Oczywiście podstawowa różnica związana jest z ciągłością i niezmiennością władzy w państwie zdrowym, czyli przede wszystkim monarchicznym. Przy rządach trwałych jak żywot jętek, siłą rzeczy krąg „wiedzących” (a w każdym razie dążących do pozyskania maksimum informacji) absurdalnie się powiększa. Kłamliwie nazywani podmiotem władzy obywatele są zaś równolegle bombardowani ewidentnym nadmiarem danych, w dodatku nieuchronnie skrzywianych w stronę interpretacji, a nie faktów. Nadto należy zauważyć, że tylko państwo idealne – a więc np. tyrania stalinowska (orwellowski Angsoc) stara się wiedzieć naprawdę wszystko. Państwo zdrowe ignoruje całą masę wiedzy zbędnej, nad omnipotencję stawiając np. utrzymywanie więzi społecznych, wzajemnego zaufania i inne elementy – właśnie stanowiące o zdrowiu całej konstrukcji.
Tu jest Polska…
Przez dwadzieścia parę lat o lustracji napisano już niemal wszystko, przy czym okazuje się, że z ujawnianiem agentów jest trochę jak z oswajaniem dewiacji seksualnych. W tym drugim przypadku początkowo wydawało się, że chodzi tylko o zaznaczenie np. że nie każdy homoseksualista jest przebraną w damskie ciuszki śmieszną ciotą ze starych komedii – a skończyło się „Grodzką” w Sejmie i „Wurst” na Eurowizji. Podobnie z lustracją – jeszcze w 1992 r. rozsądni ludzie ostrzegali, że kiedy zacznie się ujawnianie teczek – to w końcu ktoś opublikuje dane zagranicznych agentów wywiadu, a jeden rząd będzie publicznie rozliczał i piętnował agenturę zwerbowaną pod władzą poprzedniego gabinetu. Proszę sprawdzić – wyśmiewano to jako absolutną przesadę i czarnowidztwo, zaznaczając, że z pewnością przy lustrowaniu zostanie zachowany umiar i poczucie zdrowego rozsądku. Tym samym ignorowano podstawowe założenie, o którym po prostu muszą pamiętać wszyscy prawodawcy i politycy, które winno być wyryte na każdym gmachu publicznym w naszym kraju, z Sejmem na czele: tu jest Polska! Co może pójść źle – to pójdzie…
Państwo permanentnie samo ujawniające własne tajemnice nie może istnieć, pozbawia się bowiem podstawowego atrybutu władzy – prawa do realizacji swych celów także w ukryciu. Obywatelom III RP po raz nie wiadomo który zrobiono wodę z mózgów mieszając prawo do informacji, rozumiane jako element nadzoru nad praworządnością, a w istocie także sprytem władzy różnych szczebli (im bliższych ogółowi, np. samorządowych – tym lepiej) – z rzekomą potrzebą sięgania aż do kuchni władzy. Nie dość więc, że całodobowe telewizje informacyjne i portale internetowe raczą ludzi zbyt szerokim, niemożliwym do przyswojenia zakresem wiedzy – to obywatelom daje się też wiedzę sięgającą za głęboko. Coś, jak narzucanie wszystkim nieustającej transmisji z ubojni i procesu wyrobu kaszanki…
Teoretycznie za lustracją w III RP miały stać też przesłanki praktyczne: lęk przed SB-ecką mafią i wykorzystaniem komunistycznych archiwów. Cóż, można zauważyć, że w istocie faktycznie były one w Polsce wykorzystane parę razy. Na przykład korzystając z tego, że w 1990 r. miał do nich wgląd poza kolejnością – Jarosław Kaczyński zlustrował sobie kandydatów do Sejmu z list PC, już widać szykując kolejną próbę – czyli zagranie teczkami dla przejęcia steru dusz na prawicy. Ten ostatni manewr, zrealizowany ostatecznie w czerwcu 1992 r. jest oczywiście najgłośniejszy i najbardziej przekłamany – do znudzenia bowiem trzeba przypominać, że rząd Jana Olszewskiego nie upadł dlatego, że ujawnił teczki, tylko ujawnił część teczek dlatego, że upadał…
Potem takich gier i zabaw było więcej (o. Hejmo, abp. Wielgus – by wspomnieć w swoim czasie głośne). Dziś lustracji używa się już nawet po to, by ustalić kto ma być starszym kolejarzem, albo kierownikiem w agencji rolnej, co faktycznie ma kluczowe znaczenie dla bezpieczeństwa państwa. Przycichła też opowieść o SB-eckiej mafii, bo też (może poza urodzonymi niedawno) zachowującym jaką taką pamięć historyczną, chyba trudno było już serwować opowieść o organizacji przestępczej tak trwałej, niezmiennej i diabolicznej przez dekady, niczym bondowska SPECTRE. Oczywiście, wariatów to nie przekona, jeśli nawet bowiem SB-ecy poumierali (niczym Kiszczak…), to przecież KGB jest wieczne i lustrować trzeba nadal!
Lustracja to problem, nie rozwiązanie
Sęk w tym jednak, że nawet ostatnie wydarzenia każą skonstatować oczywistość – że to sami lustratorzy stworzyli problem, który heroicznie-dramatycznie wciąż starają się rozwiązać. Atakujący choćby Wałęsę i innych TW z uporem maniaków powtarzają, że fakt współpracy z SB ma znaczenie – bo dawni agenci mogą być szantażowani przez osoby z dostępem do wiedzy o ich współpracy. Hmmm, już pomijam humorystyczność wizji jak stara Kiszczakowa szantażuje starego Wałęsę i co też by mogła chcieć od niego uzyskać za milczenie…
Przede wszystkim jednak przypominać do znudzenia należy, że gdyby Macierewicz, JKM, Kaczyński (a w latach pierwszej „Solidarności” także Kuroń i „Gwiazdozbiór”) nie rozkręcali spirali polowań na agentów, nie tworzyli wokół współpracy z SB aury sensacyjności – to tymi materiałami po prostu NIE DAŁOBY SIĘ nikogo szantażować, bo nikogo by nie obchodziło co ktoś kiedyś komuś podpisywał.
Inaczej – jeśli w danym społeczeństwie nie jest penalizowane, a w każdym razie stygmatyzowane dane zachowanie, wówczas nie może być ono przedmiotem szantażu. Odkąd chrześcijaństwo w starożytnym Rzymie stało się legalne – nie można już było żądać od wiernych haraczu za milczenie o ich praktykach. Kiedy przestano wyśmiewać i wstydzić się homoseksualizmu – akcje „Hiacynt” straciły rację bytu. Gdyby nie ganiano się z agentami, to nudnych książek o SB nie czytaliby nawet członkowie Centralnej Komisji do Spraw Stopni i Tytułów naukowych…
Po prostu wykończyć rywala
W tym konkretnym przypadku, a więc ekshumowaniu sprawy „Bolka” (jakby Wałęsa w ogóle odgrywał jeszcze rolę polityczną inną niż jako pewien symbol III RP…) również zwraca uwagę pewna banalna, a w ogólnym zacietrzewieniu pomijana kwestia z zakresu najnowszej historii politycznej Polski. Oto lustrując Wałęsę obóz skupiony obecnie wokół Jarosława Kaczyńskiego – po prostu pozbywał się konkurenta na centro-prawicy. Konkurenta wiele razy skuteczniejszego i lepiej docierającego do wyborców, niż sam JK i jego alter ega! Dopiero zapchanie Wałęsy w jeden z narożnik z jawnymi demo-liberałami, GW i TVN – zostawiło Kaczyńskiemu miejsce na zawłaszczenie pozycji „lidera prawicy w Polsce”, którą zajmuje z bodaj jeszcze mniejszym autentyzmem, niż tzw. „Bolek”… Jest to zaś o tyle zabawne, że platonicznie w tym procesie pomagali, a w każdym razie kibicowali mu także ci, których dominacja Kaczyńskiego również pozbawiła jakiegokolwiek wpływu na niezbyt z natury lotnych, za to emocjonalnych wyborców patriotycznych.
Ale Wałęsę trzeba zlustrować, bo na pewno był sterowany przez SB już po okresie swojej formalnej współpracy! – wołają teczkomani. Hmm – ale kiedy? Kiedy w 1981 r. odgonił KOR od wpływu na pierwszą „Solidarność”, uniemożliwiając Kuroniowi i spółce wywołanie w Polsce kolejnego krwawego powstania? W takim razie podziękujmy bezpiece, bo obiektywnie zadziałała na korzyść Polaków. A może Wałęsa był agentem wtedy, kiedy uniemożliwił post-KOR-owi wprowadzenie w III RP quasi-jednopartyjnej „obywatelskiej” dyktatury? No to znowu chłopcy-kiszczakowcy zadziałali prawidłowo… Itd. – mamy do czynienia z błędem logicznym, czyli dobieraniem rzekomych argumentów do tezy. Oto bowiem oczyściwszy rzecz z komentarzy – „Bolek” miałby być „Bolkiem” na wieki przede wszystkim dlatego, że utrudniał Kaczyńskiemu zdobycie władzy w Polsce. Cóż, może nie jest to największa z zasług Wałęsy, ale nawet gdyby była jedyną – to i tę warto by docenić…
Wałęsa jest dożynany (jak wspomniano) także jako pewien symbol, przebrzmiały element mitu założycielskiego III RP. Linczując go obecnie, doprowadzając do kolejnego etapu autokompromitacji – obóz rządzący czyni więc w jakimś sensie gest wobec wyborców niezadowolonych, wręcz nienawidzących III RP jako oszustwa i mechanizmu upodlenia Polski. Niestety, cynizm całego manewru polega na tym, że rządząca obecnie część III RP-owskiego establishmentu niszczy rytualnie wyszczerbiony awatar – nie naruszając istoty systemu. Czyli – skoro Rzym płonie – spalmy jeszcze chrześcijan, zamiast gasić miasto, a uczuciom gawiedzi stanie się zadość.
Co zaś się tyczy aferki z sejfem Kiszczaka, to co by się w nim nie znajdowało – cała historia ma też trudny do zignorowania wymiar… estetyczny. Wdowa po generale to ewidentnie nieszczęśliwa, może nawet nie do końca zrównoważona istota, która na krótko przed śmiercią swego męża dała się wykorzystać jakimś hienom z legitymacjami prasowymi, pozowała do zdjęć z groteskowym, ale przez to tragicznym makijażem i pozwalała fotografować generała w stanie już niemal agonalnym, przy okazji opowiadając (a w każdym razie pozwalając opublikować) jakieś wyjątkowo żenujące wynurzenia osobiste. Teraz po hienach z GW, DGP czy tabloidów – pożywia się na tym IPN i propaganda rządzącego obozu. Cóż, właśnie tak wygląda III RP – rozkładające się za życia zwłoki, podmalowana wariatka, małe gierki i jeszcze mniejsze sępy nad tym wszystkim.
Konrad Rękas