Artykułem tym chciałem zabrać głos w sprawie pochlebnych opinii na temat stanowiska prezydenta Andrzeja Dudy w sporze wokół Trybunału Konstytucyjnego wyrażonych w artykule dra Pawła Bały i prof. Adama Wielomskiego pt. „Kto jest obrońcą konstytucji?” , który ukazał się w „Rzeczpospolitej” 9 grudnia 2015 r. Dodajmy, że stanowisko zawarte w artykule zostało pozytywnie zaopiniowane przez prof. Jacka Bartyzela.
Wyżej wymienieni autorzy stoją na straży suwerenności decyzyjnej prezydenta, którą stawiają ponad „paragrafiarstwem” sędziów Trybunału. Jak pyta prof. Bartyzel: „Czy bycie strażnikiem konstytucji posiada autentyczną treść normatywną, wyrażającą się w suwerennej decyzji rozstrzygającej wszelkie spory pomiędzy organami państwa, czy też strażnik jest tylko adresatem i podwykonawcą orzeczeń TK, którą to rolę mógłby pełnić jakiejkolwiek rangi urzędnik sądowy?”. W stanowisku Bały, Wielomskiego i Bartyzela pobrzmiewa stary spór o pozytywizm prawniczy. Przeciwnik tego pozytywizmu, a ich ojciec duchowy – niemiecki konserwatysta i prawnik Carl Schmitt – wyżej niż porządek konstytucyjny stawia autonomię decyzyjną suwerennej władzy, która jest wyposażona w egzekutywę. I właśnie – zdaniem publicystów – wyrazicielem tej autonomii był w ostatnich dniach prezydent Duda. Jak konkluduje Bartyzel: „Te mocne słowa Pana Prezydenta z 3 grudnia: postanowiłem zakończyć niepotrzebne waśnie… zdają się świadczyć, że rozumie on swoją prawdziwą rolę kreatora porządku”.
Czy rzeczywiście rozumie on swoją rolę, tego nie wiem. Jest natomiast faktem niezaprzeczalnym, iż można interpretować jego decyzję w podobnych, jak to uczynili powyżsi publicyści kategoriach. Co do tego pełna zgoda. Również uważam, że Prezydent posiada w państwie władzę naczelną, której jedynie część jest normowana przez zapisy konstytucji. Dobrze prezentowała to konstytucja kwietniowa 1935 roku, zgodnie z którą prezydent odpowiedzialny był przed Bogiem i historią.
Podobnie za skandaliczną uważam wypowiedź jednego z sędziów Trybunału, który wyraził opinię, iż Prezydent miał obowiązek przyjęcia kandydatur zaproponowanych przez Sejm poprzedniej kadencji. Jeżeli miał obowiązek, a jego akt akceptacji pojawiać się miał niejako z automatu, to po co w ogóle wyposażać Prezydenta w tą prerogatywę? Większość polskich elit politycznych, a także środowisko prawnicze (a w tym promotor pracy doktorskiej Prezydenta Dudy) popiera jednak pozytywizm prawniczy. Będąc zgorszona postawą Prezydenta uważa, że złamał on prawo. W tym duchu wypowiada się także przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz, dążący do zwołania sesji Izby poświęconej sytuacji w Polsce, jako że nosi ona znamiona zamachu stanu. Schulz może tak twierdzić, dla nas konserwatystów Prezydent odpowiedzialny jest jednak przed Bogiem i historią i prawa nie łamie.
Problem leży jednak gdzie indziej. Leży on mianowicie w odpowiedzi na pytanie o ocenę decyzji Prezydenta. I o ile jej prawomocność – dla ceniącego decyzyjność konserwatysty – nie budzi zastrzeżeń, o tyle pozostaje zastanowić się czy ta decyzja była słuszna. Nawiasem mówiąc możliwość stanięcia „ponad prawem” Schmitt rezerwuje dla sytuacji wyjątkowych takich jak wojny domowe czy rewolucje. Z podobną sytuacją w Polsce nie mieliśmy do czynienia. Jak zatem decyzja Prezydenta Dudy oceniona będzie przez potomnych, w świetle wzmiankowanej powyżej historii? Moim zdaniem oceniona będzie negatywnie. Prezydent w ostatnich dniach nie zachował się jak mąż opatrznościowy, lecz dał wyraz swoim obsesjom i fobiom, jakże typowym dla środowiska, z którego się wywodzi. Jednocześnie potwierdził, iż już na samym początku – władza wymyka mu się z rąk.
Stawiam mianowicie tezę, że Prawo i Sprawiedliwość ma problemy ze sprawowaniem władzy. Partia ta tak dobrze czuje się w opozycji (a jest to manierą środowiska lewicowego, w przeciwieństwie do prawicy, która dobrze się czuje za sterem rządów), że kiedykolwiek zdobywa władzę szybko ją traci. Tak było w latach 1991-1992 gdy rząd Olszewskiego – reprezentujący środowisko Porozumienia Centrum – przetrwał tylko pół roku. Tak było gdy PiS przejął władzę w 2005 roku i sprawował ją tylko przez dwa lata. Za każdym razem zwalano na niechętne mu inne środowiska polityczne. O ile za pierwszym razem rząd nie potrafił współpracować z Prezydentem, o tyle w drugim przypadku (czyli w latach 2005-2007) PiS z pozoru miał sytuację komfortową – posiadając swojego Prezydenta i Premiera. I tu okazało się jednak, że PiS-owi bruździli koalicjanci, stąd rozpętał on przeciwko nim potężną nagonkę polityczną z udziałem służb specjalnych.
Podobnie współcześnie, spór o Trybunał Konstytucyjny potwierdza, że PiS panicznie boi się opozycji, choć ma większość w obu izbach, swojego Premiera, Prezydenta i Marszałka. Wszędzie szuka wrogów. Jeszcze nie zaczął rządzić, a już przewiduje, że będą mu rzucane kłody pod nogi. W strachu tym pobrzmiewa teoria obcych wpływów realizowanych za pośrednictwem wrogich agentów.
Strach ten dyktuje pisowskie stosunki międzynarodowe, w których realizowana jest taktyka ucieczki od Rosji w ramiona Europy Zachodniej i USA, które mają nas ochronić przed potężnym sąsiadem dążącym rzekomo do restauracji dawnych stref wpływów. Strach ten dyktuje także politykę wewnętrzną, stąd w służbach specjalnych, w wymiarze sprawiedliwości i w mediach zawzięcie, i w sposób małostkowy, z zapałem godnym lepszej sprawy poszukuje się wrogich nam, obcych wpływów realizowanych z reguły przez rosyjskich szpiegów i postkomunistów.
Jakże obca to taktyka tej, która stawia sobie za cel decyzyjność i z otwartą przyłbicą reformuje państwo. A decyzyjność ta jest w dzisiejszych czasach niezmiernie ważna – wymaga jej proces modernizacji kraju, uzdrowienie finansów publicznych i zmniejszenie dystansu do Europy Zachodniej, wymaga jej polska gospodarka i stosunki międzynarodowe.
Powtórzmy zatem raz jeszcze: PiS chronicznie boi się władzy i zawsze szuka pretekstów by dowieść, że nie może jej sprawować w sposób nieskrępowany. Dążąc do mitycznego ideału nie potrafi prowadzić polityki realnej w oparciu o istniejący porządek rzeczy. Aktualnie sytuację ma jednak wzorcową i zbliżoną do ideału. Nawet jeżeli hipotetycznie straciłby większość (na skutek odejścia kliku posłów), może zrekompensować tą stratę przypływem głosów od Ruchu Kukiza. Tak oto partia rządząca zostaje pozostawiona sama ze sobą (i swoimi fobiami), i ma cztery lata, aby w rządzić w sposób nieprzerwany, a oto już na samym początku wymięka, dławi się i potyka o własne nogi. Czy nauczy się rządzić, czy stanie się partią władzy, czy też złoży broń przed końcem kadencji? Czas pokaże. Zobaczymy jak hartuje się stal. Może to być jednak zbyt duże dla niej napięcie, którego nie wytrzyma.
Reasumując, uważam, że Prezydent miał prawo stanąć ponad Konstytucją, co nie znaczy, że w sprawie Trybunału Konstytucyjnego zachował się właściwie. W tym konkretnie przypadku decyzją jego dyktowały małostkowe fobie i uprzedzenia, niewiara we własne siły i w sens objętej przez siebie drogi programowej.
Z kolei konserwatywni intelektualiści tacy jak Wielomski, Bała czy Bartyzel za szybko ogłosili zwycięstwo. Jeszcze nie widać na horyzoncie odrodzenia sfery politycznej, ze sfery prawniczych kruczków prawnych i „paragrafów”, ekonomizmu i spisku banksterów, ze sfery deliberacji, werdyktów, orzeczeń sądowych i stosów zapisanego papieru. Choć kierunek ich poszukiwań jest słuszny, wszystko wskazuje na to, że na utraconego suwerena przyjdzie nam jeszcze poczekać.
Michał Graban