Tworzeniu w Polsce systemu obrony terytorialnej towarzyszą dyskusje dotyczące pożądanego kształtu tych formacji wojskowych. Zasadnicze pytanie, jakie tu się pojawia, brzmi: do czego Polsce są potrzebne tego typu formacje? Zderzają się tutaj dwie koncepcje – pierwsza, którą można by nazwać insurekcyjno-partyzancką i druga, którą można by nazwać realistyczną. Koncepcję pierwszą forsują panowie R. Szeremietiew, J. Marczak i R. Jakubczak. Panowie ci nie ukrywają, że inspirują ich polskie powstania, partyzantka AK (Marczak wprost nazywa OT nową AK) oraz współczesne doświadczenia z Groznego, Bagdadu itp. Dla nich OT ma być formą partyzantki miejskiej o strategicznym znaczeniu w systemie obronnym. Jak widać panowie ci z polskiej historii nic nie zrozumieli i niczego się nie nauczyli, żadnych wniosków z doświadczeń powstania warszawskiego nie wyciągnęli, wręcz przeciwnie cała ich koncepcja polega na tym, by uczynić tym razem z całego kraju teren walk na wzór powstańczej Warszawy. To wciąż straszenie wielkim polskim powstaniem ma stanowić w ich mniemaniu broń przeciwko rakietom, samolotom i czołgom.
Tymczasem doktryny, która mówi, że co prawda wojska regularne zostaną w przypadku wojny rozbite, ale wtedy nasza partyzantka z OT dopiero wszystkim pokaże, i zadziała to tak odstraszająco, że nikt nas nie napadnie, trudno traktować poważnie. Szanuję prof. Szeremietiewa jako osobę, ale ujmowanie w strategii odstraszania OT jako polskiego odpowiednika nuklearnej broni strategicznej jest raczej groteskowe. Gdyby koncepcja powszechnej insurekcji opartej na formacjach partyzantki miejskiej miała być zrealizowana, była by to dla nas narodowa tragedia, główny jednak błąd tej doktryny polega na samych jej założeniach wstępnych. Otóż nikt dzisiaj nie jest zainteresowany podbojem 40-milinowego państwa w środku Europy. Dlatego koncepcja odstraszania okupanta formacjami OT jest zupełnie nieprzydatna. Istnieje natomiast zagrożenie regionalnego konfliktu w który wmieszane zostanie kilka państw i w takim konflikcie w działaniach operacyjnych wykorzystane będą obecne tu siły wojskowe. Z punktu widzenia takich działań operacyjnych odstraszanie partyzantka miejską nie ma większego znaczenia.
Problem polega na tym, że w ostatnich dekadach dla części polskiej prawicy Obrona Terytorialna rozumiana jako strategia obronna oparta na formacjach partyzantki miejsko-leśnej stała się jednym z szeroko rozpowszechnionych fetyszy. O ile było to zrozumiałe w kręgach niepodległościowo-insurekcyjnych, które wprost odwołują się do tradycji powstańczej, to jednak budzić musi zdziwienie w przypadku środowisk konserwatywno-liberalnych, gdzie na tradycyjnie antypowstańczych konserwatystów doktryna oparta na powszechnej insurekcji powinna działać jak czerwona płachta na byka, oraz w przypadku środowisk endeckich, gdzie obrona substancji narodowej była przecież podstawą myśli Dmowskiego. Tym większy szacunek dla odwagi cywilnej np. Ludwika Dorna, iż odważył się powiedzieć czym są w istocie tego typu koncepcje.
Druga koncepcja opiera się na zupełnie innych założeniach. Podkreśla ona znaczenie formacji regularnych, których trzonem byłyby zawodowe jednostki wyposażone w kluczowe na współczesnym polu bitwy najnowocześniejsze technologie. W przypadku kraju o takim położeniu jak Polska potrzebne jest jednak również zapewnienie odpowiedniej liczebności tych regularnych formacji, które mogłyby być użyte w działaniach frontowych. I tu pojawia się problem. Utrzymanie w trakcie pokoju dużej armii zawodowej jest niezwykle kosztowne, pochłania pieniądze potrzebne na nowe technologie, obciąża gospodarkę, od siły której zależy przecież w pierwszym rzędzie zdolność zakupu nowoczesnego uzbrojenia. Dlatego potrzebne jest przeszkolenie żołnierzy rezerwy, żołnierzy takich od zakończenia poboru bowiem nie mamy. Powrót do poboru jest niezbyt sensowny – w dobie kryzysu demograficznego pogarszał by on dodatkowo sytuację gospodarki, trudno by go było zrealizować w warunkach otwartych granic UE, doświadczenia z jakością rekrutów z ostatnich przeprowadzonych poborów były jak najgorsze, nie mówiąc już o „entuzjazmie” ludzi wcielanych do wojska na siłę. Dlatego też potrzebujemy stworzenia systemu w którym ochotnicy na co dzień pracujący lub uczący się szkolili by się cyklicznie wojskowo, tworząc rezerwę mobilizacyjną, tak aby w przypadku kryzysu można z nich było formować regularne jednostki wojskowe zwiększając szybko stan liczebny armii. OT tworzyłoby więc przede wszystkim efektywny system szkolenia żołnierzy rezerwy, dodatkowo zaś ewentualne wojenne terytorialne funkcje pomocnicze względem regularnych frontowych formacji wojskowych.
Jak z tej perspektywy przedstawia się realizowana obecnie koncepcja OT? Wydaje się otóż, iż przyjęto rozwiązanie nieco hybrydowe. Na szczęście kręgom oficerskim udało się chyba zablokować najskrajniejsze pomysły neoinsurekcjonistów oparcia strategii obronnej na miastach bronionych przez miejską partyzantkę (stąd panowie Szeremietiew i Jakubczak nie są zadowoleni z tej koncepcji), oddziałami OT mają zaś dowodzić zawodowi żołnierze. Z drugiej jednak strony system OT zdecydowanie nie jest ukierunkowany na szkolenie rezerwy mobilizacyjnej i udział tak przeszkolonych żołnierzy w regularnych formacjach frontowych, natomiast formację tę nastawia się właśnie na obronę lokalnego terytorium momencie niemożliwości czynienia tego przez regularne jednostki frontowe – wraca tu więc ta tendencja partyzancka. Niestety taka hybrydowość rodzi poważne obawy, że rezerw jak nie mieliśmy, tak nadal mieć nie będziemy, a pieniądze na OT zostaną wyrzucone w błoto.
Tadeusz Matuszkiewicz