Jednym z ciekawszych sporów intelektualnych, który obserwujemy we współczesnej ekonomii, a zwłaszcza teorii globalizacji jest ten, który przeciwstawia sobie teorię konwergencji koncepcji wielobiegunowości. Konwergencja to teoria modernizacji, która powstała w latach sześćdziesiątych XX wieku, zgodnie z którą w wyniku rozwoju społecznego i postępu technologicznego następuje stopniowe upodobnienie się różnych społeczeństw i gospodarek, zwłaszcza tych które uprzednio znajdowały się na innym poziomie rozwoju. Z kolei za koncepcją wielobiegunową stoi zasada pluralizmu i zróżnicowania, która głosi, że do żadnego upodabniania nie dochodzi, gdyż za różnymi gospodarkami i różnymi społeczeństwami stoją odmienne kultury i odmienne tożsamości.
Osobiście jestem gorącym zwolennikiem drugiego podejścia, w czym chyba nie jestem specjalnie oryginalny. Podobnie sądzi bowiem wielu współczesnych konserwatystów, identytarystów, narodowców, ale i regionalistów i samorządowców przywiązanych do tożsamościowego zróżnicowania ich wielkich i małych ojczyzn. Z drugiej strony patrząc teoria ujednolicania w świecie zachodnim wciąż posiada wielu zwolenników, można wręcz powiedzieć, że jej oddziaływanie się nasila. Wystarczy przypomnieć rolę zasady spójności społeczno-gospodarczej w prawodawstwie UE. Powszechna unifikacja różnic za pośrednictwem ujednolicającego walca to wciąż odradzająca się utopia (pokusa), a wzorcem do naśladowania ma być szczęśliwe demoliberalne społeczeństwo zachodnie, a zwłaszcza amerykańskie. Przypomina się fabuła filmu „Szczęśliwego Nowego Jorku” Janusza Zaorskiego, w którym grany przez Cezarego Pazurę rozpromieniony Leszek „Azbest” w monologu przed kamerą zapewnia, że Ameryka to przyszłość, a kiedyś „wszędzie będzie Ameryka” – w Polsce, w Rosji, w Chinach, wszędzie.
Korzenie tendencji unifikującej były jednak szlachetne. Konwergencja ma swoje źródła w zachodnim uniwersalizmie, głoszącym, że natura wszystkich ludzi jest taka sama. Można ją odnaleźć w zachodniej filozofii greckiej, a zwłaszcza religii chrześcijańskiej, stąd stanowiła podstawę misji chrześcijańskich i nawracania pogan, a w czasach nowożytnych – szerzenia się idei oświeceniowych, wolności, wiary w postęp i bałwochwalczych w swym duchu praw człowieka na całym świecie. Niewątpliwie chciano wyzwolić ciemiężone przez stulecia kultury, podobnie jak dzisiaj chce się wyrwać spod rosyjskiego buta Ukraińców, Białorusinów czy Gruzinów. Skutki tych szlachetnych idei nie były jednak już tak wspaniałe, jak można by sądzić, paradoksalnie wiodąc do nowych form kolonializmu i podporządkowania, nie mówiąc już o bardziej drastycznych formach zniewolenia. Odtąd odmieńców cywilizacyjnych zapatrzony w siebie człowiek Zachodu określał wdzięcznym mianem barbarzyńców, stąd koniecznie chciał im pomóc, ucywilizować niosąc kaganek postępu, by zerwali z mrocznymi przesądami i stali się podobni do niego. Trudno nie dostrzec w powyższej logice buty i przedmiotowego traktowania innych.
Pod tym względem niewiele się zmieniło do czasów współczesnych, tyle tylko, że w miejsce podporządkowania politycznego pojawiło się gospodarcze. Oficjalnie oczywiście nic takiego się nie dzieje. Zachodni liberalizm traktuje społeczeństwo bezosobowo i ma gwarantować wszystkim równe prawa. Skłonność do ujednolicania i wyrównywania różnic jednak pozostaje, a nawet się nasila. Wszyscy posiadają podobne potrzeby i kierują się zasadą racjonalnej korzyści (homo oeconomicus), niezależnie od ludzkich tożsamości, przynależności do różnych kultur czy klas społecznych. Takie ujęcie stało się podstawą zachodniego prawodawstwa, uniwersalistycznego, racjonalistycznego i opartego na pozytywizmie.
Na tej podstawie zachodni eksperci w latach 80-tych ukuli określenie konsensusu waszyngtońskiego hołdującego zasadzie TINA (wprowadzonej do ekonomii przez Margaret Thatcher) czyli There Is No Alternative – jednego, tego samego wzorca ekonomicznego dla wszystkich państw, niezależnie od różnic społecznych i kulturowych, wzorca opartego na liberalizacji handlu zagranicznego, prywatyzacji gospodarki, deregulacji rynku, przyciągania inwestycji zagranicznych, gdyż kapitał jest czymś kulturowo i politycznie neutralnym, kapitał nie ma narodowości. W tym kierunku zmierzały porady zachodnich ekspertów takich jak Bill Gates czy George Soros i dyrektywy stojących za nimi instytucji finansowych w rodzaju MFW, BŚ czy Departamentu Skarbu Stanów Zjednoczonych, które uzależniały swoje kredyty i wsparcie dla rozwijających się państw Ameryki Łacińskiej, Azji i Europy Środkowo-Wschodniej od bezwzględnego stosowania się do traktowanych niczym słowo objawione porad.
Dzisiaj nie mamy wątpliwości, iż efekty wiodły do praktyk neokolonialnych, wyzysku i rozwarstwienia, podporządkowania państw rozwijających się amerykańskim korporacjom, drenażu ich gospodarek czy dezindustrializacji, co potwierdzają choćby skutki realizacji planu Balcerowicza w Polsce, i innych tym podobnych reform realizowanych w krajach postsocjalistycznych, a także w Ameryce Łacińskiej. W jeszcze większym stopniu zależność tą potwierdza przykład Rosji. Próby realizacji reform demokratycznych i wolnorynkowych przez liberałów ery Jelcyna doprowadziły do utrwalenia się rosyjskiej oligarchii w gospodarce, uwłaszczenia nomenklatury, powstania zagłębi biedy, rozwarstwienia społecznego i ucieczki kapitału, czego skutki na tron carski wyniosły Władimira Putina.
Zwolennicy gospodarczej wyższości liberalnego wzorca kapitalizmu w erze nasilonej globalizacji nie składali jednak broni, a w odsieczy miały im przyjść z pomocą przesłanki kulturowe i psychologiczne. Niezorientowanym polecam wizytę w dowolnej bibliotece naukowej by się przekonać jakie tabuny książek wydano w ostatnich latach na temat wpływu kultury na ekonomię, w których to pracach ciska się gromy na przedstawicieli liberalnej ekonomii w rodzaju Ludwika von Misesa czy Miltona Friedmana za ich nieczułość na sprawy społeczne i kwestie wartości. Trop był właściwy jednak doprowadził ostatecznie do wylania dziecka razem z kąpielą. Od początku dało się bowiem wyczuć pewną niekonsekwencję zachodnich analityków (ale też i ich przewrotność i nieuczciwość), którzy z jednaj strony uchylali furtkę do kulturowego zróżnicowania współczesnej ekonomii, z drugiej zaś na siłę parli ku tezie, że tylko pewien typ kultur, jak by to powiedział Max Weber opartych na protestanckim etosie pracy, silnym racjonalizmie i obiektywnym systemie prawnym (zasada podwójnej księgowości), co określał zbiorczy terminem „odczarowania świata” (Entzauberung) może być przyczyną modernizacji i rozwoju stosunków kapitalistycznych. Wpierw zrobiono krok do przodu, a potem cofnięto się na stare miejsce. Liberalna pycha znów triumfuje, a jej konsekwencją jest niedorzeczny podział na kultury lepsze i gorsze, bardziej i mniej postępowe.
Weber twierdził, że katolicyzm utrudnia rozwój gospodarki kapitalistycznej na Zachodzie, podobnie jak inne religie takie jak konfucjanizm i buddyzm w innych częściach świata. O ile przypadkiem katolicyzmu nie będziemy się tutaj zajmować, gdyż z pewnością polski czytelnik zna argumenty oponentów Webera w kwestii uproszeń, których dopuścił się niemiecki naukowiec, warto przyjrzeć się z bliska poglądom zachodniej nauki na temat państw konfucjańskich. Otóż Max Weber, a za nim tacy socjolodzy jak Talcott Parsons czy Etienne Balazs propagowali tezy na temat niemożliwości modernizacji Chin z powodu paternalistycznych wzorców kulturowych i konserwatywnego systemu rodzinno-klanowego, który jest przyczyną skostnienia i w efekcie niewydolności systemu politycznoekonomicznego Państwa Środka. Według Parsonsa, etyka konfucjańska, z jej naciskiem na osobowe relacje i moralne zobowiązania względem konkretnych osób (zwłaszcza starszych), stanowiła ogromny kontrast wobec „uniwersalistycznej” etyki świata zachodniego. Co ciekawe argumentacji tej ulegała też część elit Państwa Środka wzywających do zerwania z własną tradycją i kopiowania zachodnich wzorców, a tym podobne poglądy utrzymywały się do lat 70-tych.
Sukcesy gospodarcze tygrysów azjatyckich zrodziły pierwsze wątpliwości, choć i tu trwał spór czy sukces był konsekwencją kultur tradycyjnych czy też umiejętności odwrócenia się od nich i zdania się na niewidzialną rękę rynku. Dane empiryczne jednoznacznie dowodziły jednak, że państwa azjatyckie, które zasilały swe gospodarki amerykańskimi pożyczkami i stosowały się do nakazów konsensusu waszyngtońskiego nie rozwinęły się w takim stopniu, jak te, które podążały własnymi ścieżkami rozwoju, wzorując się na rodzimych, rzekomo nieracjonalnych kulturach. W największym stopniu powyższą zależność potwierdziły sukcesy ekonomiczne Państwa Środka, którego oparte na więzach rodzinnych relacje międzyosobowe okazały się trwałym wkładem w rozwój i innowacje, a nie obciążeniem, jak wieścili zachodni eksperci. Mało tego, okazało się, iż to mniejszości chińskie wywarły ogromny wpływ na gospodarki niektórych krajów Azji Południowo-Wschodniej, takich jak Indonezja, Filipiny, Tajlandia czy Malezja będąc odpowiedzialnymi za ich „cudy gospodarcze”. To bardzo ważna teza stanowiąca trwały wkład w refleksję na temat pożądanych sposobów zerwania z zależnościami neokolonialnymi współczesnych gospodarek. A państwa azjatyckie, jak mało które, coś wiedzą na temat tych zależności, gdyż przez całe stulecia tkwiły w biernym podporządkowaniu obcym imperiom.
Oprócz silnego oparcia na rodzimej tradycji, kolejnym wyróżnikiem gospodarek państw azjatyckich, głównie Chin ery Xiaopinga była silna rola państw narodowych i publicznych narzędzi interwencyjnych będących w ich dyspozycji, w przeciwieństwie do ufności w wolną grę sił popytu i podaży, którym należy się biernie podporządkować. To również spuścizna hierarchicznych wzorców konfucjanizmu. Podobną strategię wdrażać zaczęły – też z sukcesem – inne państwa azjatyckie m.in. zrzeszone w Stowarzyszeniu Narodów Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN) oraz Indie. Stąd ukuto termin konsensus pekiński, choć sami Chińczycy zanegowali uniwersalizm swojego modelu, twierdząc, że w dwóch różnych miejscach nie da się zastosować tej samej recepty.
Generalny wniosek jaki wyłania się z powyższych rozważań dotyczy słuszności idei wielobiegunowej, nie tylko w modnym dziś znaczeniu geopolitycznym, ale i w odniesieniu do doszukiwania się przesłanek sukcesu gospodarczego poszczególnych państw. Nie ma jednej recepty na sukces, a każdy przypadek trzeba badać osobno. Na pewno jednak należy się odwołać do narzędzi interwencyjnych, a nie przyjmować postawę wyczekującą. Taka jest natura współczesnej globalizacji. Stąd teoria konwergencji, czyli upodobniania gospodarczego świata ponosi fiasko.
Z kolei ekonomiczne konsekwencje zachodniej unifikacji kulturowej wiodą do nowych podziałów, rozwarstwienia społecznego i nasilenia praktyk neokolonialnych w wykonaniu wielkich amerykańskich korporacji i ich mocodawców, choć oficjalnie motywowane są pobudkami altruistycznymi o pomocy dla potrzebujących. Wydaje się w związku z powyższym, że klucz do sukcesu gospodarczego państw, które mają ambicję być niezależnymi, a dzisiaj jeszcze takimi nie są, m.in. na skutek różnych okoliczności historycznych nie leży w ślepym dostosowywaniu się do rzekomo obiektywnych, zewnętrznych prawideł ekonomicznych lecz w fenomenie rozumienia własnej kultury i na tej bazie wypracowania narzędzi rozwojowych.
Michał Graban
Historia Japonii, Korei Południowej, czy Tajwanu dobitnie pokazuje, że znaczący rozwój gospodarczy nastąpił właśnie w momencie odwrócenia się od tego tzw. „azjatyckiego modelu rozwoju” i przyjęcia neoliberalnego kapitalizmu. Wcześniej było to coś w rodzaju frankizmu/salazaryzmu z azjatycką specyfiką, co jeszcze w przypadku gospodarki przemysłowej jakoś tam się sprawdzało. W momencie przejścia na gospodarkę postindustrialną – opartą na usługach, w której dominują mikro, małe i średnie przedsiębiorstwa, poprzednie rozwiązania okazały się niewydolne.
Cywilizacja konfucjańska jest strasznie korupcjogenna. Poza tym tygrysy azjatyckie mają duże problemy ze starzejącymi się społeczeństwami. Nie można też powiedzieć, że Japonia, Korea Płd, Tajwan czy Singapur odrzuciły konsensus waszyngtoński i wybrały jakąś własną ścieżkę rozwoju. Korea Płd, Tajwan i Singapur są w miarę podobne do Irlandii czy Estonii, które uchodzą za europejskich przodowników wolnorynkowego kapitalizmu. Tygrysy azjatyckie porzuciły eksperymenty z własnymi modelami rozwojowymi jakieś 30 lat temu, bo one po prostu wypaliły się i trzeba było szukać czegoś wydajniejszego.
ChRL nie należy do tej grupy. Chiny kontynentalne są zdecydowanie bliżej takich rozwiązań jak w Indiach, Algerii, Tunezji czy RPA. To jest zupełnie inna para kaloszy.
Oczywiście że konwergencja jest nieuchronna i globalizacja może per saldo tylko się nasilać. Kraje które próbowały się izolować od tego trendu, wszystkie be wyjątku stały się zacofanymi skansenami (KRLD, Kuba, Wenezuela), albo w ogóle zniknęły z planety (ZSRR z jego RWPG).
Chociaż bowiem cywilizacja preindustrialna, rolnicza, maltuzjańska, jako oparta na rolnictwie właśnie, może być różna w zależności od lokalnych warunków, klimatycznych, glebowych, hydrologicznych, rodzaju upraw, gatunków hodowanych zwierząt, etc, to nie dotyczy to gospodarki industrialnej i postindustrialnej. Istnieje tylko jeden (najprawdopodobniej) optymalny model ustrojowy i cywilizacyjny w którym wydajność gospodarki postindustrialnej jest największa. Przy czym nawet małe odchyłki od tego optymalnego modelu mogą skutkować dużymi różnicami w poziomie wydajności a tym samym zamożności. Czułość gospodarki na te zmiany jest tym większa im bardziej jest owa gospodarka zaawansowana. Dopóki ChRL jechała na prostym wzroście kapitałowym, dopóty mimo swoich wad strukturalnych, mogła rozwijać się w miarę szybko. Ta droga jest już jednak wyczerpana i ChRL właśnie wpadło w pułapkę średniego rozwoju będąc na mało imponującym poziomie mniej więcej Polski z lat 80/90 XX wieku. W Polsce już w 1993 roku wydajność (PKB/rg) wynosiła 13 dolarów na roboczogodzinę. W ChRL tego poziomu NIE OSIĄGNIĘTO DO DZISIAJ.
Nieprzypadkowo najbardziej rozwinięte kraje azjatyckie, Japonia, Tajwan, Korea płd, Singapur, są równocześnie najbardziej podobne ustrojowo, kulturowo i politycznie do krajów Zachodu. Te ostatnie są bowiem zbliżone do wspomnianego optymalnego modelu ustrojowego, znacznie bardziej niż jakiekolwiek inne na świecie. Na razie jeszcze nie wiadomo, czy ten najbardziej optymalny model pokrywa się z modelem anglosaskim, skandynawskim, czy niemiecko-szwajcarskim, czy też leży gdzieś między tymi trzema. Ale na pewno jest znacznie bliżej tych trzech, niż chińskiego komunizmu, czy rosyjskiej kleptokracji.
Tak czy inaczej, stopniowo wszystkie kraje będą się do niego zbliżać. Im bardziej się zbliżą, tym bardziej będą wydajne i zamożne.
Komunizm to jest w Korei Północnej, gdzie index of economic freedom wynosi 3! W ChRL mamy 48 – głównie z powodu obostrzeń kowidowych, ale to wszystko wróci do normy i będzie jakieś 55. Może imponujące to nie jest, ale trudno to nazwać „komunizmem”. Ba, nie jest to nawet „realny socjalizm”, który znamy z demoludów. O takim socjalizmie to można mówić w przypadku Wenezueli, gdzie mamy ok. 25. Chiny to zazwyczaj coś około Brazylii, Indii, Rosji, Białorusi czy Ukrainy. Jeśli w Chinach panuje „komunizm”, to – konsekwentnie – w pozostałych krajach też.
Generalnie zgoda. Z tym, że nie wiadomo, czy faktycznie IEF w ChRL wróci do „normy”. Po drugie zaś, o ile ekonomicznie faktycznie ChRL trudno zaliczyć do komunizmu, to jednak politycznie jak najbardziej można. Cała ta względna „liberalizacja” gospodarcza w ChRL (od 3 pkt do 50 pkt IEF ) jest jedynie decyzją Partii i teoretycznie w każdej chwili może być przez Partię cofnięta.
Zobaczymy w którą stronę podąży chiński IEF w 2023 – to będzie ważna wskazówka.
Bardzo mnie się podoba ten tekst. Jak pisał Edward de Bono: „Nie lubimy pluralizmu, bo Sokrates i spółka przekonali nas, istnieje tylko jedna prawda.” To nie żadna prawda sprawła, że Zachód podbił świat, tylko możliwość. Skupienie na możliwości. Pytanie nie o to co jest, tylko o to co może być.