Mój tekst z maja tego roku, opublikowany na tych łamach Konserwatywny „błąd majowy” – jak się zresztą spodziewałem – odbił się dość szerokim echem, wzbudzając wiele polemik internetowych, min. ze strony prof. Jacka Bartyzela. Polemistę spotkałem nawet na tegorocznych Targach Książki na Stadionie Narodowym. Nie będę się tutaj odnosić do wszystkich zarzutów, gdyż odniosłem się do nich w mojej obszernej polemice zamieszonej na konserwatyzm.pl (Czy Platon byłby piłsudczykiem?).
Istota zarzutów moich Oponentów sprowadza się do tego, co prof. Bartyzel określił mianem „braku empatii” dla środowiska ziemiańskiego, którego interesy jestem gotów poświęcić na ołtarzu zdrowego rozwoju polskiej gospodarki. Mój argument za zdrową reformą rolną (poprzez pojęcie „zdrowej” rozumiem tutaj parcelację za pełnym odszkodowaniem) wynikał z przekonania, że była ona konieczna dla uczynienia gospodarzy z kilku milionów bezrolnych chłopów, skazanych na emigrację zarobkową za granicę i dla zdobycia przez ziemian funduszy potrzebnych na stworzenie przemysłu. Argumenty te moich Oponentów nie przekonały. Spotkany przeze mnie na Targach Książki zawzięty Krytyk – noszący zresztą magnackie nazwisko – powiedział mi wprost, że wielkich pałaców nie sposób utrzymać ze 120 hektarów i jeśli ma do wyboru parcelację czy emigrację za granicę 10 milionów chłopów, to odpowiada „niech jadą”, bowiem prawdziwa Polska to „pańska Polska”. Równocześnie moi Oponenci wcale nie życzą sobie tego, aby ziemianie – dzięki odszkodowaniom za reformę rolną – przekształcili się w klasę przemysłowców tak, jak stało się w sąsiednich Niemczech. Ideał moich Oponentów jest prosty: Polska rolnicza, bez przemysłu, rustykalna, eksportująca miliony „nadliczbowych” chłopów do rejonów przemysłowych współczesnego świata.
Gdy obrazuję sobie ten projekt, to mam takie wrażenie, że już go znam, iż już gdzieś o nim czytałem i to bynajmniej nie w języku polskim. Już wiem! Dość dużo czytałem o nim po niemiecku. Został szczegółowo opisany u wszystkich twórców i propagatorów niemieckich koncepcji geopolitycznych, które spinamy jedną klamrą o takich nazwach jak „Mitteleuropa”, „Wielka Przestrzeń” (Großraum) i „Wielka Przestrzeń Gospodarcza” (Großwirtschaftsraum). Niemieccy teoretycy wilhelmiańskiego imperium, a potem także co bardziej liberalni teoretycy III Rzeszy (np. C. Schmitt) tak właśnie widzieli przyszłość Polski.
W projektowanej przez Niemców Wielkiej Przestrzeni środkowo-wschodnio-europejskiej elementem dominującym miały być Niemcy, które jednak nie miały wymordować albo siłą przesiedlić wszystkich narodów zamieszkujących naszą część kontynentu, aby uczynić miejsce dla siebie (jak zakładała prymitywna teoria Lebensraumu), lecz miały dokonać dzieła nowego zorganizowania przestrzeni i gospodarki tej części Europy. W największym skrócie, polityczną stolicą nowej Mitteleuropy czy Wielkiej Przestrzeni miał być Berlin. Podstawą potęgi gospodarczej tejże Wielkiej Przestrzeni miał być niemiecki przemysł ciężki, chemiczny i przetwórczy. Ale Niemcy muszą coś jeść i ktoś musi pracować w nadreńskich fabrykach. I od tego właśnie jest Mitteleuropa. Polska, Ukraina, Białoruś i kraje nadbałtyckie miały dostarczać zdrowych i licznych produktów żywnościowych (dziś byśmy powiedzieli, że „żywności ekologicznej”) dla uprzemysłowionych Niemiec, a także dostarczać do ciągle rozrastających się fabryk miliony robotników, którzy będą jechać do Zagłębia Ruhry za pracą. Obszerne tereny Mitteleuropy, jakkolwiek biedne, będą także naturalnymi odbiorcami niemieckiej chemii, niemieckich produktów hutniczych, etc. W praktyce, wedle tego projektu, Polska i inne kraje naszej części kontynentu miały być strefą zaopatrzenia i eksploatacji dla niemieckiej gospodarki. Same miały się nie rozwijać, stając się rodzajem tradycjonalistycznego ekonomicznego skansenu.
Niestety, kierujące się swoim własnym egoistycznym interesem środowiska ziemiańskie z Kongresówki i z Kresów wydawały się być gotowe, aby na ten niemiecki plan przystać. Stąd ich zainteresowanie Aktem 5 Listopada 1916 roku, gdy cesarze niemiecki i austro-węgierski obiecali stworzyć Królestwo Polskie z bliżej nieokreślonym monarchą, zapewne z kimś z bocznej linii Hohenzollernów lub Habsburgów. Niemcy chętnie by takie kadłubowe państwo stworzyli, oddając w nim panowanie w ręce ziemiaństwa, gdyż ono gwarantowałaby im, że odrodzona Polska nie pójdzie drogą industrializacji, godząc się na rolę ziemiańsko-rustykalnego skansenu, któremu można będzie sprzedawać wytworzone przez niemiecki przemysł „paciorki”, sprowadzając w zamian ludzi do wielkich fabryk i tanią oraz zdrową żywność produkowaną w ziemiańskich folwarkach.
Jeśli się nie mylę, to Akt 5 Listopada – mający tak dobrą prasę w polskiej nauce historycznej pióra historyków prawicowych i konserwatywnych – nigdy chyba nie był analizowany pod tym kątem. Widziano w nim pozytywny dokument, który wydobywa sprawę polską z politycznego nieistnienia (co oczywiście jest prawdą), a gdzie interesem dwóch cesarzy było wyłącznie pozyskanie polskiego rekruta-ochotnika. Jest to nauka historii pisana wyłącznie z polskiej perspektywy, w oderwaniu od geopolitycznych koncepcji niemieckich. Akt 5 Listopada nie był dokumentem przygotowanym ad hoc, lecz wyrazem całej głębszej koncepcji przemodelowania stosunków w Europie środkowo-wschodniej, wedle koncepcji Mitteleuropy, Wielkiej Przestrzeni, Wielkiej Przestrzeni Gospodarczej (nazwa dowolna).
Sanacyjna Polska, zachowując – mówiąc językiem jednego z moich Krytyków – charakter „pański”, czyli ziemiańsko-rustykalny i odmawiając reformy rolnej za odszkodowaniem, koniecznej dla procesu przyśpieszonej industrializacji – chcąc nie chcąc wpisywała się w tę niemiecką koncepcję Polski jako zaplecza rolniczo-demograficznego dla niemieckiej uprzemysłowionej gospodarki. Powiem więcej, przyjmując warunki Hitlera w 1939 roku mogła nawet ten status zachować. Tylko czy dla interesu garstki ziemian zakceptujemy Polskę pod pruskim butem?
Adam Wielomski