Bartyzel: Polityka i prawo (fetysz legalizmu vs decyzja polityczna)

Czy pierwszeństwo polityki przed prawem jest czymś wyjątkowym i anormalnym, znamiennym wyłącznie dla systemów totalitarnych lub w tę stronę zmierzających – jak twierdzi prof. Andrzej Zoll i ci, którzy się na niego powołują? Całkowita nieprawda, iluzja rodząca się wyłącznie na gruncie tzw. światopoglądu prawniczego, rozpowszechnionego przez liberałów odnoszących się do polityki z nieskrywaną wrogością (jak mówi Schmitt: nie ma liberalnej polityki, jest tylko liberalna krytyka polityki) i pragnących ją obezwładnić za pomocą kilku narzędzi: abstrakcyjnego moralizatorstwa, tzw. praw rynku oraz właśnie przepisów prawa; tzw. państwo prawne to dla nich w gruncie rzeczy tylko proste stosowanie owych przepisów do każdej sytuacji oraz każdą sytuację przewidujących i wyczerpujących. Ideałem liberałów byłaby zatem zbędność polityki. W rzeczywistości jednak polityka nie tylko wyjątkowo, ale zawsze poprzedza i warunkuje prawo, które bez niej nie mogłoby nigdy zaistnieć, albowiem to prawo (dodajmy: to jedyne prawo, które pozytywiści w ogóle dostrzegają i uznają, prawo stanowione, „prawo w sensie prawniczym”), w przeciwieństwie do prawa boskiego i naturalnego, nie zostało przyniesione z Nieba lub wszczepione w naturę ludzką, lecz zostało ustanowione suwerenną decyzją polityka – nomotetesa, egzystencjalnego reprezentanta wspólnoty, który sam jest „ożywionym prawem” (lex animata) i „prawem mówiącym” (lex loquens). Wyjaśnia to wybornie w swoim klasycznym podręczniku Précis de droit constitutionnel Maurice Hauriou (1856-1929), którego esencjonalny wywód podaję za Erikiem Voegelinem:

Siła rządu jest legitymizowana wówczas, gdy – jak twierdzi Hauriou – rząd występuje jako reprezentant instytucji, a mianowicie państwa. Państwo jest wspólnotą narodową, w której rządząca siła zajmuje się prowadzeniem interesów rei publicae. Pierwszym zadaniem tej siły jest stworzenie politycznie zjednoczonego narodu poprzez przetworzenie niezorganizowanej, wcześniej istniejącej rozmaitości w ciało zdolne do działania. Jądrem tej instytucji będzie idea, idée directrice, wypełnienia, rozszerzenia i wzmocnienia jej siły, a zadaniem władzy – zrozumienie tej idei i spełnienie jej w historii. Instytucja staje się doskonała, gdy władca podporządkowuje się tej idei i jednocześnie zostaje osiągnięty consentement coutumier jej członków. Być reprezentantem oznacza przewodzić w dziele wypełniania idei za pomocą środków instytucjonalnych, a autorytet władzy zależy od tego, na ile jest ona reprezentantem tej idei. Hauriou wyprowadza z tej koncepcji szereg stwierdzeń odnoszących się do związków między siłą a prawem: 1) Autorytet reprezentującej władzy poprzedza egzystencjalnie uregulowania prawne przez tę władzę wprowadzone. 2) Władza sama jest zjawiskiem prawnym, ponieważ jej podstawy tkwią w instytucji; na tyle, na ile władza posiada reprezentujący autorytet, może tworzyć prawo o charakterze pozytywnym. 3) Źródeł prawa nie należy szukać w prawnych regulacjach, ale w decyzjach, które rozstrzygają sporną sytuację uporządkowaną siłą” (Nowa nauka polityki, przeł. P. Śpiewak, Aletheia, Warszawa 1992, ss. 53-54).

Ale skąd bierze się to złudzenie o nadrzędności prawa nad polityką i jego popularność? Sądzę, że z dwu źródeł. Pierwsze to mit kontraktualistyczny co do genezy społeczeństwa, państwa i władzy, według którego „na początku była umowa”, czyli akt w swojej istocie prawny. Ale jak idea prawa miałaby się narodzić w niebędącej jeszcze społeczeństwem hordzie dzikusów? Drugie to totalne zagubienie klasycznego sensu polityki, jako rozumnego kierowania wspólnotą ku osiąganiu celów służących dobru powszechnemu, w demoliberalnym „państwie partyjnym”, w którym „państwowo-polityczne” rozumienie polityki ulega anihilacji na rzecz jej rozumienia „partyjno-politycznego”. Nic bardziej wymownie nie demaskuje tego semantycznego przesunięcia jak typowa odzywka posła do ministra: „ja zadaję pytanie merytoryczne, a pan odpowiada politycznie”. A cóż może być w polityce merytorycznego, jeśli nie to – i tylko to – co polityczne?

***
Prof. Piotr Nowak o fetyszu legalizmu

Interesujące i jakże aktualne rozważania prof. Piotra Nowaka (Fetysz legalizmu) w „Plus Minus” (7 maja 2016) wokół rozprawy Carla Schmitta Legalność i prawomocność (nb. – ale to już wina tłumacza tego dzieła, a nie autora artykułu – uważam za fatalny i zaciemniający sens kardynalnego przeciwstawienia błąd przetłumaczenie Legitimität jako „prawomocności”, która nie wykracza przecież poza sferę pozytywnej legalności: mówimy wszakże, że jakiś wyrok jest prawomocny lub nie z uwagi na pewne z góry ustalone kwestie proceduralne, jak przepisany termin uprawomocnienia się; a jest to tym bardziej dziwne, że ten sam tłumacz – Bogdan Baran – używa właściwego określenia „prawowitość” w przekładzie Teologii politycznej 2, s. 127 i dalej).

Ale wracając do artykułu: prof. Nowak podąża za wskazanymi przez Schmitta aporiami teoretycznymi i wynikającymi z nich konfliktami politycznymi, rozdzierającymi nieuchronnie, a w końcu prowadzącymi do zapaści z powodu nieobecności suwerena będącego „najwyższym prawodawcą, najwyższym sędzią i najwyższym rozkazodawcą, ostatecznym źródłem legalności i ostatecznym podłożem prawomocności” [właśc. prawowitości – JB], demokrację parlamentarną („mieszczańskie państwo prawa”) wskutek tego, iż jest ona niespójną mieszanką czterech typów państwowości: „parlamentarnego państwa prawodawczego”, sędziowskiego „państwa jurysdykcyjnego” (państwa paragrafów i „paragrafiarzy”), rozkazodawczego „państwa rządowego” oraz „państwa administracyjnego”, którym nikt nie kieruje, a rzeczy rządzą się same. Oczywiście teoretycznym „suwerenem” jest w takim państwie lud/naród „wyborczy”, ale w rzeczywistości prymitywna arytmetyka wyborcza sprawia, że „demokratyczna tożsamość rządzących i rządzonych” (co jest przecież – przypomnijmy – istotą demokracji według jej „arcykapłana” Hansa Kelsena) rozpada się, zanim zaistnieje, natomiast „naród” polityczny dzieli się na choćby 51-procentową większość, która robi, co chce, i nawet 49-procentową mniejszość, która dezawuuje wszystko, co robi większość. Ostatecznie więc demokracja jest „zorganizowana tak, by właśnie ignorować zgromadzony naród jako taki, gdyż cechą swoistą praworządnego ustroju mieszczańskiego jest ignorowanie suwerena, niezależnie od tego, czy jest nim monarcha, czy naród”.

Prof. Nowak punktowo wskazuje główne skutki takiego pomieszania, które nie mogą nie kojarzyć się z obecnym kryzysem politycznym w Polsce. Systematyzując jego wskazówki i odnosząc je już wprost do naszej rzeczywistości, można by, jak sądzę, opisać ją tak: Przez osiem lat obóz, którego jądrem była Platforma Obywatelska, posiadał wygodną większość dającą mu pełnię władzy w obszarze „parlamentarnego państwa prawodawczego”, tym samym zaś „państwa rządowego” (ściślej mówiąc jednak, raczej „państwa administracyjnego”, ponieważ istotnych dźwigni rządzenia wyzbył się na rzecz Berlina i Brukseli), nadto mając posłusznego sobie prezydenta. Pozwoliło mu to z nieograniczoną butą i arogancją ignorować w każdej kwestii stanowisko ówczesnej opozycji, wobec której miał zawsze tylko jedną odpowiedź: „jak chcecie, żeby było inaczej, to wygrajcie sobie wybory”. Jednocześnie mógł z takim samym lekceważeniem odnosić się do „państwa jurysdykcyjnego”, czego oczywistym dowodem było ignorowanie ówczesnych orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego (w liczbie bodaj 48), ten zaś Trybunał był potulny jak baranek, bo wiedział nie tylko, że jest bezsilny, ale władza jest w „odpowiednich” rękach, czyli namaszczonych przez „starszych i mądrzejszych”. Jednak ówczesna większość, przewidując (i trafnie), że te wybory jednak przegra, złamała bez żenady legalizm przez wybór „nadkompletowych” sędziów TK, z oczywistą intencją zablokowania spodziewanych ustaw nowej większości i działań rządu. Nowa zaś większość, uskrzydlona fundamentalną przecież fikcją reprezentowania „woli” narodu/ludu wyborczego oraz zamierzająca naprawdę rządzić, a nie tylko administrować, zaczęła tak samo tratować ów legalizm, aby wyrąbać sobie drogę do wcielania swoich pomysłów na rządzenie. W tym momencie jednak „władza jurysdykcyjna”, pozbawiona przyjaznej sobie władzy „państwa prawodawczego” oraz „państwa rządowego”, poczuła wiatr w żaglach i stanęła z nimi do walki, mając za cel stanie się „nadwładzą” terroryzującą zdrowy rozsądek logiką paragrafiarstwa, a czując się silna to czynić dzięki posiadaniu za plecami ludzi z byłego „państwa prawodawczego & administracyjnego”, którzy utraciwszy stołki, przestawili się na demokrację wiecowo-uliczną i zaczęli wzywać pomocy zagranicy.

Wszystko to może się więc skończyć tylko wojną totalną, wyniszczającą państwo po prostu – chyba że pojawi się w końcu „komisarz operacyjny”, który dla ratowania jego (państwa) prawdziwej konstytucji, czyli zdolności do działania dla dobra narodu, po prostu zawiesi ustawę konstytucyjną i położy kres anarchii. Ale na to się niestety nie zanosi.

Jacek Bartyzel
za: legitymizm.org

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *