Turek: O trzeciej drodze w polityce międzynarodowej (Europa środkowa między Niemcami a Rosją, a może Międzymorze?)

szachyPolitykę międzynarodową zbyt często postrzega się jako ciąg zdarzeń (procesów) zdeterminowanych pewną jakby heglistowską koniecznością. Rzeczywiście, gdy badacz spogląda wstecz z teraźniejszej perspektywy, wydarzenia historyczne układają się w logiczną i spójną całość. Są określone przyczyny i określone skutki.

Po upływie czasu można odnieść wrażenie, że taki a nie inny przebieg wydarzeń musiał nastąpić, że nie było innej opcji. Wprawdzie są również pisarze, którzy lubują się w nienaukowych rozważaniach pt. „co by było gdyby”, ale poważni ludzie czymś takim nie zajmują się na serio. Czy jednak rzeczywiście prąd dziejowy kieruje nami w ściśle wyznaczonym kierunku, niekoniecznie zgodnym z naszą wolą i niezależnie od podejmowanych przez nas działań?

Warto uświadomić sobie – zdawałoby się oczywistą – prawdę, że gra polityczna przypomina grę w szachy. Upraszczając, gracze posiadają wiele możliwości podejmowania działań zarówno taktycznych jak strategicznych. Mam na myśli oczywiście takie działania, które według najlepszej wiedzy grającego przyniosą skutki korzystne dla niego, a nie dla jego przeciwnika. Czasami gracz znajduje się w sytuacji, gdy nie ma wielu możliwości wyboru. Przegrywa i może się jedynie bronić, musi odpowiadać na ataki przeciwnika. Najczęściej jednak każdy z graczy posiada mniejszy lub większy wpływ na przebieg gry i jej ostateczny wynik. Innymi słowy: ani nie ma mowy o jakiejś niezmiennej i wszechpotężnej „konieczności dziejowej”, ani też nie uciekniemy przed poniesieniem konsekwencji podjętych przez nas wcześniej działań.

Porównywanie gry politycznej do gry w szachy nie jest, powtórzę, przywoływaniem poglądów uznawanych za oczywiste. Weźmy na warsztat dzieje Polski w dwudziestoleciu międzywojennym. Bardzo ważne zagadnienie. To, co się wówczas wydarzyło miało decydujący wpływ na późniejsze losy Polaków: okupację niemiecką i sowiecką, okres PRL oraz lata od 1989 roku aż do dzisiaj. W przeddzień wybuchu II wojny światowej Europa (i świat) podzieliły się na dwa bloki.

Z jednej strony: obóz niemiecko-włoski, nazistowsko-faszystowski, z drugiej obóz francusko-brytyjski, a następnie również amerykańsko-sowiecki, demokratyczno-marksistowski. Pomiędzy tymi wielkimi potęgami znalazła się Polska i inne kraje Europy środkowo-wschodniej. Większość analityków wyraża pogląd, że Polska mogła opowiedzieć się albo po jednej albo po drugiej stronie. Tertium non datur. Jeśli jednak posłużymy się analogią z grą w szachy, zaczniemy poszukiwać innych wariantów. Wówczas odkryjemy, że nie mieliśmy już możliwości innego wyboru dopiero w dniu 31 sierpnia 1939 roku, gdy Niemcy wystąpiły z ultimatum wobec Polski.

Zanim jednak doszło do agresji Niemiec na Polskę, na europejskiej scenie politycznej dokonywały się doniosłe zmiany. Rządzone przez Adolfa Hitlera Niemcy stosowały „technikę salami”, poszerzając swoją strefę wpływów i stopniowo podporządkowując sobie Europę środkowo-wschodnią. Dlaczego państwa położone w tej części Europy nie potrafiły zjednoczyć się i wspólnie przeciwstawić zagrożeniu? Nie można powiedzieć, że nie miały takich możliwości.

W gruncie rzeczy były państwami niezależnymi i był czas, kiedy mogły dokonywać suwerennych wyborów. Przyznaję, że nie mogę się przestać dziwić, jak można było się tak „dać ograć” wielkim mocarstwom. W 1938 roku Austria i Czechosłowacja, a w 1939 roku Polska stanęły osamotnione w obliczu znacząco silniejszego przeciwnika. Nie było żadnego rzeczywistego porozumienia łączącego ze sobą państwa Europy znajdujące się w strefie pomiędzy blokiem niemieckim i Związkiem Sowieckim.

Nikt, może z wyjątkiem Węgier, nawet nie podejmował prób przeciwdziałania eskalacji konfliktu. Mało tego, poszczególne państwa, zamiast przejść do porządku dziennego nad rozmaitymi sporami terytorialnymi i podjąć wspólnie grę polityczną na gwałtownie zacieśniającej się scenie politycznej, małostkowo wykorzystywały słabość sąsiadów, by uzyskiwać drobne i doraźne korzyści, jak np. Polska zajmująca Zaolzie.

Ktoś powie, że ewentualne zjednoczenie państw środkowoeuropejskich nie ocaliłoby tych państw przed blokiem niemiecko-sowieckim, czy jakimś innym. Ale przypomnę, że nie zajmuję się rozważaniami „co by było gdyby”, lecz zastanawiam nad możliwością wyboru innej polityki, aniżeli ta, którą wybrali ówcześni przywódcy Polski i innych państw regionu.

Wydawało się, że w okresie II wojny światowej i bezpośrednio po niej, niektórzy polscy działacze polityczni wyciągali wnioski z popełnionych błędów. Powstał m. in. projekt konfederacji polsko-czechosłowackiej. Sformułowane w 1948 roku wskazania programowe Stronnictwa Narodowego na emigracji, zawierały postulat współpracy narodów Europy środkowo-wschodniej (zjednoczenia sił politycznych i gospodarczych) w duchu poszanowania odrębności narodowych i interesów gospodarczych ale również zapomnienia „krzywd i sporów przeszłości”. Konkluzja dokumentu brzmi:

„Współpraca Europy Środkowo-Wschodniej z Europą Zachodnią w ramach nowego sytemu europejskiego stanowić będzie jedną z głównych rękojmi zabezpieczenia i rozwoju naszej cywilizacji”

(Stronnictwo Narodowe w walce o Polskę, Londyn 1948, s. 31).

Z prób zjednoczeniowych ostatecznie niewiele wyniknęło. Najpierw na przeszkodzie stała zależność Europy środkowo-wschodniej od Związku Sowieckiego. Jednak po 1991 roku można było nawiązać bliższą współpracę. Wprawdzie powstał Trójkąt Wyszehradzki, ale współpraca pomiędzy państwami członkowskimi nie układała się harmonijnie. Dość przypomnieć aroganckie przyjęcie premiera Viktora Orbana przez premier Ewę Kopacz, świadczące o niezrozumieniu przez działaczy rządzącej Platformy Obywatelskiej elementarnych reguł gry politycznej (nie mówię o świadomym działaniu na szkodę interesu Polski).

Dzisiejsza sytuacja Europy jest dramatyczna i pod wieloma względami przypomina okres międzywojenny.

Projekt pod nazwą Unii Europejskiej jest na skraju załamania. Jeśli się załamie, Polska i inne państwa regionu znowu znajdą się w strefie między Niemcami a Rosją. Nawet jeśli Unia nie załamie się, trudno będzie przejść obojętnie obok konsekwencji wynikających z procesu kształtowania się dwóch przeciwstawnych bloków: atlantyckiego i euroazjatyckiego. Nie wymieniam nazw państw, ani nazw mocarstw, ponieważ jeszcze nie jest przesądzone (determinizm!) w jakim kierunku pójdą dalsze zmiany.

Tak czy owak, za kilka, kilkanaście lat może się okazać, że Polska (Europa środkowo-wschodnia) zostanie postawiona pod ścianą: albo wojna z jednymi albo wojna z drugimi. Wówczas będzie już za późno by skutecznie wpływać na przebieg gry politycznej. Szansę na odwrócenie niekorzystnych tendencji mamy obecnie – jednak nie wiadomo na jak długo. Nie chciałbym widzieć jak Polska staje się kartą przetargową w grze prowadzonej bez naszego udziału.

Opisana powyżej sytuacja, to znaczy zdumiewające zjawisko zwaśnienia ze sobą małych państw Europy środkowo-wschodniej, które – we własnym interesie – powinny zjednoczyć się, by zwielokrotnić swą siłę przebicia, nie jest w dziejach niczym nadzwyczajnym. Chyba najsmutniejszym przykładem analogicznej sytuacji, która doprowadziła do opłakanych skutków, są losy starożytnej Grecji. Miasta-państwa greckie toczyły niekończące się wojny pomiędzy sobą, bądź w najlepszym wypadku nie potrafiły ze sobą efektywnie współpracować. Z wyjątkiem dwóch wojen perskich nigdy nie potrafiły się zjednoczyć.

W IV wieku przed Chrystusem na krótko Hellada zjednoczyła się pod wodzą (i miękkim dyktatem) królów macedońskich, skutkiem czego cywilizacja grecka znalazła się w fazie spektakularnej ekspansji, ale po śmierci Aleksandra Macedońskiego nastąpił powrót do status quo ante, czyli bratobójczych waśni i małostkowych wojen.

W II wieku przed Chrystusem rosnący w siłę Rzym zawładnął małymi greckimi poleis. Zwolennicy determinizmu dziejowego powiedzą, że tak być musiało, że silniejszy militarnie (nie kulturowo!) zawładnął słabszym. Być może Rzym wygrałby również w wyniku konfrontacji ze zjednoczoną Grecją, podobnie jak wcześniej odniósł wielkie zwycięstwo nad Kartaginą. Tego nie przesądzam i tym się nie zajmuję. Natomiast będę upierał się przy stwierdzeniu, że Grecy mieli możliwość wyboru innej polityki: zjednoczenia swych sił zamiast rozbicia wewnętrznego, obrony własnej niezależności zamiast wzajemnego wyniszczania się. Podobną możliwość (i szansę) posiada obecnie Polska (i inne państwa regionu).

Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabuntur.
Wojciech Turek

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *