunku) twórcy konstytucji majowej godzili się oddać Wielkopolskę Prusom w zamian za sojusz i obronę. Granice II Rzeczypospolitej nie miały cech trwałych. Nasze terytorium mogło ulec uszczupleniu, a mogło powiększeniu. Zmiana była jednak oczywistością.

Znaliśmy kierunek żądań niemieckich. Z kolei od Związku Sowieckiego otrzymaliśmy wspomniane już dessinteressmant sprawą Wileńszczyzny. Tu problem były Tarnopol, czy Stanisławów, nawet niekoniecznie Lwów. Takie jednak były realia.

Wszędzie na świecie robi się głupstwa, ale przynajmniej częściej akceptuje konieczności. Jeszcze trzy lata po opisywanych wydarzeniach – Ksawery Pruszyński bez skutku wołał do polskiego Londynu: „Przekreślcie pięćset lat historii, wyrzeczcie się wschodu, a otrzymacie Bałtyk, wrócicie nad Odrę, odzyskacie ziemie, o które ostatnimi słowy swych dziejów Polski modlił się Długosz. Ale by odpowiedzieć w takiej sprawie trzeba być czymś więcej niż ambasadorem, czymś więcej niż premierem. Trzeba być Chrobrym, Piotrem Wielkim, Kemalem Paszą. Trzeba brać na swe barki decyzję za cały naród i na całe stulecia. Trzeba ciąć i trzeba łamać. Nie dziw, że trudno o barki dość mocne, by znieść ciężar tak olbrzymiej i tak straszliwej”.

Nie zniósł tej myśli w 1942 r. Sikorski. Nie znieśli w 1939 Beck i Śmigły. Polityk dość potężny, by pijąc harapem przenieść dusze polskie – od czterech leżał w grobie. A był to jedyny człowiek mentalnie zdolny porozumieć się ze Stalinem. Ani frankofilski Sikorski, ani nawet bardzo zachodni Dmowski nie mieli tych cech – tego wschodu, tej Azji, która łączyła dwóch marszałków – Józefów. Ale Piłsudski nie żył i „nie zostawił tutaj żadnego dziedzica ani dla lutni, ani dla imienia”, jak pisał wieszcz. Dlatego upadliśmy.

…a dzisiaj?

Gdyby historia była matematyką moglibyśmy powiedzieć, że jesteśmy dziś w sytuacji o 50 proc. lepszej – przynajmniej jeśli idzie o granice. Nieodmiennie grożą nam roszczenia własnościowe i terytorialne Niemiec. Nie mamy za to żadnych punktów spornych z Rosją. Spełniło się więc marzenie Piłsudskiego (nie tylko zresztą jeśli chodzi o granice). Paradoksalnie, dokonali tego po wojnie komuniści, zasługując tym krokiem na miano „szabsegojów”, jakim trafnie obdarzył ich Stanisław Stomma. Zrobili za „porządnych Polaków” brudną robotę oddania Kresów. I szkoda! – wypada zawołać. Nie dlatego, że oddali – bo taka była konieczność. Źle – że akurat oni. W ten sposób bowiem reszta mogła umyć ręce. Znowu „porządni Polacy” nie ubabrali się prawdziwą polityką. Taką, w której coś się traci, by coś zyskać. Gdyby nie słabość realistów realistów – głupota komunistów… Może dzisiejsza prawica miałaby mniejszy spokój sumienia – ale na pewno lepszą tradycję!

Dość było w Polsce dziejów głupoty. A potrzeba było i jest rozsądku i elastyczności. Takich, jakie wykazał Piłsudski w latach 30-tych. Takiej, o jakiej mówił Miedziński w 1939 r. gdy wzywał do uznania w programach i propagandzie koniecznych reform socjalnych i politycznych w duchu potrzeb zwykłych ludzi.

Prof. Adam Krzyżanowski podzielił kiedyś ludzi na takich, którzy umieją korzystać z doświadczeń poprzednich pokoleń; takich co wyciągają wnioski jedynie z własnych przypadków i takich, którzy z żadnych doświadczeń korzystać nie potrafią. Nie wiadomo jak w dzisiejszej Polsce te kategorie wyglądają procentowo, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że do władzy idą wyłącznie osoby z grupy trzecie. Mamy więc repliki wielu złych zjawisk sprzed lat 70, czy 50. Jest zapamiętała miłość do „wolnego świata” – ta sama, która zgubiła Becka. Jest gorące dobijanie się do sojuszu u jednego tylko partnera. A przecież już Mackiewicz ostrzegał, że kończy się to wasalstwem, nie przymierzem. Jest wreszcie niezrozumienie naszego położenia geopolitycznego i jego konsekwencji.

Miłość do Zachodu. Przekonanie o jedynie słusznych sojuszach. Wiara w moc słyszanych „dobrych słów”. Nieumiejętność dokonywania korekt w linii politycznej. Do kogo więc? Do kogo mówił kiedyś Piłsudski: „Ja nikomu prawie nie ufam, cóż dopiero Niemcom. Muszę jednak grać, bo Zachód jest parszywieńki. Jeżeli nie przejrzy i nie stwardnieje będzie trzeba przestawić się w pracach”.

Konrad Rękas

Artykuł ten ukazał się we wrześniu 1998 r. na łamach miesięcznika „Dziś – Przegląd Społeczny”.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Nierealizm magiczny”

  1. Sowiety szykowały się do wojny i szukały ewentualnego „sojusznika” żeby zyskać na czasie i lepiej się zakamuflować. Pisanie na serio o tym, że dla Polski korzystnym rozwiazaniem byłoby zawarcie sojuszu z krajem takim jak Rosja sowiecka traktuję jako żart. Los Czechosłowacji w 1948 r. mówi wszystko. III Rzesza była dla nas naturalnym partnerem do zawarcia sojuszu strategicznego wymierzonego w największego wroga całej Europy – bolszewizm. Byliśmy za słabi by wejść w taki sojusz za darmo. To dotyczyłoby także strony sowieckiej. Być może próba gry pomiędzy dwiema stronami przyniosłaby nam jakieś drobne korzyści, ale czy na nią był wtedy czas? Mam wrażenie, że gdyby nie fakt PIS-owskiego pochodzenia autora książki, z całą koncepcją obchodzono by się na tym portalu dużo mniej obcesowo. Zresztą, jestem przekonany, że dawniejszymi czasy spotykałem się na tym portalu nawet z przejawami sympatii wobec samej koncepcji i Pana Wieczorkiewicza również. Pozdrawiam pro III Rzeszowo Arkadiusz Zdolski

  2. Powtórzę po raz kolejny: III Rzesza nie była w stanie tej wojny wygrać, druga wojna światowa tak czy siak zakończyłaby się zwycięstwem Stanów Zjednoczonych i Związku Sowieckiego. Im wcześniej i na lepszych warunkach znaleźlibyśmy się więc u boku Stalina – tym lepiej.

  3. Zdolae68 Człowieku ty rozum postradałeś większość Polaków w czasie wojny zamordowali Niemcy(którzy mordowali głównie Żydów i Cyganów,ale nie tylko…), a mniejszość Polaków prohitlerowskie UPA oraz Sowieci Pozdrawiać w taki sposób mogą tylko przygłupy i psychopaci!!!…

  4. Jakoś nie kojarzę żeby sowieci zabiegali tak usilnie jak Niemcy o nas w tamtym okresie, wiec może to jest dopiero „realizm fantastyczny” 😉 ? A tak poważnie – przecież to kwestia historyczna, która na ten moment nie ma większego znaczenia. W obecnej sytuacji powinniśmy stawiać na lepsze relacje z Rosją i nikt poważny nie będzie się obrażał za jakieś rozważania o kwestiach sprzed kilkudziesięciu lat 🙂

  5. @Konrad Rękas : 1/ Czy wiadomo, kto był autorem koncepcji zbliżenia z ZSRR, Piłsudski osobiście, czy ktoś z jego otoczenia? 2/ Skąd pochodzi zamieszczony obrazek z Chamberlainem?

  6. 1. Jak ze wszystkim w otoczeniu Piłsudskiego – on firmował, więc było jego, czy ktoś mu to podsunął – nieizwiestno. 2. Z muru. Tak z późnej jesieni 1939 r.

  7. Teza o możliwości współpracy II RP z Sowietami to według mnie całkowita brednia. Różniły nas wówczas przede wszystkim cały system polityczny i światopoglądowy. U nas mniej lub bardziej –ale demokracja i kapitalizm, u nich – komunistyczny totalitaryzm którego przywódcy ze Stalinem na czele pragnęli rozniecenia rewolucji na cały świat. Więc próba zbliżenia i sojuszu z nimi musiały by doprowadzić do wybuchu rewolucji socjalistycznej w Polsce ( już towarzysze z NKWD i GPU wiedzieli by jak doprowadzić do wybuchu takiej rewolucji) a następnie po udzieleniu „bratniej pomocy” przez Armię Czerwoną doszłoby do obalenia niepodległościowego rządu w Polsce i wcielenia Polski do Sowieckego Sojuzu jako kolejnej republiki (tak jak to miało miejsce w wypadku Litwy, Łotwy i Estonii i co próbowano zrobić z Finlandią w 1939 roku). Po czym wszyscy „białopolacy” – „burżuje” i „kontrrewolucjoniści” i (czyli wszyscy patrioci, inteligenci, przemysłowcy, rzemieślnicy itd…) zostaliby zlikwidowani bądź wywiezieni do łagrów na Syberię (gdzie też czekałaby ich śmierć) a „kułacy” (czyli wszyscy rolnicy) rozkułaczeni – czyli tak jak wyżej. Tak właśnie przecież Sowieci postępowali z ludnością polską na zajętych we wrześniu 1939 kresach, gdzie jak się szacuje rozstrzelanych i poddanych represjom w latach 1939 – 1941 zastało ponad milion Polaków. Więcej chłopcy z NKWD zrobić nie zdołali, bo im Hitler przeszkodził. W efekcie takiego obrotu sprawy niepodległa Polska i w ogóle chyba cały naród polski przestałby istnieć na mapie świata znów na całe dziesięciolecia, a może i na zawsze. Czy potem Stalin z Hitlerem wzięliby się za łby i który z nich by wygrał, to już byłoby dla nas bez znaczenia. Polska miała w tym czasie – oprócz drogi którą wybrał Beck – rzeczywiście kilka innych możliwości. Jak by się wówczas potoczyły losy historii – trudno zgadywać. Ale pójście na zacieśniania współpracy z Sowietami zakończyłaby się dla nas jako narodu pewnie jeszcze dużo gorzej, niż potoczyło się to w rzeczywistości.

  8. @Konrad Rękas: Czy znane jest autorstwo tego obrazka (może ktoś sie przyznał albo jest „Gedrueckt in Deutschland”, etc. …) ?

  9. @orr4 To wszystko jest bardzo pięknie, ale: – rezultaty wybory, jakiego dokonał Beck – widzimy za oknami. Podobają się Panu? Mnie jakoś nie nadzwyczajnie. Po drugie: jest Pan zupełnie pewien, że nie należało spróbować, a np. los państw bałtyckich nie był li tylko następstwem upadku Polski i logiki paktu niemiecko-sowieckiego, do którego po prostu by nie doszło? Po trzecie wreszcie – wśród wielu rozmów na kanwie powyższego tekstu zwróciłem uwagę, że spora część rozmówców krytykuje pomysł rozmów i układu ze Stalinem w „moralnego” punktu widzenia – bo to drań był, zbrodniarz… Stawiam cały czas to samo pytanie: no i co z tego? Przecież nie zbawiać go mieliśmy, tylko interesy robić. Jak bolszewicy zawarli układ z taką Estonią, to go 20 lat dotrzymali. Dwie dekady spokojnie by nam wystarczyły 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *