Sporo się pewnie teraz napisze i powie o tzw. Aferze Dreyfusa. A skoro tak – warto chyba przypomnieć kilka faktów.
Samą chronologię wydarzeń znaleźć można bodaj w każdym opracowaniu na temat tamtego okresu, z pewnością też jej elementy znajdą się w recenzjach „Oficera i szpiega”. Rzecz jasna, niemal od zawsze trudno jest oddzielić sam zrąb historii od jej interpretacji, załóżmy jednak, że czytelnik ma pewne podstawy: wie o liście znalezionym w śmieciach niemieckiego attaché w Paryżu, płk. Maxa von Schwartzkoppena, kojarzy nazwiska podstawowych bohaterów: mjr. Huberta Henryego, mjr. Marie Walsin-Esterhazyego, ppłk. Jeana Sandherra, ppłk. Georgesa Picquarta – i oczywiście Alfreda Dreyfussa. Aha, no i wie, by nie skupiać się na publicystyce odartej z faktów, czyli wystąpieniach bazujących już na czystych emocjach agitatorów (w tym najbardziej znanych, jak Emil Zola i Georgesa Clemenceau), choć dobrze ilustrują one o co naprawdę chodziło w sprawie znanej po prostu jako L’Affaire.
Aspekt prawny vs. Nowe czasy
Po pierwsze, z czysto prawniczego punktu widzenia do dziś z całą pewnością nie możemy stwierdzić, że „Alfred Dreyfus był niewinny„. Jasne, został w końcu (dopiero w 1906 r.) zrehabilitowany, w istocie jednak najgorsze, co można o pierwotnym procesie (1894 r.) powiedzieć, to to, że był wadliwy od strony proceduralnej. Nawet jednak po wyeliminowaniu jednego z dowodów, z czasem uznanego za fałszywy – orzeczenie o winie zostało podtrzymane w drugim procesie (w lipcu 1899 r. w Rennes) i to pomimo ogromnego wówczas nacisku na rzecz uniewinnienia skazanego. Dopiero tzw. rehabilitacja Dreyfusa była już aktem czysto politycznym, bez oparcia w faktach. Podobnie jak spotykające go następnie awanse i odznaczenia. Nie był już bowiem przypadkiem prawnym – a awatarem III Republiki. Nie żadną ofiarą, ale dowodem, że wybrani są po prostu poza prawem w realiach liberalnego systemu burżuazyjnego.
Od strony dowodowej do dziś nie wiemy więcej niż sędziowie skazujący podejrzanego, zwłaszcza w drugim procesie. Podobnie jak oni mamy świadomość, że rzekomy drugi dowód, notka sygnowana „Alexandrine” – został celowo spreparowany. Nie trzeba jednaj studiować prawa, by rozumieć, że bynajmniej nie dowodzi to, że to nie Dreyfus, tylko np. Estehazy był autorem pierwszego, najważniejszego listu do von Schwartzkoppena.. Nadal prawdopodobne pozostają więc wszystkie znane hipotezy: zdrajcami mogli być OBAJ zamieszani oficerowie. Albo Esterhazy mógł pomagać w fabrykowaniu dowodów na szpiega, który był zbyt ostrożny, aby dać się złapać. A choćby i w tych przypadkach były wątpliwości (późne i już pod wpływem agitacji czysto politycznej) – to i tak wiemy, że Sandherr i Henry szukając niemieckiego szpiega działali w głębokim przekonaniu o winie Dreyfusa. I obu nie dane było tej swojej pewności wyjaśnić.
Z punktu widzenia dzisiejszej procedury karnej można by zatem w najlepszym razie uznać, że winy nie dowiedziono ponad wszelką wątpliwość, a więc rozstrzygnąć należało na korzyść oskarżonego. Wówczas jednak procedury te wyglądały nieco inaczej – a i dziś w sprawach tego typu często wystarczają poszlaki czy „uzasadnione przekonanie” przełożonych. Tyle tylko, że domniemanego szpiega albo by odwrócono – albo po cichu zlikwidowano. Pierwszy proces Dreyfusa był więc raczej ukłonem w stronę praworządności – podczas gdy to jego rehabilitacja stanowiła zapowiedź nadchodzących czasów, kiedy to sterowany przez kierowników opinii nacisk mediów i elit decyduje o „sprawiedliwości”, „winie” i „prawdzie”.
Archetyp polityczny
Równie dobrze od początku mogła to więc być prowokacja polityczna (na kanwie realnego problemu wycieku dokumentów albo i przy jego wymyśleniu). Krótko – nie wiemy czy Dreyfus był niewinny. Wiem natomiast jakie były długofalowe skutki całej afery: umocnienie systemu politycznego III Republiki, impuls dla jej ewolucji w kierunku radykalnie liberalnym, antyklerykalnym, anty-tradycjonalistycznym. I z drugiej strony – uformowanie się nacjonalizmu francuskiego w jego archetypicznym kształcie, zwanym później mocno upraszczająco, by nie powiedzieć błędnie narodowym konserwatyzmem.
Reszta zaś, to już tylko krzyki propagandowe. Niegdyś po obu, dziś już tylko po jednej stronie.
Nieprawdziwy jest bowiem także popularny dziś obraz o rzekomo „powszechnej nagonce na biednego, prześladowanego, samotnego Żyda„. Dla jasności – o ile samo ujawnienie L’Affaire, faktu szpiegostwa, wywołało rzeczywiście powszechne oburzenie, w tym także przyszłych obrońców kapitana (w tym Jauresa i Clemenceau), o tyle znalazł ich on stosunkowo szybko, możnych i wpływowych. Stąd też kształtujący się wówczas ostatecznie nacjonalizm francuski, mający jeszcze wiele ze swych lewicowych korzeni – prawidłowo identyfikował dreyfusardów jako kwintesencję III Republiki, nażartą burżuazję rządzącą każdym aspektem życia państwa, która nie mogła znieść, że oto jednemu z jej przedstawicieli i członków dzieje się krzywda (dla porządku zaś można dodać, że ruch socjalistyczny, np. Jules Guesde – całą tę awanturę uważał za zabawę burżujów, odwracającą uwagę od nabrzmiałych nierówności socjalnych).
Jakby więc nie patrzeć – w całej tej smutnej historii w najmniejszym tylko stopniu chodziło o osobę, która jej dała nazwisko, jak i nie o kwestię jej winy czy niewinności.
A, zresztą, przecież Polański nie nakręcił filmu o żadnym Dreyfusie, tylko o sobie…
Konrad Rękas
(…)a i dziś w sprawach tego typu często wystarczają poszlaki czy “uzasadnione przekonanie”(…)
Ponoć jest uzasadnione przekonanie, że funkcjonariusze Rosji zrobili zamach na Kaczyńskiego… a i dziś to jest aktem wojny…